Na siódmym tarsie poeci obserwują spotkanie dwóch grup duchów, wśród których Dante rozpoznaje Guido Guinizellego i Arnaut Daniela.
Kiedy idziemy jeden w ślad drugiego,
Coraz to do mnie rzecze Mistrz łaskawy:
„Baczność, gdy usta moje cię ostrzegą".
Słońce raziło mię w obojczyk prawy,
A na zachodzie całym już lazury
Szły w białość, z wolna gubiąc odcień bławy.
Ogień brał barwę ciemniejszej purpury
Od mego cienia; wędrowcy pożarni
Jęli poglądać na ten cud natury
I być zaczęło między nimi gwarniej:
„Snadź jego ciało — tak mówić poczęli —
Nie jest pozorne" — i z ogniowej parni
Niektórzy prosto ku mnie się pomknęli,
Zawsze stąpając uważnie i dbale,
Ażeby nie wyjść z płomiennej kąpieli.
„O ty, co z tyłu kroczysz opieszale,
Może z szacunku dla tych, co cię wiodą,
Mnie, co się w ogniu i pragnieniu palę,
Odpowiedz; wszystkim będzie nam osłodą:
Bardziej się wieścią radujem w tym świecie
Niż Etiopczyk lub Ind chłodną wodą.
Skąd mogłeś murem stanąć wprzek płanecie?
To-ć go cielesną przysłaniasz okrywą,
Jakbyś w śmiertelne jeszcze nie wpadł siecie!"
W te słowa ozwał się duch; ja co żywo
Chciałem mu odkryć siebie i swe miano,
Kiedy wtem inne zjawiło się dziwo.
Bo skróś płomieni buchających ścianą
Śpieszył lud jakiś naprzeciw tej trzódki,
Com jej źrenicą śledził zawahaną.
I poskoczyły z serdecznej pobudki
Objęcia siebie wzajemnym uściskiem,
I rade były uciesze, choć krótkiej.
Jak między jednym a drugim mrowiskiem
Mrówka, spotkawszy mrówkę — pyszczkiem tyka,
Niby pytając: „Skąd idziesz? Czy z zyskiem?",
Tak one; potem każda się umyka
I śpieszy w drogę skwapliwa i skora,
I na odchodnym każda w głos wykrzyka.
Jedne wołają: „Sodoma, Gomorra!",
Drugie śpiewają, jak w bezecnej sprawie
Chuć Pazyfay płodziła potwora.
A jako kluczem podwójnym żurawie,
To kraje zimne lubiąc, to upalne,
Lecą ku mroźnej lub ciepłej dzierżawie,
Tak te dwie rzesze: przez płomienie skalne
Jedna się zbliża, druga precz ucieka,
Ciągle zawodząc swe pienie pożalne.
Z pośrodka ognia, który ich przypieka,
Podeszli owi, poprzód dziwem zdjęci,
I stali z gestem tłumu, który czeka.
Więc ja, com dwakroć był świadkiem ich chęci,
Zacząłem: „O wy, którzy już wnet gośćmi
Wiecznego miru będziecie przyjęci,
Nie pozostało między świata włośćmi
Mężem pomarłe lub dzieckiem w kolebce
Ciało me; jest tu z krwią swoją i kośćmi.
W górę ja dążę, porzucając ślepce;
Łaskawa dla mnie Pani mieszka w szczycie;
Dla niej śmiertelną stopą kraj ten depcę.
Oby chęć wasza znalazła w dosycie
Najwyższą Łaskę na tych niebios dworze,
Które najszczersze tworzą rozpowicie.
Powiedzcie, niechaj w moje księgi włożę,
Kto wy jesteście i kto jest ta rzesza,
Co się cofnęła od nas w ognia morze?"
Jak się góralczyk zdumiewa i miesza,
Kiedy, rzuciwszy skaliska i hale,
W mieście swe oczy po pałacach wiesza,
Tak osłupiały w pożarnym upale,
Lecz się ocknęły zaraz jasne mary,
Bo w mądrym podziw trwa niedługo wcale.
