Wszedłem — świat mi się zdał jak jeden cud,
Czarowna wizja, w ekstazie zrodzona...
Od gór do lasów, od nieba do wód.
Biegła ma dusza zachwytem szalona...
Jakbym ku sobie wszechświat garnąć chciał,
Młode ku niemu wyciągnął ramiona...
Z lasów i łanów, z wód, z wysokich skał,
Z niebiosów, zewsząd na moje zachwyty
Bóg szczęścia uśmiech mi w odpowiedź słał.
Biec chciałem, cudem i czarem niesyty,
Dalej i dalej!... Wtem owiał mnie chłód
I w przerażeniu stanąłem, jak wryty.
Krew mi się wszystka ścięła w żyłach w lód:
Straszna przede mną stała upiorzyca,
Z piekielnych kędyś wyzionięta wrót.
Trąd jej okrywał trupio-żółte lica,
A oczy miała żarłoczne, jak sęp,
Którego nigdy i nic nie zasyca.
W zmierzwionych włosach gadów wił się kłęb,
Ohydna, straszna weszła mi na drogę,
Odziana w łachman gnijący i strzęp.
Śmiertelną czując odrazę i trwogę
Chciałem uciekać, ale woli wbrew
Czułem, że nóg mych poruszyć nie mogę.
Rozpacz mnie wówczas porwała i gniew,
Chciałem poczwarę usunąć przebojem
Z drogi mej, w głowie huczała mi krew.
Chciałem biec dalej za tym szczęściem moim,
Któreym mi świata uśmiechał się bóg,
Za pięknem, światłem, weselem, pokojem.
Lecz próżno! Ruszyć nie mogłem mych nóg,
A wiedźma ku mnie zbliżała się ona,
Pełnemu wstrętu i śmiertelnych trwóg.
I zrozumiałem, że próżna obrona,
Że nie potrafię ujść tych strasznych rąk,
Że mnie przyciśnie poczwara do łona
I wśród piekielnych obrzydzeń i mąk
Zapładniać będę musiał tę ohydną
I w jej uściskach pędzić dni mych ciąg.
A ona, dłonią bezczelnie bezwstydną
Jęła obnażać swój okropny kształt
I w swej nagości stanęła mi widną.
Każdy łachmanów odsłoniła fałd,
A oczy moje spod powiek skostnienia
Patrzyły, woli mej zadając gwałt.
I pochwyciła mnie w swe uściśnienia —
O dziwna, straszna ironio! Jam czuł
Żądzę wśród wstrętu, rozkosz wśród cierpienia.
Jej wzrok podniecał, choć jej oddech truł —
I pot mi czoło zlewał już obficie
A jeszczem nie rwał węzła, co nas skuł.
Ktoś jest? — spytałem. Odrzekła mi: »Życie«.