Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Jay Jay Kapuściński

Użytkownicy
  • Postów

    1 931
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Jay Jay Kapuściński

  1. Kilka uwag: Ziutek powinien pić w barze rum, to - w połączeniu z tatuażami - dopełniłoby obraz groteskowego marynarza;) A teraz poważnie: Marcel wychodzi z baru, nie mówiąc nic Kubie, nie spotykając go - trochę to podejrzane, Kuba zauważyłby z pewnością brak kumpla. Mam też zastrzeżenia do zmiany narracji: gdy opisujesz "nalot" Ziutka i Mundka na melinę Celinki, przyjmujesz trzecioosobową perspektywę narracyjną, podczas gdy wcześniej była pierwszoosobowa. Myślę, że powinieneś być konsekwentny i zachować spójność opowiadania. Ale ogólnie powiem Ci, że dawno nie czytałem tak dobrego tekstu. Przeczytałem na wdechu. Świetny klimat: nocne meliny, mrok, libacje, coś na kształt pijackiej... cudowności (gramofon, wóda, nagi taniec), bary, podejrzane typy, stęchlizna... Słyszy się czasem o takich miejscach, wiadomo, że one istnieją. Super, Marcepanie. 3maj się.
  2. Jakbym to skądś znał... Nieźle się zapowiada. Akcji niby jest niewiele, pole do popisu (miejscowość, a właściwie dom i sad) ograniczone, a czyta się z przyjemnością, odczuwając głód lektury. Lubię takie niespieszne historie, chociaż Celina - jako bohaterka - na razie mnie zawodzi, a powinna uwodzić. Zastanawiam się, co główny bohater zrobi dalej, jaki jest jego plan, co go tak ciągnie do Celiny - zobaczymy już niedługo. Pozdr. w.
  3. polskim postwarholem - Postwarholem Parkules stanowił tego zupełNIE zaprzeczenie jako skrajny hedonista i niezaspokojony heros polskiej sceny porno - Parkules, jako skrajny hedonista i niezaspokojony heros polskiej sceny porno, stanowił tego zupełNE zaprzeczenie (zmieniłbym tak) Dzięki temu na jaw wyszły również inne sprawy, a moi tzw. „zleceniodawcy” utracili pracę i jak się później okazało, trafili pod sąd. A „Różowa zapalniczka” została zgłoszona do oscarowych nominacji. Dobra, żartowałem. Film został doceniony wśród miłośników kina niszowego i fanów pana Józia. - nie jestem przekonany do zakończenia, czekam na obiecany epilog. Kończysz opowiadanie jak list, nagle okazuje się, że siedziałeś przed kominkiem, patrzyłeś w igrające płomyki i snułeś opowieść:) - wolałbym jednak relację nieco inną, to znaczy zakończenie sformułowane w sposób przystępny opowiadaniu. Monika: mógłbyś rozwinąć jej wątek, funkcję itd. Miga momentami, a później przepada, to też - wydaje mi się - wymaga korekty. Ogólnie rzecz ujmując, Konradzie, miałem wrażenie, że zmierzałeś do zakończenia zbyt szybko. Miałeś je w głowie i może poszło samo, podświadomie. Brakuje mi tutaj tego, co cechowało części poprzednie: smacznych fragmentów - opisów, dialogów i nieskrępowanego, czasem ryzykownego - a jednak świetnego, poczucia humoru. Powinieneś - według mnie - rozwinąć ów ostatni rozdział. Wydrukuj sobie całość, przeczytaj jednym ciągiem - wówczas zyskasz cenną perspektywę, tak myślę. Nie mniej jednak cieszę się, że opublikowałeś ten tekst. Jest jednym z Twoich najlepszych opowiadań. Posiada kilka luk, miejscami wymaga uzupełnienia, rozbudowania itd. - ale całościowo broni się, wciąga i kusi powabem chwiejnych, słodko-gorzkich, pesymistyczno-optymistycznych wersów i akapitów. To jest najważniejsze, kompozycję można poprawić. Jeśli natomiast chodzi o zakończenie... Nie jest najważniejsze, nie musi być klarowne, mocne, a takie teraz mi się wydaje. Opowiadanie może być fragmentem, spójną wewnętrznie kartką - wyrwaną z czegoś większego. Czegoś - nie musisz mówić konkretnie. Trzymaj się.
  4. i zostawił na hotelowej lampce nocnej - szafce Wstawiłeś dwie części ósme;) Przyznam, że każdy kolejny fragment, który wrzucasz - jest inny od poprzedniego, chodzi głównie o to, co pisałem Ci wcześniej: pierwszy był błyskawiczny, drugi "zagęszczony", tutaj natomiast dostrzegam spokojną, niezmąconą płynność, którą aż prosiłoby się rozciągnąć na dalsze partie tekstu. Dalsze. Wcześniejsze są w porządku i widzę je jako taki zróżnicowany wstęp. Tym bardziej niepokoi, że gdy limit minie, wstawisz już ostatni koktajl. Chciałbym Cię kiedyś zobaczyć na dłuższym dystansie (mini-powieść czy nowela). Nie mam się do czego przyczepić, kropki i przecinki są w porządku. A jeśli nie, trudno:) W części siódmej podoba mi się bardzo przeciwstawienie sobie wyrazistych bohaterów, wynikają z tego soczyste dialogi. - Witold, wracajmy już – zaproponowałem. - Chyba sobie kupię kota. Nie mam czego głaskać. No, właśnie. Cieszy mnie również, że potrafisz wydarzenia rzeczywiste przekuć w swej popkulturowo-muzyczno-lokalnej wyobraźni w fabułę, a postaci żyjące naprawdę - w bohaterów fikcjonalnych. Odbieram to jako pewną wariację, bo obok istot egzystujących faktycznie, pojawiają się persony zrodzone w Twej, hmm, wielowymiarowej wyobraźni. Co także jest ciekawe. Inna sprawa - pozytywna, bez obaw - że nawet gdyby ktoś zarejestrował się w tym momencie na forum, np. Bonifacy1982 albo cookie345, i kliknął tutaj - podołałby lekturze, nie znając kontekstu. Dobre jest to, że nie zabrnąłeś zbyt daleko w prywatne aluzje, parodie i kryptocytaty (choć i tych nie zabrakło), lecz zbudowałeś tekst - miejscami - na kontekście szerszym i na tym oparłeś swą historię, co czyni ją zrozumiałą w sposób wystarczający. Kolejna zmiana, którą dostrzegam - poza stylistycznymi - to postać Konrada, która "im dalej w las", to jest w tekst, staje się bardziej wyrazista. Nie wiem, czy to celowe. Konrad jest narratorem, zawsze gdzieś się kręci i uczestniczy, ale... jest go najmniej. Teraz dopiero pomału wyłania się jego charakter, ukazując jako taki spójny obraz. Bywaj, w.
