Jehowa się przebudził i spojrzał dokoła:
Wszystko było, jak wówczas, gdy zamknął powieki
Przed czasem, który tylko On sam zmierzyć zdoła.
Wszystko znalazł w porządku, co stworzył przed wieki
Światy szły po wieczystej, wytkniętej im drodze,
Idąc wieków miliardy bez Jego opieki.
Rozprężył swe ramiona i uczuł, że wodze
Ruchu wziąwszy, wstecz mógłby zwrócić światów kroki,
Jak swój bezwolny, cichy szyk zwracają wodze,
Lub jak wicher wstecz cofa płynące obłoki;
Uczuł, że mógłby drugie wzbudzić w próżni życie,
W nowe kształty przyoblec dawnych istnień zwłoki,
Albo wszystko bez śladu zniszczyć we wszechbycie,
Gdyby chciał!... Ale wszystko dobrem Mu się zdało,
I rad z Siebie, oczyma wodził po błękicie.
Wtem przy słońcu planetę spostrzegł ciemną, małą,
Dawno wygasłą. Wówczas z oczu złowróżące
Skry Mu poszły, że w ogniach całe niebo stało.
I rzekł do Swojej duszy: Oto złe roztrącę!...
I pchnął planetę — jako kula kryształowa
O rozpalony metal, rozprysła o słońce.
Zasłoń ramieniem pierś Twą, nim zaśniesz, Jehowa,
Niech złom planety w serce się Twoje nie wwierci,
Bo każdy pył jej w sobie tyle jadu chowa,
Że, nieśmiertelny, próżno z bólu zwałbyś śmierci!...