Schodzą powoli — tak złażą się, rzekłbyś —
Jedni oliwą po białka schlapani,
Inni z wielkimi krzywymi kciukami,
Wszyscy dziurawi jak gruzy lub rzeźby.
Baby... Te w ciasto spowite po łokcie;
Wdowy... Te w pudrze jak w śnieżnej zamieci;
Panny... Tak chude, że świeci szkielecik;
Płatne panienki — po trzynocnym poście.
Ze zwierząt koza, dwa gawrony, wielbłąd —
(Wielbłąd ze ZOO, ma przekłutą wargę),
Szpic ustrojony w spłowiałą kokardę,
Kruk — jak w przepaskę — owinięty w bielmo.
Króle na końcu. Król w gazowym pysku,
Drugi ma gipsem zlutowane szczęki,
Trzeci jest jasny, jest nieomal piękny
W ostrej koronie z żelaznych odprysków.
I stoją. Patrzą. Matka między drzewa
Rozpięta — zwisa. Stopy się kołyszą,
Czasami kropla wstrząśnie martwą ciszą,
Czasem mysz ćwierknie lub kamień zaśpiewa.
A płód — Jak długo może drążyć ciało?
Jak długo gwiazda spada w naszych trzewiach?
Czasem mysz ćwierknie, czasem głaz zaśpiewa,
A to jest wszystko, co dotąd się stało...