  5. Świetne. Najbardziej bawi mnie odczytywanie aluzji, rozszyfrowywanie i poznawanie postaci. Nie mniej jednak spod pierwszej warstwy, pozornie ironiczno-humorystycznej, słodko-gorzkiej, przebija smutek. Gdybym był członkiem bohemy, powiedziałbym, że jest to tekst "prawdziwy"; jako że jestem jedynie Dżejdżejem, napiszę tylko: dużo odniesień do rzeczywistości i - mam wrażenie - Twoich, Konrada, przemyśleń. Opowiadałeś mi wielekroć o swoich inspiracjach. Większość poznałem, lepiej lub słabiej. Czytając te części, myślałem jeszcze o "Świecie według Garpa" Irvinga - to przez te wykłady, aktywistki itp. Na szczęście Bezkrwawa okazuje się istotą innego gatunku (przynajmniej na razie), nie wygłasza na przykład monologów przesyconych doktryną, która przyświeca jej w życiu codziennym - to bardzo duży plus:) Cenię "Różową zapalniczkę" (ekstra tytuł z trafnym odniesieniem w tekście), czekam teraz na kolejne części. Dodam jeszcze, że w porównaniu z poprzednimi fragmentami - ta partia jest "gęstsza"; cytując naukowy metajęzyk, "chodzi mi tutaj ni mniej ni więcej o to", że dialogi, jak również opisy są smaczniejsze - jeśli wiesz, o co mnie chodzi - i można je cytować na wyrywki, egzystują bowiem (lub mogą) w oderwaniu i nawet bez kontekstu brzmią intrygująco. Dużo tu przemyśleń, takich nietypowych, dość czasem skrajnych zdań - głównego bohatera czy też innych. To wielki walor tego tekstu. Trzymaj się, w.
  6. Waham się. Podoba mi się i się nie podoba, miejscami. Nie bardzo lubię inwersję, ale to Twój tekst i styl, więc się nie czepiam;) Odbieram to jako walkę z demonem - w dalszym ciągu może okaże się jakim. Dobre zakończenie. pozdr.
  7. Sanestisie, Marcepanie, Aniu, Sam - dziękuję za odwiedziny i, jak mawiają w sklepach (dla mnie tylko w Biedronce...), zapraszam ponownie:) pozdr.
  8. nie rozmawialiśmy o polityce, bo wydawała się nam paradoksalnie nudna - darowałbym "paradoksalnie" Debry miasta Krakowa jak zwykle zapowiadały się ciekawie. - derby, nie debry. mógłbyś rozwinąć myśl, dlaczego zapowiadają się ciekawie itp., choćby jednym - dwoma zdaniami. Ruszaliśmy w przeszłość, bo teraźniejszość nie dawała nam wytchnienia. W tej ucieczce znajdowaliśmy chwilowe ukojenie ulotne niczym impresja. Warto jednak było choć na moment dać się poprowadzić nurtowi pozytywnych zjawisk. Piątki były bardzo intensywne. Płynęliśmy niczym woda w rwącym potoku. Najważniejsza była improwizacja. Żywiołowe, nieplanowane imprezy wypadały najlepiej. - bardzo ładny opis; zrezygnowałbym jednak z przymiotnika "pozytywnie" - na rzecz jakiegoś innego. Łyknąłem ćwiartkę lsd. Ktoś złapał mnie za rękaw i spytał czy nie mam więcej. Zaprzeczyłem i ponownie trafiłem na przeludniony parkiet. Tańczyłem, a rzeczywistość się powoli rozpływała. Pomieszczenie zaczęło wirować. Drwiło ze mnie usuwając spod nóg podłogę. Zataczałem się jak pijak. Jakimś tylko cudem nie upadłem. A muzyka powoli cichła, oddalała się echem odjeżdżającego pociągu. Zanikała w uszach, choć nie chciałem by tak się działo. W mgnieniu oka zapanowała wokół mnie pustka. Nie było ani Abla, ani bliźniaczek. Ciemności przykryły klub. Poruszałem się po omacku jak niewidomy. Błądziłem palcami, aż w końcu natrafiłem na ścianę. Oparłem o nią chude, zmęczone ciało i zastygłem w oczekiwaniu. Cisza jest przerażająca szczególnie wtedy, gdy nic nie można zobaczyć. Wyobraźnia pracuje w takich sytuacjach ze zdwojoną siłą, produkując szereg historii oraz niezliczonych domysłów. - super. Podróż była długa i męcząca. Dostaliśmy dwa mandaty. Mój szalony kierowca był ich kolekcjonerem. „Wykroczenie, to moje drugie imię” – mawiał. W Suwałkach było zimno. Padał deszcz. Na szczęście nie musieliśmy na Witolda Garowskiego zbyt długo czekać. Zjawił się na czas. Dziwny, nieco zmieszany, lecz nie wstrząśnięty. - po mawiał winieneś wkleić gwiazdkę, zrobić przerwę, bowiem rzecz toczy się zbyt szybko, momentalnie przeskakuje. Dziwny, nieco zmieszany, lecz nie wstrząśnięty. - mistrzowski opis. Ten tekst jest mi bliski z jednego powodu: pewnego bohatera. Czytałem "Różową..." już kiedyś i muszę przyznać, że ponowny kontakt nie ujmuje wiele pierwszemu wrażeniu; przeciwnie. Nie chcę słodzić, ale tym razem posłodzę, dwie łyżeczki: przeczytałem z zainteresowaniem