A po długim milczeniu podniósłszy twarz, ciemną
Od niewymownych smutków, co głosu nie miały,
Rzekł: — »Chcesz słyszeć, jak pola modlą się tu ze mną?«
I zaraz wielkie echa w katedrze zadrżały,
Od mozaiki u stóp mych aż po strop niebieski,
Po ośmiolistny absyd, Florencji kwiat biały.
I pod kopułę wbiegły, tam, gdzie Brunelleschi
Uczynił widną siność tej miesięcznej nocy,
I ucichły, tuląc się między stare freski.
A on, wzbity uczuciem nad przestrzennej mocy
Pod dalekie gdzieś niebo, za rzeki, za morza,
Zaczął głosem odmawiać swój pacierz sierocy.
I nagle przez marmury rzuciła się zorza.
Która się nad ugory o zachodzie ściele,
A nawą przeszły szumy, jakby łanem zboża...
I rozchwiały się szmery stłumione w kościele,
Bardzo dalekie niby, a mocne odgłosy,
Jak kiedy razem ludu modli się gdzieś wiele.
A widząc, iż drżę i mam oczy pełne rosy,
— »Nic to! — rzekł — Wioski moją litanię gdzieś słyszą
I wtórzą jej przez pola i przez sianokosy«.
Umilkł, a we mnie dusza oblokła się ciszą.