Po rozmowie z Lachowiczem Sielski znacznie się uspokoił, poznawszy, że najważniejsza przeszkoda — niechęć brata, nie zepsuje mu względów u siostry. Odtąd w stosunkach z Zosią nie popełniał już wybryków, obecność pani Skulskiej nie gniewała go, a nawet dla dwu młodych ludzi, panów Alfonsa i Józefa, stał się nieco pobłażliwszym, mówiąc w duchu, że porównanie z nimi wyjdzie mu tylko na korzyść.
Zosia też spoglądała na niego coraz przychylniej, a pani Skulska poradziła mu w sekrecie, aby się godzin pilnował:
— Nie uwierzy pan, jak Zosię to drażni, kiedy pan o zwykłej porze nie przychodzi! — mówiła dama. — Kręci się po pokoju, zagląda w okna, gniewa się... Ale o tem cicho!
Jerzy rósł jak na drożdżach.
Miłość jego stopniowo przechodziła w namiętność; bo też i Zosia co prawda należała do osób płci żeńskiej, za którymi mężczyźni szaleją. Prócz śniadej cery i czarnych, ognistych oczu, zdradzających wulkaniczny temperament, posiadała ona ogromny zapas sił i życia, które jej przydomek „djabelskiej piękności“ zjednały. To też „znawcy“ stawali na ulicach, patrząc na nią, gdy przechodziła, i wróżyli, że z tej prześlicznej panienki wyrośnie bardzo prędko jedna z najpiękniejszych kobiet w Warszawie.
Jakoś w końcu karnawału w domu Lachowicza zauważono, że Sielski zesmutniał i parę wizyt opuścił. To też gdy pewnego razu przyszedł smutniejszy i mizerniejszy niż zwykle, Ludwik przy kobietach zapytał go:
— Czyś chory, Jerzy, że tak niewyraźnie wyglądasz?
Zosia z niepokojem spojrzała na Sielskiego.
— Ja jestem zdrów — odparł Jerzy — ale kuzynka moja, Jadwiga, ciężko chora.
Ludwik pobladł i odwrócił się do okna. Zosia dostrzegła to, zamyśliła się, a potem spytała:
— Cóż jest pańskiej kuzynce?
— Zapalenie płuc. Karnawał zrobił jej to...
— Zapalenie płuc niezawsze jest niebezpieczne dla osób młodych — wtrąciła pani Skulska.
— Daj Boże, aby pani miała racją! — odpowiedział Sielski. — Tymczasem jednak jest źle...
Ludwik wyszedł do swojej pracowni.
Odtąd, ile razy odwiedził ich Sielski, Zosia wypytywała go o przebieg choroby. Lachowicz wówczas wsuwał się nieznacznie do salonu, słuchał relacji, a potem znowu znikał.
W tym czasie stracił apetyt, przestał malować i całemi dniami chodził niespokojnie po swej pracowni, lub siedział przy stoliku z głową opartą na ręku. Raz w tej postawie zaszła go Zosia znienacka i zobaczyła, jak pisał ołówkiem na papierze, wśród mnóstwa zygzaków, następne wyrazy:
...Chora... chora... Jadzia... zapalenie płuc... chora...
I tak bez końca!...
Teraz zkolei pani Skulska dostrzegła, że Zosia zamyśla się, mizernieje i po nocach nie sypia.
— Kocha się biedactwo! — mówiła stara dama. — Ha! gdyby nie te smutki młodych panien i kawalerów, nie mielibyśmy potem wesel...
Po upływie kilku tygodni Sielski doniósł, że Jadwiga po zapaleniu płuc wpadła w galopujące suchoty, a w parę dni później nad wieczorem, jakiś człowiek przyszedł do Lachowicza z listem.
Ludwik, rozerwawszy kopertę, przeczytał co następuje:
Chora bez nadziei siostra moja, Jadwiga, pragnie pomówić z Panem. Przyjdź Pan natychmiast, błaga Cię o to w imię miłości bliźniego.