i bardzo mi się podobało. To jest jeden z lepszych Twoich tekstów. Jego styl jest taki... niepolski, bliżej mu do klimatu choćby "Las Vegas Parano", a trochę dalej do Burroughsa (chociaż także miałem pewne skojarzenia). Parafrazując jednego z najbardziej znanych prezesów w naszym kraju: "ostatni raz bawiłem się tak podczas lektury w 1979 roku". Mnóstwo smaczków, dowcipów; myślę, że zrozumiałych dla wszystkich. A teraz, aby nie było nazbyt słodko, Konradzie: miejscami przechodzisz do następnego etapu nazbyt szybko. Przydałoby się trochę opisu pomiędzy Łodzią - Zakopanem - Poroninem - Suwałkami. Jeśli czegoś mi zabrakło, to właśnie opisów - choć może niekoniecznie przydługich - i dialogów prowadzonych w takim tonie jak te z Parkulesem: pozornie odstraszających cnotliwych obywateli RP, ale pełnych językowych i humorystycznych fajerwerków. Metaforyzując, zanim staniesz się boski (max.), Konradzie, po drodze musisz stać się po kolei solidny, znakomity, fantastyczny, olśniewający... Wiadomo:) Czekam na kolejne części. Niech moc będzie w Tobie. Pa.
  9. Życzę przyjemnej, refleksyjnej, doktrynalnie nie obciążonej lektury. I - Ojej, budynek w stylu secesyjnym! - Nie, to cienie drzew na ścianie. KONIEC II Wróżka: Twoje imię z pewnością kończy się na A. Klientka: Hm, nie. Wróżka: Jak to nie? Klientka: Nie. Normalnie. Chwila ciszy. Wróżka (desperacko): Wszystkie kończą się na A! Klientka: Moje nie. Wróżka: To jak masz na imię? Klientka: Salome. KONIEC III Było kilka osób, jakieś anonimowe dziewczyny w zielonych, brudnych – chyba wyjętych z kombatanckich grobów kurtkach, chłopak w grubych okularach, z tomikiem polskiej noblistki pod pachą i człowiek, który namówił mnie do tej wizyty. - Porozmawiajmy o idei i materii – powiedziała jedna z dziewczyn. - Porozmawiajmy – kojąco dodała druga, podtrzymując temat. - Idea już nie istnieje – podsumowałem, podbierając ze stołu dorodną pomarańczę. KONIEC IV Usiadłem z brzegu sofy, zaś obok mnie usadowił się wuj Zbigniew, którego zwolniono z więzienia tydzień temu. Odsiedział pięcioletni wyrok. - Co u ciebie słychać, wujku? KONIEC V - O, Boże! Czarna polewka! - Spokojnie, to tylko czernina, nasz regionalny przysmak. KONIEC VI Kiedy skończyłem czytać referat, pierwsze pytanie wykładowcy brzmiało: - Czy mają państwo zajęcia z emisji głosu? KONIEC VII - Excuse me, sir. What’s the time? - Yyy… KONIEC VIII - Hej. - Hej. - Słyszałem zajebisty dowcip. - Taa? Opowiedz. - Jest bardzo krótki. - No, dawaj. - Na czym kończy ksiądz? - ?? - Na tornistrze! KONIEC IX Konrad: Mam w lodówce wino i jogurt. Co wybrać? Wiktor: A jogurt o jakim smaku? KONIEC X Zakupy w kiosku: - Poproszę złote marlboro. - Pokaż dowód. - Nie mam. - Podejrzane… Wsuń głowę przez okienko, przyjrzę się twojej buźce. KONIEC XI - Siemasz! Kopę lat! Wpadnij wieczorem, wypijemy coś. - Dzięki. Wpaść wpadnę, ale nie wypiję, mam zaszyty esperal. KONIEC XII Pędziliśmy dwupasmówką przez centrum Suwałk. - Zwolnij – powiedziałem. – Zaraz będzie radar! - E tam – odparł kumpel, dodając gazu. Otworzył okno i pokazując fucka, krzyknął: - Możecie pociągnąć mojego pytona! KONIEC XIII - Proszę bardzo, to dla pana. To jest obrazek świętego Jana. A jest pan kierowcą? - Nie. - Proszę: oto obrazek świętego Krzysztofa, na pewno jest w domu jakiś kierowca. - Dziękuję. - Zbieram pieniądze na pielgrzymkę, proszę o datek co łaska. KONIEC XIV - Mógłbyś wyjaśnić mi cel naszego spotkania? Nagle podszedłeś i zaprosiłeś mnie na kawę. Co to ma znaczyć? - Wydajesz mi się kwintesencją wszystkiego co dobre i cudowne. Pragnę unieśmiertelnić cię w literaturze. KONIEC XV - Poproszę dwie parówki, zupkę chińską i granulowaną indyjską herbatę. KONIEC XVI - Piotruś, uspokój się. - Jestem, kurwa, spokojny! KONIEC XVII - Część! Co u ciebie? - A, nic takiego. Kosmetyczne zmiany. KONIEC XVIII (sztuka w jednej setnej aktu) Ojciec Tadeusz, sam, tocząc monolog: Ach, Boże. Ileż to już czasu upłynęło! Oto wybiła godzina mych siedemdziesiątych urodzin. Jestem już taki stary. wchodzi Matuzalem Matuzalem: A co ja mam powiedzieć? KONIEC XIX - Kocham cię. Jesteś pierwszym mężczyzną w moim życiu, którego pokochałam. Pragnę oddać ci swoje dziewictwo. A ty, kochany, ile kobiet miałeś wcześniej? - Hmm, niech pomyślę… KONIEC
