Czemu dziś mój kochanek ze schylonem czołem
siedzi tak zadumany? Czemu lice twoje
od bladości tak białe, jak poszewek płótno,
gdzie tylekroć się wsparły głowy nasze społem,
gdy byliśmy jako dwa splecione powoje —
przychodzę cię popieścić — czemu ci tak smutno?
Patrz: już księżyc wypłynął na nieba sklepienie,
cicha nocy muzyka grać już rozpoczyna,
jakby księżyc był harfą dźwiękami rozrzutną,
a strunami drgające, srebrzyste promienie;
jestto błogosławiona kochankom godzina —
przychodzę cię popieścić — czemu ci tak smutno?
Patrz: już cichy mrok nocny mgłą owinął drzewa
ćma skrzydłami o szyby okienne trzepoce,
mknie nietoperz zajęty pogonią okrutną,
wszystko staje się szare, usypia, omdlewa...
Zgaś świecę — gdyśmy razem, zbyt krótkie są noce!
Przychodzę cię popieścić — czemu ci tak smutno?
Kochanko, wczoraj rożę przyniosłaś mi świeżą,
dziś straciła już zapach i kolor — umiera —
kiedym na ten świat patrzał, dziwną wizyę miałem —
zdało mi się, że w grobie zwłoki twoje leżą
a grób ten się powoli przedemną otwiera
i dźwignęło się wieko trumny nad twem ciałem.
Byłaś podobna sobie, lecz jakże zmieniona!...
Cała woskowej barwy, twe oczy błękitne
zapadły się w głąb czaszki, zamglone i szkliste;
rój robaków się wgryzał do twojego łona,
kłębił się pożerając biodra aksamitne,
wkręcał się w twoich włosów jedwabie złociste.
Gdyś weszła tu, zniknęło okropne zjawisko,
lecz pamięć jego w mózg mój wdziera się namiętnie
niosąc ze sobą zgrozę, szyderstwo i trwogę —
Czujesz?... Śmierć jest nad nami tak blizko, tak blizko,
słyszałbym krok jej w każdem serca twego tętnie,
zbyt mi straszno i smutno — pieścić cię nie mogę..