Ewa N.
List ten nie zdziwił Lachowicza. Myślą był on nieustannie przy łożu chorej, i jakiś głos wewnętrzny szeptał mu, że ją jeszcze zobaczy przed śmiercią.
Nie mówiąc ani słowa, rzucił zmięty list na stół i szybko wybiegł z posłańcem. W chwilę później weszła do pokoju Zosia, a dostrzegłszy list, schwyciła go i odczytała.
— Wszystko teraz rozumiem!... — szepnęła z boleścią.
Jadzia od kilku dni już prosiła pilnującej ją siostry o wezwanie Lachowicza; pani Ewa jednak nie mogła się zdecydować na krok ten, według jej opinji, wysoce nieprzyzwoity. Dziś dopiero stan chorej i rzewne jej błagania przemogły nad skrupułami.
Ubrana w czystą bieliznę, leżała Jadzia na łóżku, co parę godzin zapadając w sen niespokojny, majacząc, lub dopytując się: czy Lachowicz nie przyszedł?
Gdy zaś na progu stanął posłaniec, dając znak pani Ewie — krzyknęła:
— Proś!... proś!...
Lachowicz wszedł sztywny i blady jak lunatyk. Gdy spojrzał na Jadzię, chwilowa nadzieja rozbudziła się w jego sercu. Zwiódł go blask oczu, uśmiech i gorączkowe rumieńce na białej jak śnieg twarzy.
— Pani Ewa, ukłoniwszy się, milcząc, wskazała mu krzesło naprzeciw łóżka, a gdy Ludwik siadł, Jadwiga odezwała się:
— Panie! pan już przebaczył Jerzemu, wszak prawda?...
— Czy możesz pani pytać mnie o to! — odparł bezdźwięcznym głosem.
— Widzi pan — mówiła chora — to mój krewny... Mimo całą żywość charakteru, ma bardzo dobre serce... A zresztą nie chciałabym, ażeby został nieszczęśliwym...
Chwilę odpoczęła, a potem mówiła dalej:
— Wierz mi pan, on najmniej winien temu, co się stało. On pańską siostrę bardzo kocha!... Mój Boże... jakbym ją chciała poznać...
Błyskawica oświetliła umysł Ludwika. To Sielski przyczynił się do jego nieszczęścia i do obecnego stanu Jadwigi!...
Chora zaczęła majaczyć.
— Muszę jechać do Włoch... — mówiła szybko. — Witold ciągle gospodaruje... Ten wół już drugi raz złamał nogę...
Po kilku minutach jednak ocknęła się i rzekła z uśmiechem:
— Tak mi się coś śni... Nie umarłabym, nie zobaczywszy pana. Siostra przyrzekła, że pański list włoży mi do trumny. Prawda, Ewciu?
Pani Ewa, połykając łzy, skinęła głową.
Teraz opanował chorą niepokój.
— Podnieście mnie!... — zawołała. — Jak tu duszno!...
Lachowicz i siostra poskoczyli do niej, lecz dała im znak, że już niczego nie chce.
Potem kilka minut wpatrywała się w Lachowicza i wyciągnąwszy do niego rękę, szepnęła:
— Takam senna!...
Przymknęła powieki, z których stoczyły się dwie łzy. W tej samej chwili Ludwik dostrzegł, że twarz jej zmieniła się tak, jakby cień na nią padł...
Ukląkł przy łóżku, oparł twarz na ciepłej jeszcze ręce i wyjąkał:
— Boże!... mój Boże! jakim ja nieszczęśliwy!...
Pani Ewa wybuchnęła głośnym płaczem.
Po chwili Ludwik uczuł, że ktoś trąca go w ramię, odwrócił głowę i spostrzegł nieznanego człowieka, który, wyprowadziwszy go do drugiego pokoju, rzekł profesorskim tonem:
— Nie należy płakać obok dopiero co zmarłych. Oni słyszą...
