I.
Wstęp wpierw uczynię, by mnie lekkie słowo
Nie pomówiło gdzie o profanację
Mowy, że polską ja konchę perłową
Zdrabniam na fraszki, na improwizację,
W kramarne cacka łamiąc ją i liche,
Zamiast pielgrzymiej tuniki upięciem
Zdobić i w ślady pójść za wieszczów księciem,
Majestatyczne, a nikłe i ciche.
Nie! Kochanowski Jan, co nam kołyskę
Dawidowemi psalmy ośpiewywał,
Adam, którego dni nam były bliskie,
I Zygmunt, który mnie, jak wy, widywał,
Ni ty, Anhelli, sybirski poeto,
Dziś, w niewidzialnym sejmie wziąwszy krzesła,
Swego mi tutaj nie rzucicie «veto!»
Za pieśń, że wyszła z ksiąg, z trumn się wyniesła
I, bacząc mało, ile koturn splami,
Weszła tu w żywych świat, że weszła drzwiami.
Owszem, traf nawet, kto inny nie bardzo,
Ale pieśń może objąć skrzydłem krzywém,
I jako rzeczą, którą słusznie wzgardzą,
Cisnąć o ziemię tym lwem uporczywym,
Co, jeśli będzie skłaniał się pomału,
Stopy jej grzywą poociera z kału.
A cóż dopiero, gdy traf pieśń zaręcza,
Rymy gdy z myślą jednym brzmieją spadkiem
I przedmiot ślepym nie padnie przypadkiem...,
Przedmiot ten na dziś — tu — jest słowo «tęcza».
II.
Gdziekolwiek ludy czoło podnosiły,
Ku firmamentu sklęsłościom ogromnym,
Duch czuł, że wyżej głów szukano siły,
W pierwoocknięciu już bywając skromnym,
I, choć zmysłami po niebiosach macał,
Zgadywał prawdę, gdy w serce powracał.
Chaldejski mędrzec, co gwiazd pyta nocą,
Perski, egipski i greccy mistrzowie,
I kmieć słowiański, gdy przelicza nowie,
W niebo się zwykle odnaszają — poco?
Poco najbystrzej szybują orłowie,
Gwiazdy się w sztucznych teleskopach złocą,
Planety poco błyszczą coraz nowe?
Ha, człowiek skłania głowę, wznosząc głowę!
Lecz z wszechtradycji i wszechwiadomości,
Jakie mistrzowie podają i prości,
Mąż, co przez mamkę ssał egipskie mleko,
A Izraelem był przez krew i Boga,
Na trumny świata oparłszy się wieko,
Mojżesz wysłyszał Pańską tajemnicę,
I pióro Słowu zdawszy Przedwiecznemu
Potopów wielką opisał źródlicę,
Tak, że nikt po dziś — ni wpierw — równym jemu.
Tam, ileż razy wśród żagli pękania,
Albo na falach światowej zamieci
Szukałem kart tych i opowiadania,
Skąd tęczy okręg ponad arką świeci:
A łza słoneczny promień mi w powiece
Siedmiła barwą — i zdawało mi się,
Że w tęczę lecę...
Takie to prawo praw On na Irysie
Zakreślił, który miłość jest, że oto
Nawet gniew Jego woła na człowieka:
«Sieroto!... Ojciec ojców ciebie czeka».
III.
A ludzie? Ludzi legenda jest inną;
Tę w ziemi laurów, za Werony bramą
Słyszałem; ówdzie stała się już gminną,
Gdy indziej Szekspir swą rozniósł ją dramą,
I każdy dzisiaj wie ze słów poety,
Kto Montekowie są, kto Kapulety.
Zamków dwóch gruzy powyłamywanych
Po obu stronach sterczały przede mną,
Jako jędz dwojga kły nieprzejednanych;
W powietrzu ciężko było, w górze ciemno,
Burzy, zdawało się, że spadnie nawał
Kląć pychę rodów i waśni domowe,
I piorun, wyznam, że mi nie dostawał,
I obracałem ku niebiosom głowę,
Wietrząc siarczanych tchnień żółtawe światło,
Co dwom ruinom tym służyło za tło.
Lecz w chwili właśnie, gdy już, już, mniemałem,
Że burza wielkim uderzy nawałem,
Że góry echa gromowe rozjęczą,
Ironji jakaś siła niezgadniona
Zamków dwóch szczyty uwieńczyła — tęczą!
A jam pomyślał: tu kłamie i ona!
Czyż łatwiej, łatwiej planetę zwaśnioną
Zeswoić z tęczą Twórcy rozjaśnioną,
Lub upiąć w niebie gwiazdy nowej klamrą,
Niż serca ludzi — wpierw, nim ludzie zamrą?