Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*

Zapraszam państwa do szatni – oznajmił miły starszy pan. Puste wieszaki za jego plecami oczekiwały, by przyjąć ciężar kurtek i płaszczy. Dobrotliwy uśmiech szatniarza przywoływał odległe wspomnienia dobrych wujków i dziadków, którzy zawsze mieli czas i ochotę na zabawę z rozbrykanymi wnuczętami. W tym uśmiechu kryły się oznaki sympatii i wyrozumiałości. Spoglądał na wchodzących czystym, łagodnym spojrzeniem człowieka, który wie, po co tutaj przyszli i w każdej chwili gotów jest przyjść im z pomocą.
Oni tymczasem nic nie rozumieli. Wolno podeszli do kontuaru. Tadeusz sięgnął po wzorzystą narzutę Teresy i parasolkę, którą kurczowo ściskała w pobielałej dłoni. Oddał oba przedmioty szatniarzowi, który ukłonił się grzecznie i umieścił je na wieszaku z tyłu szatni. Następnie Tadeusz wręczył mu swoje palto i kapelusz. Wydawało mu się, że miał jeszcze parasol, ale skoro nie podpierał się nim wchodząc tutaj, musiał zapomnieć go w domu lub w taksówce. Szatniarz eleganckim ruchem wręczył im numerki i wskazał kierunek.
- Zapraszam na salę - powiedział i przestał zwracać na nich uwagę. Nadchodzili bowiem inni goście, wobec których miał takie same obowiązki, jak wobec nich.
A okręt tonął. Z dziobem zanurzonym w przepastnej głębinie i zadem unoszonym coraz wyżej i wyżej ku ciemnemu, lodowatemu niebu. Znikąd nie nadchodził ratunek. Skazani na własne siły pasażerowie miotali się po pokładach, z desperacją uczepieni myśli o przetrwaniu. Niektórzy nie mieli się czego złapać, toteż spadali w ciemność i po krótkim pluśnięciu wszelki ślad po nich ginął. Reszta kurczowo trzymała się, czego tylko się dało. Nagle wybuchł kocioł i ogień rozlał się po burtach, strzepując wiele osób do wody. Spadali, niczym pochodnie, by później z sykiem zgasnąć w zderzeniu z potęgą silniejszego żywiołu.
Teresa odwróciła się. Od drzwi wejściowych napływała kolejna fala gości. Byli to rozmaici ludzie: w różnym wieku, różnych stanów społecznych, różnych ras i płci. Zdziwiona trąciła Tadeusza, ale on, zobaczywszy tłum, wzruszył jedynie ramionami. Lekko pociągnął ją za sobą. Weszli na salę. Była wielka, niby w filharmonii, skąpo oświetlona i przerażająco pusta. Wokół roznosił się zapach stęchlizny albo może wilgoci, jaki spotyka się w ruinach lub piwnicach starych domów. Przystanęli i przez chwilę zastanawiali się, gdzie mają usiąść. Nie wręczono im biletów, więc wytłumaczyli sobie, że miejsca nie są numerowane. Po namyśle usiedli w środkowym rzędzie, dokładnie naprzeciw środka ekranu. Za nimi bez pośpiechu napływali inni. Wszyscy z tą samą konsternacją dobierali dla siebie miejsca i znikali za rzędami foteli. Gwar rósł, przeszkadzając zebrać myśli, ale każdy z obecnych miał komuś obok coś do powiedzenia. Tylko Teresa i Tadeusz milczeli. Ponuro wpatrywali się w biel ekranu i czekali, choć nie mieli bladego pojęcia na co.
A okręt tonął coraz szybciej. Ubywało go, podczas kiedy bezkresne morze zdawało się robić większe. Ci, którym udało się jakimś cudem przetrwać na rufie, teraz zaczęli spadać z przeraźliwym krzykiem. Wszystko to stało się tak szybko, że załoga nie zdołała przygotować dla pasażerów planu ewakuacji. Prawie nikt nie zdążył założyć kamizelki ratunkowej, nie spuszczono ani jednej szalupy ratunkowej, ani jednego pontonu. Wiele osób, które nie opanowały sztuki pływania, poszły na dno od razu, inni roztrzaskali się o wodę, jedynie nieliczni wciąż utrzymywali się na powierzchni, skazani na niewyobrażalną mękę walki do samego końca. Kiedy środek okrętu zniknął pod wodą, reszta katastrofy odbyła się w zawrotnym tempie.
Niemal cała sala kinowa była pełna rozgorączkowanych ludzi. Przekrzykiwali się nawzajem, chcąc sobie przekazać jakieś niezwykłej wagi wieści lub po prostu się przywitać. Obok Teresy usiadła tęga babina z małym dzieckiem, obok Tadeusza starsze małżeństwo. Zostało niewiele wolnych miejsc, lecz widocznie czekano na komplet, skoro seans się jeszcze nie rozpoczynał. Teresa obejrzała się ku drzwiom. Nikt już nie wchodził.
Okręt zniknął w głębinach. Pozostały po nim szalejące wiry i obijające się bezwładnie o siebie, rozbudzone fale. Sporo ciał pławiło się w wodzie, parę osób wciąż walczyło z potęgą morza. Kilku szczęśliwców uczepiło się rozbitej szalupy i tak trwało, dygocząc z zimna, stopniowo przenikającego ich do szpiku kości. Obojętny księżyc wisiał na czystym niebie, niby wielki, zakurzony lampion. Zapadła cisza.
Światła nagle zgasły. Kotary rozsunęły się szerzej. Ludzie powoli zamilkli i usadowili się wygodniej na siedzeniach. Już pierwsze kadry uświadomiły wszystkim dlaczego się tutaj znaleźli. Z przerażeniem w oczach zobaczyli, jak do tego wszystkiego doszło. Przeżyli raz jeszcze piekło tchórzostwa i raj bohaterskiej śmierci. A gdy światła zapaliły się na nowo, wyszli z kina na spotkanie jasności, której dotąd nie znali.

Opublikowano

Szatniarz czym eleganckim ruchem = czym?

wobec których miał takie same obowiązki, jak wobec nich. = wobec jedno chyba w zupełności wystarczy, "takie same" narzucają myśli "jak wobec nich" chyba niekonieczne jest zapisywanie tego

w zderzeniu z potęgą silniejszego żywiołu. = po co to "silniejszego"?

Ubywało go, podczas kiedy= ojej, ja bym zamiast kiedy dała gdy
......................

piękne :) z początku też nie łapałam o co chodzi, ale im bliżej końca tym jaśniej :)
bardzo ciekawy pomysł, jak najbardziej na tak.

Opublikowano

Ha.

Nadrabiam zaległości czytelnicze :)
Hmm.. Pomysł - wielki plus. Opis - mniam!

Puenta - dziwne - za każdym razem, gdy czytam, mam inne odczucia - czasem mam wrażenie, że oczywista, czasem, że zawoalowana :) pewnie to ciśnienie, albo poranny udój krów u nas, na wsi tak na mnie wpływa :D

Pozdrawiam i idę czytać dalej
Wuren

  • 3 tygodnie później...
  • 4 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...