Słowiński.

Tam zagrzebane tylu set ciała, imiona:
Dusze gdzie? nie wiem...
Ad. Mickiewicz
 
W dniu onym słońce dziwną pogodą jaśniało.
Sowiński stał w okopach, oparty o działo,
Przy którym nieodległe granaty rozbite
Leżały, już ostygłe i w ziemię zaryte,
Kilka strzaskanych lawet i koła armatnie;
Nietknięte bowiem były dwie tylko ostatnie,
Reszta od kuł pocisków poszła między trupy...
 
Szeregi nieprzyjaciół jako mrówek kupy
Poczęły się poruszać na linii odległej;
Te się w szyki zbierały, inne w oddal biegły,
Inne stały bez ruchu jako drożne głazy,
Czekając, rychło wodze wydadzą rozkazy.
 
Tymczasem przed szeregiem długim, wyciągnionym
Pop ruski w czarnych ryzach, ze srebrnym ikonom
Zachęcał do odwagi niezliczone hufy,
Oparte o błyszczące karabinów lufy.

Nareszcie spod namiotu w samym skraju błonia
Adiutant w piórach wybiegł, szybko dopadł konia
I z wydobytą szpadą, która w słońcu świeci,
Puścił się tak pośpiesznie, jak chyba śmierć leci.
 
W okopach braci naszych ledwie garstka mała
Ściśniętymi szeregi przed kościołem stała,
Kędy w głębi, schylony na ołtarza progi,
Z białymi jak śnieg włosy klęczał wódz bez nogi.
Na wszystkich twarzach polskich takie męstwo lśniło,
Takie nietrwożne serce pod mundury biło...
A groby się garbiły pod żołnierzy stopy
I krzyże wystawały wyżej nad okopy.
 
A wtem nagle pod słońce, co się z chmur odwiało,
Dym jak piłka wyleciał, rykło pierwsze działo,
Za nim drugie, dziesiąte - i anioł ognisty
Począł szarpać powietrze śmiertelnymi świsty.
Upada pierwszy granat, zarywa się, miele,
Rzyga ogniste iskry z ściśniętej gardziele,
Pęka - i jako wicher, kiedy wpadnie w drzewa,
Pierwsze gałęzie kruszy, liść obfity zwiewa,
A nim harcować pocznie na szerokim łanie,
W drużynie drzew niezwykłe czyni zamieszanie:
Podobnie granat mężnym hufcem zakołysze;
Miejsce zmarłych zajmują wierni towarzysze,
Równają się szeregi, porządek ten samy,

Rzekłbyś: na Saskim placu... gdyby nie krwi plamy.
 
Krótko trwała piekielna bitwy kanonada.
Powietrze się oczyszcza, dym i proch opada -
I naraz, jak daleko sięgną wrogów szyki,
Po wszystkich liniach dzikie podnoszą się krzyki...
Zazgrzytały bagnety w blasku słońca białe
I pędzą szybkim krokiem jak fale na skałę...
 
I jako fala morska, co się w biegu pieni,
Rozbija pierś wzburzoną o stałość kamieni,
Tak szeregi Moskali, powitane strzały,
Jak prędko się rzuciły, prędzej odpadały...
 
Rozbite dzielnym ogniem walecznej piechoty,
Na głos bębna moskiewskie znów się wiążą roty;
Karabin naprzód sterczy, szumi dzikie: ,,Hura!",
Spod nóg lecącej hordy wstaje pyłu chmura.
Już blisko, ziemia jęczy pod ludzkimi stopy,
Już twarze ich rozpoznać patrząc znad okopy -
Blade, zęby ściśnięte lub rozwarte wrzaskiem...
Poczernieli od dymu, okurzeni piaskiem.
- Ognia!... I jako szuler gdy karty rozłoży,
Linia trupów się kładzie, straszna jak gniew boży;
Cofają się, wracają w straszliwym nieładzie:
Szczękły cyngle walecznych... Nowy wał się kładzie.
Co jeden szturm się cofnie, następuje nowy.

Słońce się południowe podniosło nad głowy,
Obojętne, czy cnota, czy zbrodnia przeważy.
Od nieustannych strzałów karabin dłoń parzy.
Lecz dopokąd ostatni ładunek w tornistrze,
Nie ustąpią żołnierze, prawi polscy mistrze:
Żołnierz szarpie ładunki, stemplem w kulę dzwoni
I pierś rozkrywszy śmierci, sam śmierć trzyma w dłoni.
 
Strzał po strzale wciąż pęka w pierś moskiewskichchłopów,
Bronie i ciała zmarłych lecą do przekopów,
Przejście już ułatwione, faszyny nie noście,
Dalej - po zwłokach braci, po umarłych moście!...
 
Ucichły nagle strzały, broń o broń zazgrzyta,
Łeb rozbity się schyla, broczy pierś przeszyta...
Niepowstrzymany bagnet szybko tam przeciecze,
Gdzie wolność wejść nie mogła ni czucie człowiecze.
Przez chwilę wciąż się wznoszą karabiny w słońce,
Ciepłą purpurą cieką szlifowane końce -
Gdyby szereg odmienił świeży zastęp bratni,
Gdyby jeszcze walecznych... niestety! ostatni.
Ostatni na okopach przy wolskim kościele,
Lecz nie ostatni w Polsce wolności czciciele.
Pokąd niewieście polskiej czucie w piersiach wzbiera,
Pokąd ta pierś pracuje, wolność nie umiera.
Niemowlę, które pokarm przyjmuje z jej łona,
Wie, że Polska zgnębiona, lecz że niezwalczona,

I potąd będzie szarpać te moskiewskie pęta,
Pokąd cię nie ujrzymy. Matko nasza święta!
Parci siłą przeważną, ustępują kroku,
Upatrując nadziei w żywym wodza wzroku.
On z bagnetem w pośrodku ściśniętego koła
Do ostatniej fortecy wchodzi, do kościoła
Na krzyki ni na ogień moskiewski nie zważa...
Ginie garstka walecznych - spadł Chrystus z ołtarza
I dłonie, wyciągnięte nad narodem chwały,
Na długie dni niewoli rozprysły w kawały.
 
- "Przebaczenie!... Przebaczy wam łaskawość cara...
Przebaczenie posłusznym, buntownikom kara."
- "Ognia, ojczysta wiaro!..."
Panewka zabłysła,
Dym poszedł pod sklepienie, ostra kula świsła,
Potem druga - za trzecią na ołtarza progi,
Ostatni z bohaterów, upadł wódz bez nogi...
Siwy żołnierz, ojczyźnie oddany do końca,
Ostatni na smętarzu wierny jej obrońca,
Z przyrodzoną dobrocią polską, prostoduszną,
Za drużyną żołnierzy, rozkazom posłuszną,
Na stopniach marmurowych, śród dymów obłoku,
Strzałami poszarpaną chorągiew oddziału
Martwą przygarnia ręką ku martwemu ciału,
A blask na osłupiałym jeszcze świeci oku,
Jak gdyby dusza, pole opuszczając krwawe,

Zostawiła ojczyźnie wszystko, nawet sławę.
 
Skończone!... Tylko ptactwo zbiera się złowieszcze
I tylko krzyże mogił coś tam mówią jeszcze...
Ciał mnóstwo, krzyżów mnóstwo, skorupy granatów,
Groby, groby i groby, i tęskna woń kwiatów...

Czytaj dalej: Dwa dęby - Teofil Lenartowicz