— Któż pan jesteś? — spytał go Lachowicz.
— Doktór, panie.
— Aha!...
I po tym wykrzykniku, wyszedł, nie żegnając się z nikim i nie patrząc. Gdyby nie to, przekonałby się, że Sielski był w tym pokoju, wszystko widział i słyszał.
Gdy Ludwik wrócił do domu, Zosia, spojrzawszy na niego, krzyknęła:
— Co tobie jest?...
— Nic.
— Tyś był u Jadwigi! Czy?...
— Już umarła! — rzekł Ludwik. — Na świecie niema nic wiecznego...
Usiadł na kanapie, wziął drżącą dłoń siostry w swoje ręce i począł mówić głosem jednostajnym, jak kołatanie zegara:
— Widzisz... kochałem ją!... Sama się kiedyś dowiesz, że do osoby obcej można być tak przywiązanym, jak do najbliższej. Na nieszczęście, zapomniałem, że takim, jak ja nędzarzom, kochać nie wolno...
Było to jedyne zwierzenie, jakie zrobił przed siostrą. Tym razem jednak Zosia wiedziała więcej, niż przypuszczał. Przed kochającym okiem nie ukryły się cierpienia brata — resztę zaś dopowiedziała jej wyobraźnia. Czuła ona, że w stosunku Sielskiego do Ludwika jest coś fałszywego; przyjaźń ich wydawała się jej zbyt świeżą. Skombinowawszy wreszcie wszystkie drobne poszlaki, doszła do wniosku, że to Jerzy winien był nieszczęściu, które Jadwigę i Ludwika spotkało.
Opanowały ją jakaś gorycz i wstyd. Nie mogła wyobrazić sobie, co zrobi, gdy jeszcze raz zobaczy Sielskiego, a jednocześnie chciała go widzieć i zapytać o coś.
Stopniowo ostatnie to pragnienie wygórowało nad innemi i odmienny kierunek nadało jej myślom.
— Gdyby Sielski był sprawcą złego, czyżby go Ludwik przyjmował?... — pytała. Lecz z drugiej strony jakiś tajemny głos szeptał jej, że istotnie Sielski był winien.
Zosia nie była marzycielką i decydowała się szybko:
— Zapytam go! — pomyślała.
I czekała tydzień, drugi i trzeci w nadziei, że wątpliwości jej zostaną rozstrzygnięte.
Lecz Sielski nie przychodził.
Lachowicz powoli także się uspokoił po okrutnem wstrząśnieniu i ze spotęgowaną energją malował po całych dniach. Stary hipokondryk, dostrzegłszy nową a wspaniałą robotę, począł odwiedzać go częściej.
Siedzieli tak obaj całemi godzinami wśród głębokiego milczenia. Lachowicz malował, a protektor jego przypatrywał się dziełu. Niekiedy strzelał palcami, klął straszliwie, a wówczas Lachowicz przypominał sobie o nim i witał go.
Zatopiony w pracy, Ludwik stłumił swoją boleść i zapomniał o wszystkiem, nie wyłączając Sielskiego; pamiętał o nim jednak ktoś inny.
Pewnego razu Zosia rzekła do brata:
— Pan Sielski musi być chory?
— Czy tak?... — spytał jakby obudzony ze snu.
— Domyślam się tylko... Już miesiąc, jak u nas nie był... — dodała ciszej, pochylając twarz do haftu, który trzymała w rękach.
Wzmianka ta rozrzewniła Lachowicza. Popatrzył tkliwie na pomieszaną siostrzyczkę i wyrzucał sobie, że o nią nie dba.
„Ileż smutku i niepokojów narobić jej musiał mój egoizm!“ pomyślał.
Tego dnia pierwszy raz od kilku tygodni wyszedł do miasta. W powietrzu czuć już było oddech wiosny, śnieg topniał...
