Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano
tętno wiosny wygrywam na kotłach i bębnach

jaskółką zatoczę kręgi nad pustkowiem
ożywię nieme kino
z którego ukradkiem wyszli znudzeni widzowie

to będzie seans albo wiersz o tym jak pierwszy raz
odkryłaś się przede mną
skrywana zawsze pod szminką

przygarnę cię skuloną zimnem plaż
potarganą przez sztormy wyczeszę z wodorostów
wybiorę szarość

spośród gradientów bieli wychłoszczę
dławiące powietrze
w cieniu dnia zapadnę w bezsenność a ty

zatrzymaj piaski na wydmach i ocal
klepsydry przed zawiejami przebudzeń

przy nabrzeżu snów zostaw rozbitków
zatop się we mnie
arko zatracenia

przetoczę zziębnięte myśli
w aortę ciepłego oddechu być może
uda mi się kiedyś
napisać całą prawdę o miłości i

nie potknę się o kamień który zdjąłem ci z serca


Opublikowano


tętno wiosny wygrywam na kotłach i bębnach

jaskółką zatoczę kręgi nad pustkowiem
ożywię nieme kino
z którego ukradkiem wyszli znudzeni widzowie => tutaj jest rym z pustkowiem

to będzie seans albo wiersz o tym jak pierwszy raz
odkryłaś przede mną nagość
skrywaną zawsze pod szminką => rymuje się, chociaż niedokładnie z kino

przygarnę cię skuloną zimnem plażę => aż chce się zrymować plaż - raz
potarganą przez sztormy wyczeszę z wodorostów
wybiorę szarość => bardzo dokładny rym z nagość

spośród gradientów bieli wychłoszczę
dławiące powietrze
w cieniu dnia zapadnę w bezsenność a ty

zatrzymaj piaski na wydmach i ocal
klepsydry przed zawiejami przebudzenia

przy nabrzeżu snów zostaw rozbitków
zatop się we mnie => powietrze - we mnie
arko zatracenia => przebudzenia - zatracenia

przetoczę myśli z mroźnego powietrza => powietrze już było powyżej :)
w aortę ciepłego oddechu być może
uda mi się kiedyś
napisać całą prawdę o miłości i

nie potknę się o kamień który zdjąłem ci z serca

czy dało by się coś z tym zrobić? te rymy wydają mi się dość przypadkowe, a jest szansa na wiersz rymowany :). w innym przypadku, może trzeba się ich pozbyć, bo mi wprowadziły jedynie chaos podczas czytania :).
pozdrawiam i do poczytania :)
Opublikowano

nie rozumiem jeszcze tej aorty ciepłego oddechu. skojarzenie naczynia krwionośnego z funkcją oddychania wydaje mi mi się anatomicznie niefortunne, ale to może być już tylko taki mój subiektywizm :). poza tym podoba mi się. gdybym mógł, to dałbym mu plusa :).

pozdrawiam i do poczytania :)

Opublikowano

przy nabrzeżu snów zostaw rozbitków
zatop się we mnie
arko zatracenia


Arka zatracenie nie przypadła mi do gustu, Dlaczego? Tekst szedł atrakcyjnie, ruchomymi obrazami z wrażliwym tłem, ale arka go wciągnęła ciężarem w patos. Grażyno - to moje wrażenia. Nie krytyka.

A to najlepsze:


przygarnę cię skuloną zimnem plaż
potarganą przez sztormy wyczeszę z wodorostów
wybiorę szarość

Uścisk. E.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Co tam plus, dostałam więcej! To wracam z podziękowaniem za rzucenie "fachowym" okiem i pomocne sugestie.
Wdzięczna po grób, Grażyna.
:)))

Ps. Zapewniam, że anatomicznie aorta z oddechem jest ok.(uczyłam biologii). Tak już jest, że z oddychaniem płuca kojarzymy, a one tylko pośredniczą, to krew właśnie jest odpowiedzialna za doprowadzenie tlenu do każdej komórki za pośrednictwem tętnic, odtleniona zaś, odprowadzana jest żyłami, oczywiście do płuc, w których zarówno się natlenia jak i odtlenia (wdech - hemoglobina łączy się z tlenem, wydech - uwalnia dwutlenek węgla do atmosfery)
Natomiast metaforycznie - mi też pasuje, ale...
Już się nie wymądrzam :)))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Miło, Elu, że coś dla siebie wybrałaś. Jak zawsze ważne dla mnie Twoje czytanie i uwagi.
Jeśli przyjmiesz usprawiedliwienie dla ciężaru patosu, to jest takie, że nie tylko arka jest jego sprawcą, wg mnie. Starałam się całość zrapsodyzować, a jeśli tylko przy arce to widać, więc chyba mi nie wyszło tak całkiem... :(
Serdeczności zostawiam i odściskowywuję.
:)
Opublikowano

