Dusze w niewoli: Rozdział XVII. Jadwiga

 Po roz­mo­wie z La­cho­wi­czem Siel­ski znacz­nie się uspo­ko­ił, po­znaw­szy, że naj­waż­niej­sza prze­szko­da — nie­chęć bra­ta, nie ze­psu­je mu wzglę­dów u sio­stry. Od­tąd w sto­sun­kach z Zo­sią nie po­peł­niał już wy­bry­ków, obec­ność pani Skul­skiej nie gnie­wa­ła go, a na­wet dla dwu mło­dych lu­dzi, pa­nów Al­fon­sa i Jó­ze­fa, stał się nie­co po­błaż­liw­szym, mó­wiąc w du­chu, że po­rów­na­nie z nimi wyj­dzie mu tyl­ko na ko­rzyść.
 Zo­sia też spo­glą­da­ła na nie­go co­raz przy­chyl­niej, a pani Skul­ska po­ra­dzi­ła mu w se­kre­cie, aby się go­dzin pil­no­wał:
 — Nie uwie­rzy pan, jak Zo­się to draż­ni, kie­dy pan o zwy­kłej po­rze nie przy­cho­dzi! — mó­wi­ła dama. — Krę­ci się po po­ko­ju, za­glą­da w okna, gnie­wa się... Ale o tem ci­cho!
 Je­rzy rósł jak na droż­dżach.
 Mi­łość jego stop­nio­wo prze­cho­dzi­ła w na­mięt­ność; bo też i Zo­sia co praw­da na­le­ża­ła do osób płci żeń­skiej, za któ­ry­mi męż­czyź­ni sza­le­ją. Prócz śnia­dej cery i czar­nych, ogni­stych oczu, zdra­dza­ją­cych wul­ka­nicz­ny tem­pe­ra­ment, po­sia­da­ła ona ogrom­ny za­pas sił i ży­cia, któ­re jej przy­do­mek „dja­bel­skiej pięk­no­ści“ zjed­na­ły. To też „znaw­cy“ sta­wa­li na uli­cach, pa­trząc na nią, gdy prze­cho­dzi­ła, i wró­ży­li, że z tej prze­ślicz­nej pa­nien­ki wy­ro­śnie bar­dzo pręd­ko jed­na z naj­pięk­niej­szych ko­biet w War­sza­wie.
 Ja­koś w koń­cu kar­na­wa­łu w domu La­cho­wi­cza za­uwa­żo­no, że Siel­ski ze­smut­niał i parę wi­zyt opu­ścił. To też gdy pew­ne­go razu przy­szedł smut­niej­szy i mi­zer­niej­szy niż zwy­kle, Lu­dwik przy ko­bie­tach za­py­tał go:
 — Czyś cho­ry, Je­rzy, że tak nie­wy­raź­nie wy­glą­dasz?
 Zo­sia z nie­po­ko­jem spoj­rza­ła na Siel­skie­go.
 — Ja je­stem zdrów — od­parł Je­rzy — ale ku­zyn­ka moja, Ja­dwi­ga, cięż­ko cho­ra.
 Lu­dwik po­bladł i od­wró­cił się do okna. Zo­sia do­strze­gła to, za­my­śli­ła się, a po­tem spy­ta­ła:
 — Cóż jest pań­skiej ku­zyn­ce?
 — Za­pa­le­nie płuc. Kar­na­wał zro­bił jej to...
 — Za­pa­le­nie płuc nie­zaw­sze jest nie­bez­piecz­ne dla osób mło­dych — wtrą­ci­ła pani Skul­ska.
 — Daj Boże, aby pani mia­ła ra­cją! — od­po­wie­dział Siel­ski. — Tym­cza­sem jed­nak jest źle...
 Lu­dwik wy­szedł do swo­jej pra­cow­ni.
 Od­tąd, ile razy od­wie­dził ich Siel­ski, Zo­sia wy­py­ty­wa­ła go o prze­bieg cho­ro­by. La­cho­wicz wów­czas wsu­wał się nie­znacz­nie do sa­lo­nu, słu­chał re­la­cji, a po­tem zno­wu zni­kał.
 W tym cza­sie stra­cił ape­tyt, prze­stał ma­lo­wać i ca­łe­mi dnia­mi cho­dził nie­spo­koj­nie po swej pra­cow­ni, lub sie­dział przy sto­li­ku z gło­wą opar­tą na ręku. Raz w tej po­sta­wie za­szła go Zo­sia znie­nac­ka i zo­ba­czy­ła, jak pi­sał ołów­kiem na pa­pie­rze, wśród mnó­stwa zyg­za­ków, na­stęp­ne wy­ra­zy:
 ...Cho­ra... cho­ra... Ja­dzia... za­pa­le­nie płuc... cho­ra...
