Nieobliczalna ruletka przypadku, omijająca uporczywie przez długie godziny feralny numer, na który gracz-fatalista postawił wszystko, co posiadał, przegrywając kolejno majątek, przekonania, kobietę, to, czego odegrać już nie sposób, gdy wreszcie, spłukany do nitki, wstawał już od stołu gry, wyrzuciła, jak zawsze poniewczasie, tak długo i daremnie wyczekiwaną cyfrę.
Pierre znalazł robotę. Wieża ciśnień na stacji filtrów miejskich w Saint-Maur. Od ósmej do szóstej. Co rana duszny, natłoczony wagon kolei podmiejskiej. Wąski, ośmiokątny pokój z ptasią tapetą przy bulwarze Diderot. Śniadania i obiady. Długie, wysmukłe laski toczonego chleba, znikające bez śladu w nienasyconym otworze ust, jak rozpalone głownie w ustach kuglarzy jarmarcznych. Ciepło i sen.
Wieczorem, powróciwszy z pracy, Pierre leżał godzinami, wyciągnięty na zatłuszczonym materacu, upajając się bierną rozkoszą trawienia, ze wzrokiem, utkwionym bezmyślnie w nieskomplikowanych arabeskach tapet. Wyzwolony z pod kontroli umysłu wzrok oddawał się czystej, bezużytecznej twórczości, zlepiając pracowicie z przypadkowych urywków deseni, z wyciętego z całości dziobu ptaka, liścia gałązki i niematerjalnej smugi cienia — kontury ludzkich postaci, fantastyczne, drapieżne profile, nowe królestwo przedmiotów nadrealnych i niepokojących.
W głębi bezczynnej świadomości, zastygłej w bezruchu, jak żytni łan w bezwietrzne, upalne południe, zasnuta babiem latem dni, przypominała o sobie poczuciem nieusprawiedliwionej próżni głęboka, czarna, jak szyb niezasklepiona rana. Ospałe myśli, wałęsające się po powierzchni, jak leniwe podmuchy, przemykały obok tego miejsca instynktownie na palcach, jakby obawiały się nieopatrznem stąpnięciem trafić w próżnię. Puszczony samopas wzrok, zlepiający z powykrawanych fragmentów coraz to nowe profile, ślepym wewnętrznym instynktem omijał starannie kuszące go zdradziecko kontury, gotowe złożyć się na jeden wyblakły profil kobiecy.
W pierwszą zaraz niedzielę, do nowego pokoiku Pierra zaszedł po niego rumiany René, pośredni sprawca dobrobytu dni ostatnich, by wyciągnąć go na przechadzkę po mieście.
Na ulicach było ludno, duszno i nudno bezczynną, zakurzoną nudą wakacyj. Był to ten okres lata paryskiego po „Grand Prix“, kiedy ze zgrzanego ciała Paryża, wraz z potem i wodą, wyparowują ostatnie ciałka błękitnej, czy bodaj zafarbowanej na błękitno krwi, skraplając się w przygotowanych przezornie na ten cel zbiornikach — Dauville, Trouville i Biaritz, — i krew Paryża nabiera powoli koloru zdecydowanie czerwonego, czerwienią miejskiego, roboczego parwenjusza.
Była właśnie wigilja dnia 14 lipca i nad miastem rozwieszano pośpiesznie trójkolorowe flagi i papierowe lampjony. Ulicami przewalały się przystrojone odświętnie tłumy, wydzielające ten specyficzny zapach francuskiego święta: taniego wina, machorki i demokracji.
Po parogodzinnej błąkaninie, Pierre i René znaleźli się przed bramą Instytutu, gdzie René sprawował tej nocy dyżur. Instytut był pusty. Wiało od niego wilgotnym chłodem i tym złożonym zapachem chemikaljów, jakim pachną apteki w małych prowincjonalnych miasteczkach.
René zaofiarował się pokazać Pierrowi laboratorja.
Po szerokich, cienistych, jak tunel, kamiennych schodach weszli na górę.
W laboratorjach panował ten sam orzeźwiający chłód. Wzdłuż ścian, z głębin szaf, tysiącem szklanych oczu wyjrzały na Pierra dziwne, nieznane istoty ze szkła i stali, o kształtach zagadkowych i napawających lękiem.