„Szczęsny ty, który ostatecznej kary
Zwiedzasz krainę — duch do mnie powieda —
Ładunek wiedzy bierzesz na galary.
Zgrzeszyła owa wędrowna czereda,
Czym zgrzeszył Cezar po zwycięstwie doma,
Gdy go poddanym zwano Nikomeda,
Przeto odchodząc wołała: »Sodoma!«
Sama się karci takowymi słowy,
A skruchę iści, gdy się w ogniu sroma.
To-ć powiem jeszcze: grzech nasz był dwupłciowy;
Skłóciliśmy się z natury zakonem,
Idąc za chucią jako zwierz surowy,
Więc wstyd budzimy w sobie pieśni dzwonem,
W której śpiewamy nazwisko tej wstrętnej,
Co się zbestwiła w drewnie ubestwionem.
Wiesz już, jakimi znaczeniśmy piętny;
Trudno by wszystkie ponazywać dusze:
Ni czas pozwoli, ni jam ich pamiętny.
Lecz sam się tobie przecież odkryć muszę:
Jam jest, masz wiedzieć, Gwido Guinizelli;
Tum wszedł, bo życia kres pędziłem w skrusze".
Jak w Likurgowym nieszczęściu bieżeli
Synowie matkę uściskać wbrew straży,
Tak jam się porwał biec przeciw zgorzeli,
Gdy mi się nazwał i przybliżył twarzy
Mój rodzic, rodzic najlepszych na ziemi,
Słodkich i lubych miłosnych pieśniarzy.
Tak mię zachwytem ujmie i oniemi,
Żem szedł i patrzał w postać lubej mary,
Jeno wstrzymywan żary ogniowemi.
A kiedy wzrok mój napasłem bez miary,
To mu oddałem służbę mą i chęci
W słowach zaklęcia, co zmusza do wiary.
On na to: „Tak się chowa w mej pamięci
Cudowność łaski, którą idziesz silny,
Że mi jej woda Letejska nie zmęci.
Lecz mamli ufać przysiędze niemylnej,
Nie taj mi, proszę: z jakiej to przyczyny
Wzrokiem i mową mnie jesteś przychylny?"
Na to ja: „Póki śród włoskiej dziedziny
Pieśń będzie żyła, twój wiersz miodopłynny
Cennymi czynić będzie pergaminy".
„O bracie — odrzekł —jest tutaj kto inny —
I wskazał palcem — bardziej godzien cześci,
Bieglejszy kowacz swej mowy rodzinnej,
W pieśniach miłosnych, w rycerskiej powieści
Przewyższył wszystkich; głupim zwać należy
Tego, kto wyżej Limuzyńca mieści.
Taki rozgłosem, nie wartością mierzy
Sztukę i nim go biegły sąd przekona,
Swemu błędowi nazbyt długo wierzy.
Ojcowie nasi wielbili Gwittona.
Aż sława jego, rozgłośna przed światem,
Została gwoli większych uszczuplona.
Jeśliś na górę tę wstąpił bogatem
W szczytny przywilej, a będziesz w klasztorze,
Gdzie jest sam Chrystus zakonu opatem,
Zmów z Ojczenaszu tyle w Imię Boże,
Ile brak jeszcze ku wiecznej pogodzie
Duszy, która być kuszona nie może".
Potem usunął się, bywszy na przodzie,
By puścić innych, i wraz śród ogniska
Zapadł i zginął niby ryba w wodzie.
Jam jeszcze podszedł i stanąwszy z bliska
Nieznajomego, rzekłem mu, że zrobię
W sercu mym miejsce dla jego nazwiska.
A duch rozpoczął grzecznie w tym sposobie:
„Taką ponętę w prośbie twojej baczę,
Że się nie mogę ni chcę taić tobie.
Ja jestem Arnold, co śpiewam i płaczę,
Przypominając swój miniony szał,
Rad szczęścia dniowi, że go wnet obaczę.
Teraz przez Boga, co ci władzę dał
Wejścia w te światy i na szczyt prowadzi,
Proszę, byś w porę o mnie pomnieć chciał".
Tu przepadł w ogniu, którym winy gładzi.