Bardzo dobre wprowadzenie... i w ogółe przyjemnie się czyta. Bije spokój z wiersza,
pomimo zasygnalizowanego w treści chłodu, sztormów, zawieruchy...
Czytam kolejny raz i.. zostawiam na boku, zimne plaże.. oraz.. arkę zatracenia,
która, wg mnie, niewypada dobrze.
Piękna klamra, łącząca obie kursywy.
Pozdrawiam... :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Miło Cię czytać pod swoim, Nato.
Fajnie, że "mimo" bębnów, można odnaleźć w nim również spokój :)

Zastanowiłaś mnie arką, nie wypada dobrze? Hm, wspomniała też o tym Ela, jednak dopowiedziała dlaczego. W Twoim przypadku muszę się tylko domyślać, dlaczego nie wypada dobrze? Czyżby brzmiało bluźnierczo? :))
Może jednak również patos? Z góry uprzedzam, że nie zrezygnuję z niego i odpowiem podobnie jak Eli Marii: dla patosu powstał ten wiersz.
Bez patosu go tu nie ma.
Ale masz prawo czytać po "swojemu" :)
Dziękuję za wgląd i pozdrawiam.
:)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Miło, Elu, że coś dla siebie wybrałaś. Jak zawsze ważne dla mnie Twoje czytanie i uwagi.
Jeśli przyjmiesz usprawiedliwienie dla ciężaru patosu, to jest takie, że nie tylko arka jest jego sprawcą, wg mnie. Starałam się całość zrapsodyzować, a jeśli tylko przy arce to widać, więc chyba mi nie wyszło tak całkiem... :(
Serdeczności zostawiam i odściskowywuję.
:)


Skromnisia...:))) Ale zdolna bestia;)))
Opublikowano

Przeczytałam z niesłabnącym zainteresowaniem Twój zapis, Grażynko, ostatniego "oswobodzenia" - świetna puenta. Początkowo pierwsza kursywa wydała mi się zbyt dziarska, ale skoro aż taka misja przed wybawcą, to i energii musi mieć za trzech ;)
Co do rzadkich nutek o charakterze podniosłym, to wystarczy mi Twoje uzasadnienie ich obecności - jaka forma, taka zawartość.
Pozdrawiam :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




" pierwsza kursywa wydała mi się zbyt dziarska" - no i Anno, mam zgryz pod wierszem Grażyny.

Wyraz "dziarska" pamiętam z mojej młodości. Babcia mówiła - to dziarski chłopak. W literaturze "dziarski" rzadko bywał :))). To słowo-klucz do waleczności, prężności, no...nie wiem, czego jeszcze. Tutaj "dziarska kursywa" zastanowiła mnie i rozbawiła. To znaczy, że ona, ta kursywa, jest taka wojownicza, prężna, odważna. Czy tak? masz Ty fantazję! Ale i ten wiersz ma fantazję :) Czyli - tak musi być :))) Bardzo "misiępodoba" :) Elka.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Miło, Elu, że coś dla siebie wybrałaś. Jak zawsze ważne dla mnie Twoje czytanie i uwagi.
Jeśli przyjmiesz usprawiedliwienie dla ciężaru patosu, to jest takie, że nie tylko arka jest jego sprawcą, wg mnie. Starałam się całość zrapsodyzować, a jeśli tylko przy arce to widać, więc chyba mi nie wyszło tak całkiem... :(
Serdeczności zostawiam i odściskowywuję.
:)


A tam, nie wyszło ;). Ty mnie nie słuchaj lepiej. Ja sobie popiszę, pogadam, a Ty się trzymaj swojego :). Nie tylko arka jest sprawcczynią - czuję, ale tu nie ma miejsca na dłuższe wywody. Jeden z lepszych tekstów. E.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Miło, Elu, że coś dla siebie wybrałaś. Jak zawsze ważne dla mnie Twoje czytanie i uwagi.
Jeśli przyjmiesz usprawiedliwienie dla ciężaru patosu, to jest takie, że nie tylko arka jest jego sprawcą, wg mnie. Starałam się całość zrapsodyzować, a jeśli tylko przy arce to widać, więc chyba mi nie wyszło tak całkiem... :(
Serdeczności zostawiam i odściskowywuję.
:)


Skromnisia...:))) Ale zdolna bestia;)))
Skromność, to jedna z moich ulubionych ról :)))))))))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...