  10. Nie zmienię podejścia do pisania, raczej. Dzięki za dyskusję.
  11. Dziewczyna ukucnęła, pogładziła go po miękkiej, zjeżonej teraz ze strachu sierści, a kiedy zupełnie się uspokoił, wstała i już miała iść dalej, kiedy usłyszała cichy płacz - zbyt złożone zdanie, trzeba by to uporządkować Natychmiast spostrzegła, tuż nad prawą kostką, dwie małe ranki po zębach żmii, otoczone sporą już opuchlizną, przymknęła oczy i położyła na niej swoje obie dłonie. - może rozbić to na dwa zdania? Perhonen, najpierw złajała go solidnie - "solidnie"?:) czyli jak? nie wiem, czy to fortunne sformułowanie... wesoło zerkało z pod powieki - spod Brakuje mi początku, tzn. skąd przybyła główna bohaterka, dopowiedzenia kim jest - chyba że jest po prostu częścią lasu i mieszka w nim samotnie, sypiając pośród krzewów i drzew (jak to nimfa)... Poza powyższym wypunktowaniem, nie mam uwag. Przeczytałem z zainteresowaniem, choć historia jest smutna i nie przedstawia "ludzkości" w pozytywnym świetle... Na szczęście zakończenie przynosi nieoczekiwane, dobre i rekompensujące rozwiązanie. pozdr.
  12. Pedro, dzięki za sugestie i "przeżycie" tekstu. Cieszę się, że opowiadanie wzbudziło wiele emocji;) Asher, dzięki, że wpadłeś. Na razie piszę, jak będzie - zobaczymy. Marcepanie, historia jest - powiedzmy - ubarwiona, jest w niej ziarno prawdy... Opis, faktycznie, może by się miejscami przydał. Nie wiem - pisałem jednym ciągiem, wyszło jak wyszło i chyba nie będę męczył materiału. Może kiedyś uda się znaleźć równowagę pomiędzy tym i tym. Dzięki za wgląd. pozdr.
  13. Pomysłowy tekst, Konradzie. Chciałbym jednak ujrzeć Cię w dłuższym wydaniu, tutaj się rozpędziłem i zaraz był koniec. Nie wiem, co w Tobie drzemie, nie wiem jednakowoż, czy należy Ci się wpierdol, ale postaraj się. pozdr.
  14. Sam, ta kontynuacja jest z lekkim przymrużeniem oka;) Poprawki naniosę. Z tą zachowawczością - jeśli dobrze rozumiem to słowo - masz rację, miejscami można by pewnie wygładzić tekst. Dzięki za wgląd. Aniu, punkt 2. i 9. pominę ze względu na "upodobania indywidualne", resztę poprawek akceptuję; dziękuję za wnikliwą lekturę:) Sanestisie Konradzie, nie wiem co powiedzieć. Cenię sobie Twoje opinie i ta jest dla mnie czymś w rodzaju pozytywnego kopa - uznajmy więc, że właśnie dostałem wpierdol. Opowiadanie napisałem chyba w środę czy czwartek, nie pamiętam (na bazie starego pomysłu). Dzięki! Asher, chyba tak, trochę tutaj pobędę. Do zobaczenia w poniedziałek.
  15. Powiedzmy, że bohater poprzedniego opowiadania przeżył w wannie, do której wpadł telewizor pod napięciem. Oto dalsze jego losy. "Utwór" jest dość długi (całe pięć i pół strony, bez – tak pogardzanej przez wielu - interlinii), toteż wygląda poważnie – przydałby się jakiś cytat, inspiracja. A zatem zacytuję samego siebie: „Życzę miłej lektury (o ile jest to możliwe)” Wieczór potężniał. Słońce chyląc się ku zachodowi ogarniało przedmieścia złocistą poświatą. Idealnie przystrzyżone trawniki falowały w delikatnym jesiennym wietrze. Staliśmy u bramy piekła. - Nie denerwuj się, Wiktor, moi rodzice to mili ludzie – oznajmiła Ewa, widząc moją wynędzniałą twarz. – Chyba schudłeś przez ostatni tydzień – dodała. - Wydaje ci się – odparłem łamiącym się głosem. - Jesteś taki blady – kontynuowała i przyłożyła dłoń do mojego czoła. – Nie, nie masz gorączki… - Nie mam – potwierdziłem. – Ty za to ładnie dziś wyglądasz – zauważyłem, przyglądając się jej. Ewa miała na sobie – chyba tak to się nazywa – błękitną tunikę, ciemne bolero i spodnie, bodajże tak zwane rurki, koloru głębokiej czerni. - Dziękuję. Ty także się postarałeś – odparła. No, tak. Musiałem wyglądać idiotycznie. Dżinsy, marynarka, biała koszula i krawat. Tak efektownie prezentowałem się ostatnio z okazji pierwszej komunii. Słodki, uroczy dziewięciolatek, dziś już zmitologizowane widmo, osunięte na samo dno pamięci. - Zapukasz? – zapytała Ewa. - Dlaczego ja? Poznają, że to nieznajome pukanie. Ty zapukaj. Albo nie, lepiej zadzwoń – odrzekłem. - Nie bądź dzieckiem. - Nie jestem. - Proszę cię. - Nie. Zniecierpliwiona Ewa ujęła kołatkę z lwią głową i zastukała dostojnie, dwa razy krótko. Mimowolnie przypomniałem sobie dni otwarte Belwederu i moją jedyną jak dotychczas wyprawę do Warszawy. Pamiętam jak jeździłem labiryntem ulic, przyduszając zdezelowany samochód, zewsząd zaś oplatały mnie sarkania, przekleństwa, polecenia oraz poruczenia towarzyszy podróży – wujka, cioci i szwagierki. „Nie tak, Wiktor. W lewo. Jadę, kurwa, w lewo! Moje lewo, nie Twoje! Ale to jest nasze lewo! Ale ja siedzę twarzą do tyłu, tak cię nakierowuję”… Drzwi uchyliły się i wypadł z nich pies. Ujadający – trudno powiedzieć – wściekle czy radośnie. Włochaty, rudo-żółty kundel o kulistej, niezdrowej sylwetce, zdaje się dobiegający powoli kresu swych dni. Chwila próby pomyślałem. Jeśli on mnie polubi, to ojciec także. Pies podszedł, początkowo nieufnie, i przyjrzał się mojej zazwyczaj ogorzałej, a teraz bladej twarzy. Filtrował mnie spojrzeniem, po czym przyjaźnie zamerdał ogonem. Odetchnąłem z ulgą. Z tego wszystkiego nie zauważyłem matki Ewy, która wiła się wśród ukłonów i wszelkich innych uprzejmości. Obcałowywała swoją jedyną ukochaną córeczkę, rzucała się jej w ramiona, przypatrywała, rzucała się w ramiona ponownie, a wszystko to przy akompaniamencie wydawanych mimowolnie, nieartykułowanych dźwięków. Tak ludzie wyrażają radość, gdy kogoś widzą, pomyślałem przytomnie. Nagle uwaga matki skierowała się na mnie. - Ty musisz być Wiktor! - Tak, proszę pani – odparłem skromnie, próbując przydać uśmiech swej gruźliczej twarzy. - Ach, podejdź! Niech cię uściskam! Podszedłem, a matka Ewy zrobiła ze mną to samo co z Ewą. - Bardzo pani miła – wyszeptałem niemal poufale. - Jesteś..! Będziesz członkiem naszej rodziny! – odparła matka i ścisnęła mnie niemal zapaśniczo. Przechyliłem się w bok, ale utrzymałem nas oboje. Kątem oka uchwyciłem zafascynowany wzrok psa. - Może wejdziemy? – zaproponowała Ewa. - Ależ oczywiście! Wejdziemy! Obiad jest gotowy! Miecio siedzi w salonie! Pije piwo! Wybaczcie mu, nie wytrzymał! Taki z niego piwosz! – wyjaśniła matka mojej ukochanej. - W porządku – rzekłem tylko po to, by podtrzymać rozmowę. Matka Ewy spojrzała na mnie dziwnie i nie odezwała się. Przekroczyliśmy wreszcie próg. Gospodyni powiodła nas korytarzem obitym boazerią do salonu, omawiając przy tym wszystkie osiemnaście obrazów w stylu impresjonistycznym, które wisiały na ścianach. - Mieciu! – zaszczebiotała, gdy wtargnęliśmy do pomieszczenia. - Och, już jesteście – rzekł mój przyszły teść, duży zwalisty chłop o przekrwionych oczach – zdrzemnąłem się troszeczkę… Witajcie – przywitał nas ochrypłym głosem. – To co? Usiądźmy. - Tak, tak – rzekła matka – usiądźmy. Ale ty, Mieciu, narzuć coś na siebie. Trochę zawiewa od okna. A może zawiąż krawat? Dziś jest taki uroczysty dzień. Nie sądzisz, że podczas uroczystych obiadów powinno się wyglądać godnie i statecznie? Jak mąż, ojciec, dziadek. Pamiętasz swojego dziadka? Nie? Co, był alkoholikiem? Ojej, to nie. Ale mój ojciec, twój teść, zawsze taki elegancki. Kiedy umarł, naliczyłyśmy wspólnie z siostrą cioteczną, Beata z Ciechanowca, ona wyszła za tego Ukraińca, trzydzieści siedem koszul. Wszystkie śnieżnobiałe. Siedemdziesiąt krawatów! Mój ojciec, twój dziadek, Ewuniu! To był gość. Proszę bardzo. Siadajcie. Patrzyłem na Miecia w osłupieniu. Zastanawiałem się, jak facet zniesie ten monolog. On jednak zachował spokój, po prostu. Powiedział: - Dobrze, kochanie – i wyszedł. Nie wybuchł, choć trzeba przyznać, że wyglądał na pozbawionego wszelkiej nadziei, człowieka obojętnego w sposób skrajnie nihilistyczny. Zasiedliśmy tymczasem w salonie. Wraz z Ewą zajęliśmy wersalkę, matka zaś jeden z dwu foteli. Drugi czekał na Miecia. Wkrótce zjawił się gospodarz, ogolony i dostojny, w garniturze, pod krawatem. - Pięknie wyglądasz, Mieciu – stwierdziła matka Ewy, pławiąc się w uwielbieniu. - Dzięki, Marylko – odparł przyszły teść, a ja wreszcie dowiedziałem się, jakie imię nosi ta energiczna kobieta. - To co, Wiktor, zrobimy buteleczkę? – spytał nagle Miecio. - Ach, a obiad?! – wykrzyknęła pani Marylka. - A, cho… faktycznie. Zapomniałem. Ale po obiedzie, czemu nie – zapowiedział. - Dobrze – odparłem niepewnie. - Jestem Mietek – powiedział ojciec Ewy i podał mi swoją dużą dłoń ponad stołem. Oddałem uścisk. - Wiktor – wyszeptałem. - No co? – spytał teść, widząc piorunujące spojrzenie swojej żony. - Och, nic. Dobrze, jedzmy już – westchnęła pani Marylka i wzięła się za nalewanie zupy. Mietek natomiast zatopił się w swym, widać wyrobionym już, rozhuśtanym, chybotliwym fotelu. - Chłodnik wiśniowy z łyżeczką jogurtu naturalnego i liściem mięty – obwieściła pani domu. - Wedle przepisu babci? – zapytała Ewa. - Oczywiście! – niemal wykrzyknęła gospodyni. - A nie ma w tej zupie jakiegoś gnata? – spytał Mietek, przełknąwszy dwa łyki – taka goła trochę ta zupa… Smaczna oczywiście, ale… - Mieciu, zlituj się – załamała ręce pani Marylka – gnat, gnat z mięsem w wiśniowym chłodniku z łyżeczką jogurtu naturalnego i liściem mięty? Mieciu, błagam. - Tak tylko spytałem – wyjaśnił mój przyszły teść. Ja zaś starałem się nie rzucać w oczy. Nabierałem zupy, to znaczy chłodniku do łyżki, wypijałem, po czym odliczałem w myślach pięć sekund i zaczynałem od nowa. Nie chciałem zostać