 I tak bez koń­ca!...
 Te­raz zko­lei pani Skul­ska do­strze­gła, że Zo­sia za­my­śla się, mi­zer­nie­je i po no­cach nie sy­pia.
 — Ko­cha się bie­dac­two! — mó­wi­ła sta­ra dama. — Ha! gdy­by nie te smut­ki mło­dych pa­nien i ka­wa­le­rów, nie mie­li­by­śmy po­tem we­sel...
 Po upły­wie kil­ku ty­go­dni Siel­ski do­niósł, że Ja­dwi­ga po za­pa­le­niu płuc wpa­dła w ga­lo­pu­ją­ce su­cho­ty, a w parę dni póź­niej nad wie­czo­rem, ja­kiś czło­wiek przy­szedł do La­cho­wi­cza z li­stem.
 Lu­dwik, ro­ze­rwaw­szy ko­per­tę, prze­czy­tał co na­stę­pu­je:
Cho­ra bez na­dziei sio­stra moja, Ja­dwi­ga, pra­gnie po­mó­wić z Pa­nem. Przyjdź Pan na­tych­miast, bła­ga Cię o to w imię mi­ło­ści bliź­nie­go.
Ewa N.

 List ten nie zdzi­wił La­cho­wi­cza. My­ślą był on nie­ustan­nie przy łożu cho­rej, i ja­kiś głos we­wnętrz­ny szep­tał mu, że ją jesz­cze zo­ba­czy przed śmier­cią.
 Nie mó­wiąc ani sło­wa, rzu­cił zmię­ty list na stół i szyb­ko wy­biegł z po­słań­cem. W chwi­lę póź­niej we­szła do po­ko­ju Zo­sia, a do­strze­gł­szy list, schwy­ci­ła go i od­czy­ta­ła.
 — Wszyst­ko te­raz ro­zu­miem!... — szep­nę­ła z bo­le­ścią.
 Ja­dzia od kil­ku dni już pro­si­ła pil­nu­ją­cej ją sio­stry o we­zwa­nie La­cho­wi­cza; pani Ewa jed­nak nie mo­gła się zde­cy­do­wać na krok ten, we­dług jej opin­ji, wy­so­ce nie­przy­zwo­ity. Dziś do­pie­ro stan cho­rej i rzew­ne jej bła­ga­nia prze­mo­gły nad skru­pu­ła­mi.
 Ubra­na w czy­stą bie­li­znę, le­ża­ła Ja­dzia na łóż­ku, co parę go­dzin za­pa­da­jąc w sen nie­spo­koj­ny, ma­ja­cząc, lub do­py­tu­jąc się: czy La­cho­wicz nie przy­szedł?
 Gdy zaś na pro­gu sta­nął po­sła­niec, da­jąc znak pani Ewie — krzyk­nę­ła:
 — Proś!... proś!...
 La­cho­wicz wszedł sztyw­ny i bla­dy jak lu­na­tyk. Gdy spoj­rzał na Ja­dzię, chwi­lo­wa na­dzie­ja roz­bu­dzi­ła się w jego ser­cu. Zwiódł go blask oczu, uśmiech i go­rącz­ko­we ru­mień­ce na bia­łej jak śnieg twa­rzy.
 — Pani Ewa, ukło­niw­szy się, mil­cząc, wska­za­ła mu krze­sło na­prze­ciw łóż­ka, a gdy Lu­dwik siadł, Ja­dwi­ga ode­zwa­ła się:
 — Pa­nie! pan już prze­ba­czył Je­rze­mu, wszak praw­da?...
 — Czy mo­żesz pani py­tać mnie o to! — od­parł bez­dź­więcz­nym gło­sem.
 — Wi­dzi pan — mó­wi­ła cho­ra — to mój krew­ny... Mimo całą ży­wość cha­rak­te­ru, ma bar­dzo do­bre ser­ce... A zresz­tą nie chcia­ła­bym, aże­by zo­stał nie­szczę­śli­wym...
 Chwi­lę od­po­czę­ła, a po­tem mó­wi­ła da­lej:
 — Wierz mi pan, on naj­mniej wi­nien temu, co się sta­ło. On pań­ską sio­strę bar­dzo ko­cha!... Mój Boże... jak­bym ją chcia­ła po­znać...
 Bły­ska­wi­ca oświe­tli­ła umysł Lu­dwi­ka. To Siel­ski przy­czy­nił się do jego nie­szczę­ścia i do obec­ne­go sta­nu Ja­dwi­gi!...
 Cho­ra za­czę­ła ma­ja­czyć.