Po chwili w białym laboratoryjnym chałacie powrócił René.
Była to jedna z tych natur, jednocześnie prostych i skomplikowanych, spotykanych najczęściej na najniższym szczeblu drabiny społecznej, w których nieustanny, bezpośredni kontakt z zamkniętym światem przedmiotów rozwinął, niepostrzeżenie dla otoczenia, niedostępny dla innych, szósty zmysł — zmysł na zawsze obcej, milczącej materji — właściwy często ludziom obracającym się długo wśród głuchoniemych.
Żyjąc, jak w sferze dnia codziennego, w świecie prawie irrealnym, w przezroczystym świecie szkła, fantastycznych, niepojętych aparatów, René umiał odgadywać niepowtarzalną indywidualność przedmiotów, wyczuwać ją nawet w przedmiotach identycznych, wytwarzanych serjami, wydających się nam jednakowemi, podobnie, jak dzikiemu murzynowi z Senegalu wydawać się muszą jednakowemi twarze wszystkich Europejczyków.
Piastując je codzień pieczołowicie, odkurzając je i polerując, René z trwogą czuł w rękach ich kruchy żywot, zależny od jednego nieostrożnego ruchu swoich zgrubiałych palców. Ustało się w nim groźne instynktowne poczucie odpowiedzialności za byt tego całego iluzorycznego światka istot bezbronnych i tajemniczych, zdanych na łaskę jego niewyszkolonych rąk.
Ilekroć zdarzało mu się rozbić któryś z powierzonych mu przyrządów, cierpiał nad tem więcej niż nad śmiercią jakiejkolwiek z istot żyjących.
Kiedy jeden z asystentów instytutu, obchodzący się z nim zresztą jak najlepiej i obdarzający go nawet wyraźną sympatją zatruł się pewnego dnia bakcylem i zmarł w strasznych męczarniach, René nie doznał z tego powodu najmniejszego żalu, przeciwnie, coś, jakby złośliwe zadośćuczynienie. Asystent miał nieszczęście stłuc poprzedniego dnia przez nieuwagę jedną z retort, czego René nie był mu w stanie darować, uważając w głębi śmierć jego za usprawiedliwiony odwet zabitego przedmiotu.
Nie przeszkadzało to bynajmniej, że René odznaczał się wyjątkowo dobrem sercem i nie skrzywdziłby muchy.
Zbierając szczątki potłuczonych przyrządów i napróżno próbując złożyć je zpowrotem, René myślał z goryczą:
— Niech sobie okaleczą człowieka, — człowieka mi nie żal! Człowiek może się bronić. Co innego — rzecz. Kto krzywdzi rzecz, jest łotrem. Rzecz jest bezbronna.
Poczucie wewnętrznej odpowiedzialności za życie setek tych kruchych istot przeważało szalę jego ludzkich sentymentów.
W chwilach wielkich kataklizmów i rewolucyj, ludzie typu René zdolni są do największych bohaterstw i poświęceń dla uratowania zagrożonej maszyny, spoglądając równocześnie obojętnie na rozlewaną w ich oczach krew ludzką.
Ta świadomość nieustannej odpowiedzialności za życie minjaturowego światka, którego czuł się opiekunem i panem, napawała skądinąd René głęboką dumą i poczuciem własnego znaczenia, wyraźnie bagatelizowanego przez ludzi otaczających. W fikcyjnej hierarchji administratorów tego świata René był osobą najniższą.
Cała popołudniowa wizyta u Pierra i przechadzka z nim po mieście były poniekąd uplanowanym z góry manewrem, zmierzającym do tego, by sprowadzić Pierra, niby odniechcenia, pod bramę instytutu i olśnić go swojem małem królestwem.
Oprowadzając onieśmielonego Pierra wzdłuż oszklonych szaf, jak przed połyskującemi w słońcu szpalerami podwładnych armij, René upajał się rozkoszą swej złudnej potęgi.
Przed wielką szafą, gdzie w ustawionych rzędem statywach, widniały napełnione jakimś płynem, większe i mniejsze probówki, nie mógł się nawet powstrzymać od wygłoszenia małego wykładu o bakterjologji, ilustrowanego przez uwięzione w hermetycznem szkle kolonje milczących mikrobów.