Ludwik nie znalazł Sielskiego w mieszkaniu, zostawił więc bilet. Na drugi dzień Jerzy przyszedł do niego, znowu jak niegdyś — do pracowni.
Był mizerny, dziki jakiś, rozgorączkowany... Lachowicz, spojrzawszy na niego, zdziwił się.
— Tyś chory?... — rzekł. — Dlaczego nie napisałeś do nas?...
— Przyszedłem cię pożegnać! — szepnął Sielski.
Ludwik cofnął się wtył i patrzył na niego jak na szaleńca.
— Wiesz już wszystko — mówił Sielski — i ja wiem również wszystko. Ale przysięgam ci, żem się dowiedział za późno!...
— Co to jest?... — zapytał Ludwik.
— Byłem przy śmierci Jadzi, i wtedy dopiero przekonałem się, com uczynił... Był czas, żem się uważał za zbytecznego na świecie, dziś zaś widzę, żem nawet szkodliwy...
Mówił to spokojnie, patrząc w ziemię.
— Siądź-no! — przerwał Lachowicz.
Usiedli. Lachowicz wsparł obie ręce na kolanach i ostro patrząc mu w oczy, spytał:
— Co myślisz zrobić?
— Wyjeżdżam... Nie jestem godzien twojej siostry...
— Któż ci to powiedział?...
— Sumienie moje. Kto się stał przyczyną nieszczęścia innych, sam nie może być szczęśliwym!
Lachowicz wstał, przeszedł się po pokoju i rzekł znowu:
— Powiedz mi szczerze, czy żaden inny powód nie wpłynął na twoje postanowienie?
— Żaden inny. Alboż wina moja nie wymaga ciężkiej pokuty?
— Więc to się u ciebie pokutą nazywa...
Sielski chciał odpowiedzieć, lecz zamilkł.
— Pokuta?... — pytał dalej Lachowicz. — Co ona zmazuje i kogo wynagradza?... Czy wskrzesi Jadwigę?... Zastanów się, człowieku! jakieś ty zadosyćuczynienie wymyślił, które zatruje życie tobie, Zosi i... mnie w końcu.
— Nie zapominaj — odrzekł Sielski — że ja cię spotwarzyłem... Czy rozumiesz?... spotwarzyłem cię przed Jadwigą, która skutkiem tego, kochając ciebie, innemu oddała rękę.
Lachowiczowi usta drżały, twarz mieniła się; mimo to nie uległ boleści.
— Mówiłeś o mnie do twej kuzynki to, co ci się zdawało prawdziwe — przerwał Sielskiemu. — Uprzedzenie i namiętność, a bardziej jeszcze pozory, zaślepiły cię... Lecz cóż z tego za wniosek?... Według mnie, jeden tylko, ten mianowicie: że nie należy ulegać nadal złudzeniom, lecz pełnić rzeczywiste obowiązki.
Sielski patrzył na Ludwika, jakby nie rozumiejąc tego, co słyszy. Wreszcie odezwał się cicho i bojaźliwie:
— Przebacz mi to, co ci powiem, ale ja... nie wiem nawet, jakie w tej chwili są moje obowiązki...
— Być szczęśliwym i uszczęśliwiać innych — odparł Lachowicz.
— Więc... nie wypędzasz mnie?... Oddasz mi twoją siostrę?...
— Oddam!
— A ja ci życie moje oddam! — zawołał gwałtownie Jerzy, chwytając go za ręce.
Lachowicz, nie mówiąc nic, wprowadził Sielskiego do salonu, udał się potem do pokoju Zosi i po chwili przywiódł siostrę.
— Zosiu! — rzekł — pan Sielski, jak widzisz, jest zdrów...
Zosia ukłoniła się Jerzemu.
— A teraz — ciągnął dalej Ludwik — powiem ci, że pan Sielski prosi mnie o twoją rękę...
Zosia bardzo zbladła, Jerzy ledwie oddychał.
— Spodziewam się, Zosiu, że nic nie masz przeciwko temu?