uznany za łapczywego oberwańca. - Gdzie pracujesz, Wiktor? – zapytał Mieczysław – Ewa wspominała, że coś tam piszesz. - Jestem dziennikarzem sportowym. - Tak? W czym się specjalizujesz? - Różnie. Zazwyczaj piszę o hokeju na trawie, krykiecie, futbolu amerykańskim i golfie. Czasem o rugby i lekkoatletyce… - Aha. Nie moja działka – skonstatował elegancki przyszły teść. - Moja właściwie też – wyjaśniłem z uśmiechem. – Dopiero zaczynam. W redakcji powiedzieli, że nie muszę się na tym znać, bylebym sprawnie przepisywał z innych portali… - A, rozumiem. A piłeczkę lubisz, co? – zapytał. - Jasne! – odpowiedziałem niemal euforycznie. – Gram w piłkę, oglądam, interesuję się. - Ja też. Gramy czasem po pracy z chłopakami… - Smakuje ci zupa, Wiktorze? – spytała pani Marylka, brutalnie odrywając moje myśli od zielonej murawy i piłki trzepoczącej w siatce. - Oczywiście, jest pyszna – odparłem automatycznie, jednak zgodnie z prawdą. - Dziękuję – gospodyni uśmiechnęła się. - Oglądałeś ostatnio mecz Legia – Górnik? – drążył Mieczysław. - Pewnie – powiedziałem. – Jak myślisz, był spalony w sześćdziesiątej dziewiątej? - Nie wiem, nie wiem – pan domu zdawał się lekko podenerwowany – oj, wku… byłem nieco rozczarowany przebiegiem meczu, tak bym to ujął. - Rozumiem – powiedziałem, po czym przeniosłem wzrok na Ewę i jej matkę. Od dłuższego czasu nie odzywały się, a teraz szeptały coś pomiędzy sobą. - Drugie danie? – zapytała pani Marylka, zakończywszy potajemną wymianę zdań i nie czekając na odpowiedź rozłożyła talerze. - O, kartaczyki! – Mieczysław zdawał się wreszcie zadowolony. – Maryniu, a może moglibyśmy już polać? Co? Jak uważasz? Polejemy symbolicznie. Wypijemy za zdrowie młodych. W barku jest wiśnióweczka… - Och, dobrze już – odparła pani Marylka nadzwyczaj spokojnie. Kiedy skończyła nakładać kartacze, podeszła do barku – będącego czymś w rodzaju lodówki – i wyjęła z niego litrową oszronioną butelkę o kształcie pięknym, zmysłowym i nierzeczywistym. - Polej, Mieciu – powiedziała, podając mężowi alkohol. Pan Mieczysław zaś wprawnymi, choć jakby delirycznymi rękoma, czynił honory. Tymczasem zająłem się swoim talerzem. Kartacze były naprawdę pyszne. Farsz mięsny zdawał się być domowej roboty, nie jakiś „kupny-sklepowy”, a masa ziemniaczana, masa była niemal subtelna, niewyobrażalnie delikatna. Spojrzałem, czy nikt nie zwraca na mnie uwagi i w oka mgnieniu zjadłem swoją porcję. Mieczysław natomiast skończył polewać pierwszą kolejkę. - Zdrowie młodych! – zaproponował, oblizawszy gorejące, połyskliwe wargi. - Niech będzie – syknęła Ewa nieco kąśliwie, a ja spojrzałem na nią zaniepokojony. - Masz mocną głowę, Wiktor? – dopytywał mój przyszły teść. - Nie wiem, raczej nie piję alkoholu – wyjaśniłem. - Tak? Co ty mówisz. Ewuś? - To prawda. Nigdy nie widziałam go pijanego, a nawet pijącego… - potwierdziła moja urocza, choć dąsająca się ukochana. - Za młodych! – powtórzył Mieczysław i wszyscy równocześnie wychyliliśmy swoje kieliszki. - Daj zapojkie… - wyszeptał gospodarz, wykręcając czerwoną twarz w grymasie. - Mieciu! Zapojkie! Cóż to za słownictwo! – obruszyła się pani Marylka. - Coś do picia. Mocna ta wódeczka, proszę, kochanie. - Och – westchnęła pani domu i wyszła do kuchni. Po chwili przyniosła dwulitrową coca-colę. - Chodź, Ewuniu. Nic tu po nas – rzekła. - No, idźcie na ploteczki, idźcie. My musimy trochę pogadać – zagaił Mieczysław nieco jowialnie, po czym uśmiechnął się do mnie szelmowsko. Kiedy Ewa i jej matka wyszły do drugiego pokoju, gospodarz wychylił swoją colę jednym haustem i mnie wyraźnym gestem dłoni nakazał zrobić to samo. Tak też uczyniłem. - A teraz będziemy pić jak prawdziwe chłopy. Skąd jesteś? – zapytał, polewając wiśniówkę do szklanek. - Z Księżyna, to miejscowość pod Białymstokiem – odparłem. - A, czyli Syberia. - Tak jakby… A pan? To znaczy ty, Mieczysławie? – spytałem w rewanżu. - A ja, kochany, jestem z poznańskiego. Gniezno. - Rozumiem – powiedziałem niemrawo, powoli zaczynając rozważać sens sytuacji, w którą się wpakowałem. - No, to nasze kawalerskie – zaproponował gospodarz, wychylając szklankę wódki, tym razem bez grymasu. Z trudem zrobiłem to samo. Mieczysław nie ociągał się. Momentalnie rozlał następną kolejkę. Połowa butelki była już opróżniona. - Za Ewę i panią Marylkę – tym razem ja zaproponowałem i pierwszy podniosłem szklankę. - Szybkie tempo! To lubię! – powiedział Mieczysław i spojrzał na mnie wzrokiem zakochanego. Wychyliliśmy kolejne szklanki. Wódka smakowała coraz lepiej. Właściwie czułem się całkiem nieźle, rozluźniłem się, pewnie już nie byłem blady. Pan domu natomiast zdawał się być w swoim żywiole, wił się przy stole, rubaszny