— Tu, za tą niepozorną, jak widzisz, szybą, trzymamy jedyną w swoim rodzaju menażerję. Wszystkie możliwe zarazy świata. W tej probówce, na lewo, masz szkarlatynę; w tamtej dalej — tężec; w tej — tyfus plamisty; w tej, w głębi — brzuszny; w tej, szóstej z brzegu — cholerę. Niczego kolekcyjka, co? Widzisz te dwie probówki na prawo z białym, mętnawym płynem? To pupilka naszego asystenta — dżuma. Od roku nad nią pracuje, hoduje ją na jakichś pożywkach własnego wynalazku i mówi, że dochował się niebywałych szczepów. Bakterje, jak konie. Tej jesieni wystąpić ma ze swoją hodowlą na zjeździe bakterjologicznym. Chwali się, że wywoła rewolucję w całej bakterjologji. No, jak ci się podoba nasze gospodarstwo? Pycha, co? Wyobraź sobie, gdyby tak puścić to wszystko bractwo z szafki na przechadzkę po mieście, — jak myślisz, dużo by zostało z naszego Paryża?
Pierre potakiwał w roztargnieniu.
Wizyta przeciągnęła się do wieczora. Późno już było, gdy Pierre pożegnał wreszcie gościnnego przyjaciela i, odprowadzony przez niego do bramy, wydostał się na ulicę.
Miał tego dnia, o dwunastej, objąć nocną zmianę na wieży ciśnień i musiał przed tą godziną zdążyć do Saint-Maur.
Na ulicach panował już mrok, rozświetlony matowemi księżycami elektrycznych lamp.
Od pamiętnego spotkania z René na ławce bulwaru, Pierre unikał starannie wszelkiej sposobności znalezienia się na mieście nocą. Znajomy i nie posiadający tajemnic przy świetle dziennym sześcian miasta, z zapadnięciem nocy tracił swe znajome kontury, rozpękał się nagle tysiącem szczelin nie istniejących za dnia uliczek, zaludniał się uciekającą w popłochu naoślep armją rozżarzonych lamp, złowieszczemi zjawami płomienistych napisów, skowytem nawoływań potworów o wybałuszonych, ognistych ślepiach.
Zapuściwszy się w ten labirynt, Pierre doznał zawrotu głowy i od razu stracił kierunek. Stare, tak dobrze znane fale podchwyciły go, jak piłkę.
Ostatkiem sił dotarł do małej wysepki i oparł się o kamienny portyk bramy Saint-Denis.
Uliczki dokoła płonęły już kolorowemi bańkami lampjonów jutrzejszego święta. Tu i ówdzie próbowano tańczyć. Trotuary i jezdnie mrowiły się od ciżby przytulonych do siebie par.
Pierre poczuł nagle, jak jakiś podziemny nurt, zamurowany gdzieś, głęboko, przystającemi do siebie szczelnie cegłami ostatnich dni, pręży się w nim i podważa je od spodu, jak, jedna za drugą, odskakują wywalone cegły, trzaska rozsadzony tynk i ciepły czerwony strumień, zatapiając kolejno z takim jaskółczym trudem posklepiane nadbudówki spraw codziennych, zwolna zalewa mu oczy. Przymknął je od wewnętrznego bólu.
Kiedy je otworzył, dostrzegł już tylko migot niezliczonych hotelików, mrowie nalanych krwią, opasłych karków i tysiąc kobiecych profilów, identycznych, jak odbitki jednej i tej samej, tak dobrze pamiętnej twarzy.
Ze wszystkich bram, przytulone do swych apoplektycznych gachów, wychodziły i wchodziły w gorączkowym pośpiechu dziesiątki i setki Żanet, jedna łudząco podobna do drugiej, Jeannette w zaczarowanej ulicy ze zwierciadeł, w żywym lesie o pniach ze spasionych, napęczniałych karków.
Pierre zachybotał cały i zachłysnął się piekącą nienawiścią. Na chwilę, jak daleki odbłysk, zamajaczyła mu między zaciśniętemi palcami wołowa, przeciekająca fałdami sadła, szyja grubasa z przed hoteliku na Montmartrze i znikła, nie pozostawiając spodziewanego zadośćuczynienia.