 — Mu­szę je­chać do Włoch... — mó­wi­ła szyb­ko. — Wi­told cią­gle go­spo­da­ru­je... Ten wół już dru­gi raz zła­mał nogę...
 Po kil­ku mi­nu­tach jed­nak ock­nę­ła się i rze­kła z uśmie­chem:
 — Tak mi się coś śni... Nie umar­ła­bym, nie zo­ba­czyw­szy pana. Sio­stra przy­rze­kła, że pań­ski list wło­ży mi do trum­ny. Praw­da, Ew­ciu?
 Pani Ewa, po­ły­ka­jąc łzy, ski­nę­ła gło­wą.
 Te­raz opa­no­wał cho­rą nie­po­kój.
 — Pod­nie­ście mnie!... — za­wo­ła­ła. — Jak tu dusz­no!...
 La­cho­wicz i sio­stra po­sko­czy­li do niej, lecz dała im znak, że już ni­cze­go nie chce.
 Po­tem kil­ka mi­nut wpa­try­wa­ła się w La­cho­wi­cza i wy­cią­gnąw­szy do nie­go rękę, szep­nę­ła:
 — Ta­kam sen­na!...
 Przy­mknę­ła po­wie­ki, z któ­rych sto­czy­ły się dwie łzy. W tej sa­mej chwi­li Lu­dwik do­strzegł, że twarz jej zmie­ni­ła się tak, jak­by cień na nią padł...
 Ukląkł przy łóż­ku, oparł twarz na cie­płej jesz­cze ręce i wy­ją­kał:
 — Boże!... mój Boże! ja­kim ja nie­szczę­śli­wy!...
 Pani Ewa wy­buch­nę­ła gło­śnym pła­czem.
 Po chwi­li Lu­dwik uczuł, że ktoś trą­ca go w ra­mię, od­wró­cił gło­wę i spo­strzegł nie­zna­ne­go czło­wie­ka, któ­ry, wy­pro­wa­dziw­szy go do dru­gie­go po­ko­ju, rzekł pro­fe­sor­skim to­nem:
 — Nie na­le­ży pła­kać obok do­pie­ro co zmar­łych. Oni sły­szą...
 — Któż pan je­steś? — spy­tał go La­cho­wicz.
 — Dok­tór, pa­nie.
 — Aha!...
 I po tym wy­krzyk­ni­ku, wy­szedł, nie że­gna­jąc się z ni­kim i nie pa­trząc. Gdy­by nie to, prze­ko­nał­by się, że Siel­ski był w tym po­ko­ju, wszyst­ko wi­dział i sły­szał.
 Gdy Lu­dwik wró­cił do domu, Zo­sia, spoj­rzaw­szy na nie­go, krzyk­nę­ła:
 — Co to­bie jest?...
 — Nic.
 — Tyś był u Ja­dwi­gi! Czy?...
 — Już umar­ła! — rzekł Lu­dwik. — Na świe­cie nie­ma nic wiecz­ne­go...
 Usiadł na ka­na­pie, wziął drżą­cą dłoń sio­stry w swo­je ręce i po­czął mó­wić gło­sem jed­no­staj­nym, jak ko­ła­ta­nie ze­ga­ra:
 — Wi­dzisz... ko­cha­łem ją!... Sama się kie­dyś do­wiesz, że do oso­by ob­cej moż­na być tak przy­wią­za­nym, jak do naj­bliż­szej. Na nie­szczę­ście, za­po­mnia­łem, że ta­kim, jak ja nę­dza­rzom, ko­chać nie wol­no...
 Było to je­dy­ne zwie­rze­nie, ja­kie zro­bił przed sio­strą. Tym ra­zem jed­nak Zo­sia wie­dzia­ła wię­cej, niż przy­pusz­czał. Przed ko­cha­ją­cym okiem nie ukry­ły się cier­pie­nia bra­ta — resz­tę zaś do­po­wie­dzia­ła jej wy­obraź­nia. Czu­ła ona, że w sto­sun­ku Siel­skie­go do Lu­dwi­ka jest coś fał­szy­we­go; przy­jaźń ich wy­da­wa­ła się jej zbyt świe­żą. Skom­bi­no­waw­szy wresz­cie wszyst­kie drob­ne po­szla­ki, do­szła do wnio­sku, że to Je­rzy wi­nien był nie­szczę­ściu, któ­re Ja­dwi­gę i Lu­dwi­ka spo­tka­ło.
 Opa­no­wa­ły ją ja­kaś go­rycz i wstyd. Nie mo­gła wy­obra­zić so­bie, co zro­bi, gdy jesz­cze raz zo­ba­czy Siel­skie­go, a jed­no­cze­śnie chcia­ła go wi­dzieć i za­py­tać o coś.
