Powiem ci przypowiastkę. Oto w głębi jarów
Jeden pan mieszkający za czasu Tatarów,
Wlazł z rodziną w utwierdny swój dworzec zamkowy,
Wzniósł parapety — wkoło kazał kopać rowy,
Ponapełniał je wodą, mosty z łańcuchami
Popalił — a nareszcie zamurował bramy,
Postanowiwszy sobie — mimo niewygody —
Przez okna i przez furtki i tylne ogrody
Wyłazić na świat, ile razy go potrzeba
Zmusiła — szukać sobie sąsiada lub chleba.
To uczyniwszy długo w zamku żył spokojnie
I umarł — tak jak żądał w łóżku — nie na wojnie.
I stało się, że po nim przyszedł syn nabożny,
Wielbiciel ojca — równie jak ojciec ostrożny,
A ten swoje zwyczaje — krom żadnej nauki
I tłuómaczenia — przelał gdy umarł — na wnuki;
Więc ci — choć się na świecie wszystko odmieniło,
Urosło — choć Tatarów już dawno nie było,
Bram nie odmurowali — owszem sen je słodki
Upewniał, że swe mądre naśladują przodki,
Strzegąc ojców mądrości... I stało się z laty,
Ze wkoło rosły miasta, mnożyły się chaty,
A on zamek niezmienny i na kształt mogiły
Stał pełny ludzi — owszem wody w rowach zgniły,
Zaszły pleśnią i gadem... więc z rowów fetory,
Żółte febry — morowe ogniste upiory
Wychodziły... więc się skrzydło śmierci rozpostarło
Nad zamkiem, — co dnia któreś z tej rodziny marło,
Co dnia dzwon — a żaden się z poddanych pod plagę
Nie odważył — ów zwyczaj oddać pod rozwagę,
Woleli żyć pod strachem choroby i gadów.
Aż ono powstał wreszcie głośny śmiech sąsiadów
Widzących, — że miasto bram na wielką ulicę
Otworzyć — ci przez furtki i przez okiennice
Wyskakują, jakoby szpitalni szaleńce,
Bez wyjątku — matrony — panny i młodzieńce,
Nawet starce.
Tę powieść wam powiedzieć trzeba,
Którzy bram, ludy całe wiodących do nieba,
Nie otwieracie, a kto o duch-lud się lęka,
To wy małe prywatnej dewocji okienka
Takiemu odmykacie.