Miałem sen dziwny... Noc była głęboka,
Niebo, jak całun, czarne, miasto duże,
Plac, domy, kościół i wieża wysoka.
Obok kościoła, tuż przy bramie, z ziemi
Wybuchał płomień i w blasków purpurze
Jaśniała wieża, a ciemna pomroka
Sfer lśniła łuną. W prawo od płomienia
Starcy z trąbami stali mosiężnymi,
W szatach, w jakich nam malują proroków
Dawnej Judei. Bliższych opromienia
Ogień jaskrawo, dalsi w toni mroków
Ginęli oczom. Trąby tych, co stali
Na przodzie, lśniły, jakoby ze złota;
Głębiej, tu owdzie na glansie metali,
Jak błędny ognik skacząc, blask migota.
Starce ci, rzekłbyś, wykuci w kamieniu,
W takim spokoju stali i milczeniu
I w majestacie tak wielkiej powagi,
A twarze mieli smutne i ponure. —
Od strony wieży, w lewo, przy płomieniu,
Mężczyzn i kobiet czernił się tłum nagi:
Wszyscy od ognia bijącego w górę,
Ciała cofali wstecz, w świetle brązowe,
W tył prężąc ręce i w tył tężąc głowę,
Tak, że im żebra znać było przez skórę —
Widać, okropną przeniknięci trwogą,
Cofnąć się, uciec chcą, ale nie mogą,
Jakby przyrośli stopami do ziemi.
Usta otwarte mieli, jak do wrzasku,
Skrzywione strachem, jednak byli niemi,
Jakoby głos im na błyszczących zębach
Lodem się ścinał... W ich oczach, przy blasku,
Widziałem rozpacz... Tłum ten w dymu kłębach
I w cieniu nocnym ginął gdzieś daleko,
Ledwo majacząc przy kościelnych zrębach. —
A po miejskiego placu stronie drugiej,
W półświetle bladem, kroczył orszak długi
Mężczyzn i kobiet, w szatach, co się wleką.
Wszyscy zwieszoną mieli na pierś głowę
I szli powoli. Przed pochodem owym
Dwaj starcy: jeden, jak sobie Jehowę
Wyobrażamy — kto drugi był, nie wiem?...
Orszak w milczeniu sunął się grobowem
W jakąś głęboką i ciemną ulicę...
Nagle Jehowa wzniósł w górę prawicę
I dym się skłębił gęściej nad zarzewiem,
A płomień buchnął złotym słupem w górę,
Miecąc na wieżę blasków błyskawice
I na strop ciemny rzucając purpurę.
A trąby do ust podnieśli ci, którzy
Przy ogniu stali i mosiądz zadźwięczał,
Jak głos z daleka nadchodzącej burzy,
I w ciszy nocnej grzmiał głucho i jęczał.
Wtem tłum ów nagi pchnęła jakaś siła
Ku płomieniowi — ale starzec wtóry
Podniósł powoli prawicę do góry
I groźna gędźba trąb się uciszyła,
Albowiem starce odimali owi
Usta grzmiącemu trąb swych mosiądzowi.
I spadł słup ognia, a ci obnażeni
Wstecz się cofnęli od wrących płomieni.
Lecz znów wzniósł rękę Jehowa do góry
I znów tak samo trąby zahuczały
I pierwszy obraz powtórzył się cały —
I rękę dźwignął znowu starzec wtóry
I wstrzymał wszystko... Lecz gdy po raz trzeci
Jehowa znak dał, a w oczach mu świeci
Skra złowróżąca: starzec ów już ręki
Nie wzniósł i spojrzał tak ku orszakowi,
Jakoby rzec chciał: Oto się już moja
Moc wyczerpała... A wraz ognia pęki
Strzeliły w górę, aż zalśnił szczyt wieży
Od iskrzącego błyskawic zawoja,
A blask na blachach kościelnych się mrowi,
Jakoby na nie padały ogniste
Krople deszczowe... Trąby się ozwały,
Kłócąc milczenie nocy uroczyste —
Huk ich rozległy w przestwór ciemny bieży
I świat napełnia druzgoczącym grzmotem —
Słychać, jak w dali drżą pękając skały,
Domy i kościół walą się z łoskotem,
A tłum ów nagi, nagle naprzód pchnięty,
Runął w płomieni skłębione odmęty.
Zaś ci, co byli za Jehową, chcieli
Jakoby biedz tam, gdzie w ziemnej gardzieli
Ich nadzy bracia w płomieniach ginęli...
Ale Jehowa rozpostarł ramiona,
A moc z nich biła wielka, nieskończona,
Nieprzejednana i niezwyciężona...
I spuścił ręce i w ulicę ową
Wiódł niemy orszak... Tu wszystko ściemniało —
Ogień gdzieś zniknął z nagą rzeszą całą,
Tylko widziałem jeszcze za Jehową
Idący orszak długo i słyszałem
Jeszcze trąb grzmoty brzmiące coraz ciszej —
Aż wreszcie nic już nie mąciło ciszy
I ciemno stało się w przestworzu całym.