Nie! Mało! Cóż znaczy jeden? Tysiąc! Miljon! Wszystkich! Miasto! Skąd wziąć tych olbrzymich rąk, tych kilometrowych palców, co objęłyby jednym uściskiem te charczące, pofałdowane gardziele? Wszystkich! Zmiąć! Powalić! Upić się ich bezsilnym charkotem! Ręce! Skąd wziąć tych rąk?
Naraz niespodziana jasność oślepiającym płomieniem magnezji rozświetliła mu na chwilę mózg, aż stanął osłupiały, oszołomiony i przycichły. Chwilę stał, jak w olśnieniu, potem zawrócił na miejscu i począł iść zpowrotem, ulicami, któremi przyszedł, wprost, przez tłum, jak Chrystus, stąpający po wodzie, olbrzymi i majestatyczny, jakby niósł przed sobą promieniejącą monstrancję swej nienawiści. Czuł, że ludzie ustępują mu z drogi, otwierając przed nim długi szpaler ulic z perspektywą w nieskończoność.
Znalazłszy się napowrót przed zamkniętemi drzwiami instytutu, które opuścił przed chwilą, Pierre spokojnie zadzwonił.
Otworzył mu René, zdziwiony tą nieoczekiwaną powtórną wizytą. Pierre objaśnił mu spokojnie, że zapomniał laski, którą, o ile sobie przypomina, zostawił w laboratorjum.
Weszli na górę po szerokich, chłodnych, jak tunel, kamiennych schodach.
W laboratorjum laski nie było. Pierre poprosił René, by zechciał sprawdzić w innych pokojach, podczas gdy on rozejrzy się jeszcze raz po kątach.
Kiedy, po kilku minutach bezowocnych poszukiwań, René powrócił z niczem, zastał Pierra, szperającego jeszcze za jedną z szaf laboratorjum. Laski nie było.
Pierre przyznał, że, być może, nie zabrał jej wogóle z domu — będzie musiał sprawdzić to nazajutrz — i po raz drugi pożegnał gościnnego przyjaciela, zdziwionego nie na żarty jego wyjątkowem roztargnieniem.
Wagon trzeciej klasy pociągu, zdążającego tego wieczora do Saint-Maur, pełen był podochoconej bliskością święta ludności podmiejskiej, dymu i zgiełku. W rozgwarze rozmów ogólnych zwracał na siebie uwagę szczupły rudy mężczyzna na ławce w kącie, nie biorący udziału w pogawędkach przysłuchujący się im w roztargnieniu i milcząco.
Na stacji Saint-Maur mężczyzna wysiadł. Rozmowa potoczyła się dalej.
Przybywszy na wieżę ciśnień, Pierre spostrzegł, że spóźnił się o całe pięć minut i pobiegł na górę zluzować robotnika dziennego.
Nadszedł dyżurny inżynier, kończący swój obchód nocny. Za chwilę ostatnie kroki na dole ucichły.
Wtedy Pierre zanurzył rękę w kieszeni i wyjął dwie niewielkie probówki. Uważnie zbliżył je do oczu. Probówki zawierały mętny, białawy płyn. Pierre wstrząsnął niemi lekko pod światło.
Potem, z probówkami w jednej ręce, zbliżył się do wielkiej pompy odśrodkowej, wprawianej w ruch motorem Diesela.
Gdzieś, na dole, trzasnęła brama. Pierre zatrzymał się i przez chwilę nasłuchiwał. Panowała zupełna cisza. Wówczas Pierre wielkim kluczem francuskim zaczął otwierać kran olbrzymiego leja pompy, służącego za rezerwuar wody, puszczającej ją w ruch. Otwarłszy kran, jął odkorkowywać palcami pierwszą probówkę. Szczelny korek nie wychodził. W rozdrażnieniu Pierre chwycił go silnie zębami.
Odkorkowawszy obie probówki, ostrożnie wlał ich zawartość w chlupocącą ciężko krtań leja.
Woda w dole bulgotała w takt rytmicznych uderzeń tłoka Diesela, opadającego i wznoszącego się miarowo, jak gigantyczna klapa sercowa, wypychająca coraz to nowe porcje przezroczystej, bezbarwnej krwi w wygłodniałe arterje dalekiego, śpiącego Paryża.