O szklanej górze

Jed­ni mó­wią, że gdzieś na da­le­kim, sze­ro­kim świe­cie, za siód­mą rze­ką i za siód­mą górą, a inni, że przed wie­ka­mi na na­szej pol­skiej zie­mi była cu­dow­na Szkla­na Góra, a na tej gó­rze za­cza­ro­wa­ny za­mek wspa­nia­ły, oto­czo­ny sa­dem, w któ­rym zło­te ro­sły jabł­ka, a w tym zam­ku prze­ślicz­na miesz­ka­ła kró­lew­na.
Ro­ze­szły się o niej wie­ści na okrę­gi, to­też nie­je­den ry­cerz wa­lecz­ny za­pra­gnął zdo­być rękę jej i po­siąść nie­prze­li­czo­ne jej skar­by. Da­rem­nie.
Lat siedm trwa­ły te za­bie­gi, siedm lat po­mna­ża­ła się ciż­ba tru­pów, za­le­ga­ją­cych pod­nó­że góry. Bo co któ­ry ju­nak piąć się za­czął, to z po­ło­wy stro­mej ścia­ny albo na­wet spod sa­me­go wierz­chu spadł na ziem i gło­wę so­bie roz­trza­ski­wał.
A jak się to dzia­ło, tego do­wo­dem był je­den z naj­dziel­niej­szych. Mó­wio­no o nim, że nie ist­nia­ły dla nie­go żad­ne prze­szko­dy, że uda­wa­ły mu się wszel­kie wy­pra­wy.
Do­brał so­bie ru­ma­ka nad ru­ma­ki, ostry­mi pod­kuł go pod­ko­wa­mi i jął się brać w stro­nę szczy­tu.
Ku wiel­kie­mu po­dzi­wie­niu świad­ków, ota­cza­ją­cych sto­ki góry, do sa­me­go nie­mal do­tarł zam­ku, aż tu
z jed­nej ja­bło­ni, któ­re zło­te nio­sły jabł­ka, ze­rwał się z wiel­kim szu­mem ogrom­ny so­kół i skrzy­dła­mi ude­rzył ko­nia w oczy.
Koń się spło­szył i ra­zem z nie­szczę­śli­wym zu­chwal­cem ru­nął do stóp Szkla­nej Góry. I ru­mak, i ry­cerz star­li się na mia­zgę.
Wi­dział to bied­ny ża­czek, ale się nie prze­ra­ził, tyl­ko jesz­cze więk­szej na­brał ocho­ty, aby sił swych po­pró­bo­wać i za od­wa­gę i hart kró­lew­ską otrzy­mać na­gro­dę. Wziął się na spo­sób.
Po­szedł do lasu, ubił ry­sia i ostre pa­zu­ry jego przy­mo­co­wał do rąk i nóg swych i w tym, acz nie ry­cer­skim, ale zmyśl­nym rynsz­tun­ku do­tarł, jak ów ry­cerz, pra­wie pod sam wierz­cho­łek góry.
Zmę­czo­ny okrut­nie, po­ło­żył się na chwi­lę w miej­scu nie­co do­god­niej­szym, by od­po­cząć.
Zo­ba­czył go so­kół, któ­ry na zło­tej gnieź­dził się ja­bło­ni, ze­rwał się ku nie­mu i chciał go ze stro­mej, szkla­nej strą­cić ścia­ny. Ale żak nie w cie­mię bity.
Po­chwy­cił so­ko­ła za nogi, a ten, prze­ra­żo­ny, uniósł go do góry, ku nie­bu, po­nad za­mek.
Krą­żył tak z nim so­kół tuż-tuż nad sa­dem, w któ­rym zło­te ro­sły jabł­ka.
I wte­dy to żak, prze­mą­dry a czuj­ny, do­był ko­zi­ka, nogi ob­ciął strasz­ne­mu, a te­raz już prze­lę­kłe­mu pta­ko­wi, że aż zgi­nął gdzieś w ob­ło­kach, na­rwał so­bie zło­tych ja­błek i po­dą­żył pod bra­my zam­ko­we. Ale zam­ku strzegł smok okrut­ny.
Mło­dy ża­czek, wy­uczo­ny, rzu­cił na nie­go zło­tym jabł­kiem, a smok tak się prze­ra­ził, że w tej chwi­li znikł w prze­pa­ści na wie­ki.
Z wiel­ką ra­do­ścią po­wi­ta­ła żacz­ka oswo­bo­dzo­na kró­lew­na i, wdzięcz­na, że przez nie­go nie ma już nad sobą strasz­ne­go so­ko­la ani okrut­ne­go smo­ka, straż­ni­ków za­cza­ro­wa­ne­go za­mczy­ska, wzię­ła go so­bie za męża.
Prze­cha­dzał się ongi ża­czek, a dziś król zna­mie­ni­ty ze swo­ją kró­lo­wą po sa­dzie z zło­ty­mi jabł­ka­mi i uj­rzał na zie­mi wiel­kie ro­isko lu­dzi.
Gwiz­dem srebr­nej pisz­cza­łecz­ki przy­wo­łał swe­go po­słań­ca, zwin­ną ja­skół­kę, iżby się do­wie­dzia­ła, co by to zna­czy­ło. I cóż się nie po­ka­za­ło?
Krew, któ­ra po­cie­kła z od­cię­tych przez żacz­ka nóg so­ko­ła, oży­wi­ła owe tłu­my, co przez lat sie­dem spa­da­ły z Szkla­nej Góry, nie do­tarł­szy do celu, do wierz­choł­ka, i dzi­siaj tłu­my te wiel­bią gło­śno swe­go zbaw­cę.
Ta­kie to były cuda, któ­re zmyśl­no­ścią swo­ją zwy­kły, bied­ny spra­wił ża­czek, a któ­ry od­tąd naj­lep­szym stał się kró­lem dla wszyst­kich.

Czy­taj da­lej: Przy wigilijnym stole – Jan Kasprowicz