Nie odpowiedziała.
— No, moje dziecko — mówił brat — sądzę, że tak?...
— Chciałabym pomówić z panem Sielskim... — rzekła Zosia cicho.
Twarz Sielskiego zrobiła się żółtą.
— Owszem, mów...
Zosia zbliżyła się do Jerzego i podawszy mu rękę, błagalnie patrząc mu w oczy, spytała:
— Panie... czy pan nigdy nie zrobił krzywdy memu bratu?
Usłyszawszy te słowa, obaj mężczyźni struchleli.
— Widzi pan... — mówiła Zosia, ośmielając się stopniowo — widzi pan... Ale niech mi pan przebaczy moje pytanie! Nie zrobiłabym go komu innemu, ale tak mi wiele zależy na życzliwości pańskiej... Przytem, nie wiem dlaczego, jestem jakoś dziwnie niespokojna... To przywidzenie, wiem — ale... chciałabym się pozbyć go...
Mowa jej wywołała straszny zamęt w duszy Sielskiego. Raz, zdawało mu się, że Lachowicz odegrał z nim potworną komedją, to znowu, że umarli powstali z grobów, aby go przez usta tego dziecka oskarżyć i potępić. Gdyby stał w tej chwili nad przepaścią, rzuciłby się w nią, aby tylko nie słyszeć pytań Zosi i nie czuć rozpaczy, jakiej doświadczał.
Tymczasem Ludwik opamiętał się i z gniewem zawołał:
— Przyznam się, Zosiu, że nie wiem, skąd tak dziwne myśli przychodzą ci do głowy?...
Ale ona, wciąż patrząc na Jerzego, mówiła:
— Pan mi nic nie odpowiada?... Pan mnie nie chce uspokoić?...
— Owszem, chcę! — odparł Sielski prędko. — Istotnie jestem winien... skrzywdziłem brata pani!...
Teraz Zosia uczuła ból w sercu. Spoglądała kolejno to na brata, to na Sielskiego.
— Wszakże go kochasz? — zawołał Ludwik, podchodząc do siostry.
Zosia wstrząsnęła głową.
Ludwik ścisnął pięść, i machnąwszy nią gniewnie —
— Ha!... złe dzieci!... — zawołał — możecież wy mnie tak dręczyć?...
— Ludwisiu!... — błagała go siostra.
— Czy ty wiesz — mówił do niej — czy ty wiesz, że Sielski ojca naszego uratował od hańby?...
Zosia rozpłakała się.
— Dosyć! — przerwał Sielski. — Wiem, że miłość i niechęć to złe sąsiedztwo... Uspokój się, pani!... Ja odchodzę i wrócę wtedy dopiero, kiedy mnie pani uznasz godnym siebie. Bądźcie zdrowi!...
To powiedziawszy — wyszedł.
— Stój! — zawołał Lachowicz, wybiegając za nim.
— Nie wstrzymuj mnie, Ludwiku — rzekł Sielski spokojnie. — Gdybym nie miał nadziei, gdybym nie czuł, że nie jestem tak zły... powiadam ci... w łebbym sobie strzelił. Ale z drugiej strony wiem, że muszę zmazać wiele błędów... Reszty czas dokończy.
— Niewolnicy! niewolnicy!... — mruknął Lachowicz i powróciwszy do siostry, powtórzył:
— I tyś niewolnica!
Zosia zanosiła się od płaczu.
— No... powiedz mi — mówiła wśród łkań — czy mogę kochać ciebie i tego, który cię szczęścia pozbawił?...
— Alboż ja ci robię wymówki? — odparł brat. — Mówię tylko, że wy wszyscy jesteście niewolnikami waszych przywidzeń, kaprysów, uczuć... Wszyscy wzdychacie do szczęścia, rozprawiacie o obowiązkach, a nieustannie psujecie to szczęście i lekceważycie obowiązki. Niewolnicy!... niewolnicy!...