i niemal ekstatyczny. Opowiadał anegdoty i historie z dawnych lat, znał mnóstwo świńskich dowcipów. Czasem jednak zamyślał się i nieco tracił swą naturalną swadę, wówczas obierał temat obecnej pracy albo wojska, w którym był trzydzieści lat temu. Wkrótce na stole pojawiła się kolejna litrowa butelka. Równie piękna, równie oszroniona. Ująłem ją niepewnymi dłońmi i rozlałem do szklanek. - Za pana – powiedziałem emfatycznie, z podziwem – to znaczy za ciebie, Mieciu. - Nie, stawiam veto, mój zięciu – zaoponował przyszły teść – wypijmy za państwo socjalistyczne. - Co takiego? – zapytałem zdziwiony. - Właśnie to – odparł i nie czekając wychylił szklankę jednym haustem. Chwilę patrzyłem na Mieczysława, po czym trochę niechętnie osuszyłem zawartość swojego naczynia. Druga butelka nikła w oczach, stawała się coraz bardziej przezroczysta. Obaj zbliżaliśmy się do magicznej granicy. - Litr na głowę – ocenił Mieczysław. – Kiedyś dałem radę wypić dwa. Ale to już nie te lata. - To już litr? – pytałem zaniepokojony, walcząc z grawitacją. – Ojej, ojej… - Postawiłem sobie za punkt honoru, że nie wyjdziesz dziś stąd o własnych siłach, Wiktor – niespodziewanie stwierdził Mieczysław. - Nie? Dlaczego? – byłem naprawdę zdumiony. - Chcę cię spić, po prostu. - Rozumiem – odparłem, jednak zawziąłem się w sobie. Po mojej stronie nie było tymczasem zbyt wielu atutów. Tym razem ja wstałem, by przynieść butelkę z barku. Mieczysław bowiem zatopił się w fotelu w pozycji półleżącej, zdawał się nie móc wstać. Wyjąłem z małej lodówki butelkę o tej samej pojemności co poprzednie i postawiłem ją przed zdumionym Mieczysławem. Niewątpliwie byłem już pijany, wciąż jednak zachowywałem jako taką równowagę i pozorowałem przynajmniej częściową trzeźwość. Rozlałem wódkę do szklanek. - Za przyjaźń teścia z zięciem – zaproponowałem górnolotnie. - W porządku – Mieczysław zmrużył oczy i sięgnął po swoją porcję niepewną dłonią. Wychyliliśmy swój przydział po raz kolejny… Pół godziny później – po wypiciu wypełnionej szklanki – Mieczysław spurpurowiał i osunął się na podłogę. Mrużąc oczy przyglądałem się niemal zwłokom ojca Ewy i starałem się wyciągnąć jakieś wnioski. W końcu okryłem go jakimś przypadkowym kocem. Była już czwarta nad ranem, kiedy z trudem wstałem od stołu i zacząłem szukać ukochanej. Nigdzie jej nie było. Pogłaskałem więc psa. Potem powlokłem się do ubikacji i tam zwymiotowałem. Ostatkiem sił opuściłem dom moich przyszłych teściów, zatrzasnąłem drzwi wejściowe i, mocując się dłuższą chwilę, odnalazłem w wewnętrznej kieszeni telefon komórkowy. Zadzwoniłem po taksówkę… * Następnego dnia Ewa rozstała się ze mną. - Jesteś alkoholikiem, Wiktor – stwierdziła, gdy niespodziewanie rześki, choć spragniony, wstałem o godzinie szesnastej pięćdziesiąt. - Skądże! – zaoponowałem słabowitym, ochrypłym głosem – znasz mnie przecież. - Przepiłeś mojego ojca! On biedny mówi, że jeszcze nikomu się to nie udało. Na pewno chlałeś wcześniej, tylko ukrywałeś to przede mną. - Jak? Przecież mieszkamy razem od trzech lat. Poznałabyś. - Wczoraj, gdy wstałeś od stołu, wyglądałeś jedynie na lekko podpitego. Jesteś już tak zaprawiony! – kontynuowała. - Widziałaś? A ja cię szukałem… Błagam cię, nie rób tego. - A właśnie, że zrobię! – rzekła zdecydowanie. – Jesteś alkoholikiem. Moi rodzice uważają tak samo. - Przecież nie chciałem pić… - To był dzień próby, zasadzka. Spodziewaliśmy się, że padniesz po jednej lub dwóch szklankach, a ty niemal zabiłeś mojego ojca! Leży w łóżku od wczoraj, co kwadrans prosząc o alka-seltzer. Jeszcze tylko brakuje ostatniego namaszczenia! Wydało się. - Co się wydało? - Twój nałóg – zakończyła i po prostu wyszła z mieszkania. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak wściekłej. Chwiejnym krokiem, niemal brodząc, przemierzyłem pokój, korytarz i dotarłem do łazienki. Opadłem na kolana i oblałem głowę lodowatą wodą. Przede mną był pierwszy dzień nowego życia. KONIEC
  16. Cytując klasyka: to ptak! to samolot! nie... (chyba tak to brzmiało). Powiedziałbym, że to pamiętnik lub dziennik - na to przynajmniej wygląda. W dodatku jest stylizowany (może to odległe, ale od razu pomyślałem o "Pawiu królowej...). Kombinuję sobie z interpretacją, zestawiając poszczególne fragmenty z tytułem. Jest w tym coś ciekawego, niewątpliwie, ale... pierwszym krokiem powinno być zadbanie o oprawę graficzno-stylistyczną tekstu i takie drobiazgi jak interpunkcja, daty (2010) czy nazwy własne, wówczas tekst byłby łatwiejszy w odbiorze. Można by także - właśnie po poprawkach - trochę podumać i utwór rozwinąć, bo parę potencjalnie ciekawych motywów w swym dzienniku-pamiętniku zawarłeś. pozdr.
