Czasem miewam fantazję naiwnego słodkiego dziecka -
Kręciłbym fujarki i zganiał koty z zapiecka.
Rąbałbym drzewo sosnowe poszczerbionym, ciężkim toporem
I nosił wodę ze studni do bielejącego dwom.
Z pachnącej, wiotkiej leszczyny wyciąłbym smagłe pręty
I wsiadłszy na nie ujeżdżał, niby znarowione źrebięta.
Z szyszek zebranych w lesie budowałbym wielkie gmachy,
Gdzie okna byłyby z liści, a brama z kawałka blachy.
Nie umiałbym wcale czytać i byłbym bardzo szczęśliwy,
Chodziłbym spać wcześnie i patrzył, jak ciemnieją szyby.
Czasem zagrałbym w loteryjkę, babcia by mi pomagała,
Tatuś by się uśmiechał, a mama trochę gniewała.
Chciałbym znowu pojechać na jakąś chłopską zabawę,
Gdzie dzieci liżą cukierki, a starsi tańczą na trawie.
A później wracać wozem w letnie, słodkie zmierzchania.
Widzieć swój dwór z daleka, czuć mocny zapach siana.
Znaleźć się kiedyś w stolicy, iść pierwszy raz do teatru.
Wdychać woń dekoracji, słuchać przeciągłego wiatru.
Na stancji tęsknić do domu. w niedzielę chodzić do kościoła.
Odrabiać pilnie lekcje i pytać - kiedy się skończy szkoła.
Gdy myślę o tym wszystkim, jest mi dziwnie smutno i wesoło -
Bo dzieciństwo lo takie zaklęło, doprawdy zaczarowane koło.