Czytał wiersze gruby redaktor,
cykał zegar z kolumienkami.
Redaktor wygolony gładko
po stroniczkach bębnił palcami.
A poeta w tym samym czasie,
chociaż bożek, ale śladem ziemian,
trochę skośnie stojąc przy szynkwasie,
golił wódkę i koniak na przemian.
Kiedy już sobie podpił niezgorzej,
różne bóle gorzałą ubarwił,
wtedy wkroczył widelcem i nożem
w rzeczywistość kotleta i marchwi.
Pęczniał bar od wizyjnych ptaków,
dziwne dziwy się działy widomie,
i jak mysz nad głowami pijaków
biegał zielony promień.
Redaktor lubuje się w strofach,
ideologię lubi i puentę,
a poeta, boski kotletofag,
patrzy w lustro, w swe odbicie smętne.
Jest taka chwila w pijaństwie,
kiedy parowóz wjeżdża do głowy
i zapomina się o konsekwencjach urzędowych
i że jest policja w państwie.
Właśnie w poecie wybuchnął taki dynamit,
gdy owe kotlety wcinał...
Tam w redakcji, pod zegarem z kolumn karni,
leży wiersz zaczynający się od "Mandolina"...
Za kanarka też kazali wybulić;
całą forsę przepuścił nieborak.
Szedł w poezji, to jest w pyle ulic,
prosto, prosto do redaktora.
Jedno piwo wypite nad miarę,
a nieszczęście już, a katastrofa!
Ot, i redaktor siedzi pod zegarem,
kołysze się na strofach.
Stanął nad nim poeta wyniosły,
jako anioł z mieczem przy bramie:
"Cóż ci czytać wiersze-złotorosty!
Nie zrozumiesz tego, panie chamie!!`
I buch w głowę zegarem grubasa,
w uniesieniu, bez premedytacji:
z mózgu krew, a z wierszy złoty passat
wolny od grawitacji.
Taka to się zdarzyła historia -
(Nie mieszajcie piwa z wódką, niestety!)
groteskowa śmierć redaktora,
czarne więzienie dla poety.