  17. - z odpoznawaniem ich wzajemnych powiązań - odpoznawanie? co to jest? - bez obawy, że brzeg jest coraz dale, - dalej - o co chodzi z tym "egoizmem anonimowości"?;) Ładny obrazek. Umiejętny opis, po prostu. Uniknąłeś przyciężkich filozoficznych rozważań natury wewnętrznej, nie zapętlałeś się w jakichś zbędnych górnolotnościach i imiennych nawiązaniach do równie przyciężkich myślicieli - zamiast tego są rozważania "zwykłego człowieka", tego co widzi oraz co czuje. Podoba mi się takie podejście do sprawy. pozdr.
  18. Tak, w dodatku z potoczną znajomością protokołu dyplomatycznego:)
  19. Witaj. Szczerze mówiąc "Osobno, proszę" bardziej przypadło mi do gustu. Jak na felieton było zbyt długie, ale myślę, że sprawdziłoby się w formie artykułu - czyta się naprawdę z zainteresowaniem. Było sporo humoru, dygresji i przemyśleń podanych w świeżej formie (czyli taki artykuł posiadający cechy felietonu:). W tym tekście (gdybym mógł) zmieniłbym pierwsze zdanie, brzmi trochę jak wstęp do szkolnej rozprawki - zamiast niego można by wstawić np. coś zaczepnego, co skłoniłoby do natychmiastowego zatopienia się w lekturze: anegdotę, żart albo gorzko-ironiczne zdanie opisujące problem w krzywym zwierciadle. Dalej jest już lepiej. Podmiot, o ile można tak napisać w wypadku felietonu;), jest bardzo wyrazisty i ekspresyjny. Przekazujesz bardzo dużo przemyśleń, ale nie wydaje mi się to chaotyczne, po prostu jest to umiejętne oddanie własnego stanu wewnętrznego. Podoba mi się wreszcie idea poszukiwania drugiej Anny, wraz z początkiem (bez I. zdania) jest to pomysłowa klamra spinająca cały tekst. pozdrawiam, w.
  20. Don Cornellos, dziękuję za uwagi. Z większością się zgadzam, ale wątpię, bym kiedyś zrobił z tego porządne opowiadanie z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Traktuję je jako ciekawostkę napisaną ileś lat temu i to mi wystarcza, dlatego ograniczę się najwyżej do zmian kosmetycznych, także tych które zaproponowałeś. Dziękuję za wnikliwą lekturę i celne uwagi. Pedro, co do stylu i teorii pisania - każdy ma swoje zdanie, często radykalne i niezmienne. Nie wiem czy wdawanie się w polemiki, które przekształcają się w zajadłe wymiany zdań ma sens;) Na poziomie forum powinniśmy liczyć przede wszystkim na subiektywne i szczere wypowiedzi, nawet bolesne. Więcej, takie są tym cenniejsze. Nie mam do nikogo pretensji, nie zamierzam też się okopywać w jednej stylistyce itd. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele pracy przede mną i nieudanych tekstów. Istnieje szansa, że udanych - w ogóle. Co z tego wszystkiego wyniknie, nie wiem. Dziękuję wszystkim komentującym, dyskutującym. Pozdrawiam.
  21. Dziękuję za propozycje (zawsze je rozważam) i gorącą dyskusję pod tekstem, nie spodziewałem się, że mogę wywołać emocje;) Marcinie, mam świadomość swych braków, Twój komentarz pozwala jednak żywić nadzieję, że są do nadrobienia. Dziękuję za dobre słowo. pozdr.
  22. Nieźle, autoironicznie;) miałeś kapitalny pomysł na bohaterów. Sceneria też nie mogła być inna niż las. Paradoksalnie największą sympatię wzbudziła we mnie wulgarność, szkoda, że to nie ona była jedną z głównych postaci:) Duży plus. pozdr.
  23. Marcepanie, obawiam się, że i wanna, i prąd były prawdziwe. Musiałbym znaleźć naprawdę ważny powód, by oszczędzić bohatera. A to miało być w zamyśle krótkie opowiadanie, to wszystko. Dzięki. Pedro, e tam, raczej poczucie racjonalności:) dzięki za odwiedziny. pozdrawiam komentujących i czytających.
  24. Ciekawe połączenie, początkowo jakby historia von Kleistów, a później Murakami. Bardzo enigmatyczne opowiadanie, przeczytałem z przyjemnością. pozdr.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...