 Stop­nio­wo ostat­nie to pra­gnie­nie wy­gó­ro­wa­ło nad in­ne­mi i od­mien­ny kie­ru­nek nada­ło jej my­ślom.
 — Gdy­by Siel­ski był spraw­cą złe­go, czyż­by go Lu­dwik przyj­mo­wał?... — py­ta­ła. Lecz z dru­giej stro­ny ja­kiś ta­jem­ny głos szep­tał jej, że istot­nie Siel­ski był wi­nien.
 Zo­sia nie była ma­rzy­ciel­ką i de­cy­do­wa­ła się szyb­ko:
 — Za­py­tam go! — po­my­śla­ła.
 I cze­ka­ła ty­dzień, dru­gi i trze­ci w na­dziei, że wąt­pli­wo­ści jej zo­sta­ną roz­strzy­gnię­te.
 Lecz Siel­ski nie przy­cho­dził.
 La­cho­wicz po­wo­li tak­że się uspo­ko­ił po okrut­nem wstrzą­śnie­niu i ze spo­tę­go­wa­ną ener­gją ma­lo­wał po ca­łych dniach. Sta­ry hi­po­kon­dryk, do­strze­gł­szy nową a wspa­nia­łą ro­bo­tę, po­czął od­wie­dzać go czę­ściej.
 Sie­dzie­li tak obaj ca­łe­mi go­dzi­na­mi wśród głę­bo­kie­go mil­cze­nia. La­cho­wicz ma­lo­wał, a pro­tek­tor jego przy­pa­try­wał się dzie­łu. Nie­kie­dy strze­lał pal­ca­mi, klął strasz­li­wie, a wów­czas La­cho­wicz przy­po­mi­nał so­bie o nim i wi­tał go.
 Za­to­pio­ny w pra­cy, Lu­dwik stłu­mił swo­ją bo­leść i za­po­mniał o wszyst­kiem, nie wy­łą­cza­jąc Siel­skie­go; pa­mię­tał o nim jed­nak ktoś inny.
 Pew­ne­go razu Zo­sia rze­kła do bra­ta:
 — Pan Siel­ski musi być cho­ry?
 — Czy tak?... — spy­tał jak­by obu­dzo­ny ze snu.
 — Do­my­ślam się tyl­ko... Już mie­siąc, jak u nas nie był... — do­da­ła ci­szej, po­chy­la­jąc twarz do ha­ftu, któ­ry trzy­ma­ła w rę­kach.
 Wzmian­ka ta roz­rzew­ni­ła La­cho­wi­cza. Po­pa­trzył tkli­wie na po­mie­sza­ną sio­strzycz­kę i wy­rzu­cał so­bie, że o nią nie dba.
 „Ileż smut­ku i nie­po­ko­jów na­ro­bić jej mu­siał mój ego­izm!“ po­my­ślał.
 Tego dnia pierw­szy raz od kil­ku ty­go­dni wy­szedł do mia­sta. W po­wie­trzu czuć już było od­dech wio­sny, śnieg top­niał...
 Lu­dwik nie zna­lazł Siel­skie­go w miesz­ka­niu, zo­sta­wił więc bi­let. Na dru­gi dzień Je­rzy przy­szedł do nie­go, zno­wu jak nie­gdyś — do pra­cow­ni.
 Był mi­zer­ny, dzi­ki ja­kiś, roz­go­rącz­ko­wa­ny... La­cho­wicz, spoj­rzaw­szy na nie­go, zdzi­wił się.
 — Tyś cho­ry?... — rzekł. — Dla­cze­go nie na­pi­sa­łeś do nas?...
 — Przy­sze­dłem cię po­że­gnać! — szep­nął Siel­ski.
 Lu­dwik cof­nął się wtył i pa­trzył na nie­go jak na sza­leń­ca.
 — Wiesz już wszyst­ko — mó­wił Siel­ski — i ja wiem rów­nież wszyst­ko. Ale przy­się­gam ci, żem się do­wie­dział za póź­no!...
 — Co to jest?... — za­py­tał Lu­dwik.
 — By­łem przy śmier­ci Ja­dzi, i wte­dy do­pie­ro prze­ko­na­łem się, com uczy­nił... Był czas, żem się uwa­żał za zby­tecz­ne­go na świe­cie, dziś zaś wi­dzę, żem na­wet szko­dli­wy...
 Mó­wił to spo­koj­nie, pa­trząc w zie­mię.
 — Siądź-no! — prze­rwał La­cho­wicz.
 Usie­dli. La­cho­wicz wsparł obie ręce na ko­la­nach i ostro pa­trząc mu w oczy, spy­tał:
 — Co my­ślisz zro­bić?
 — Wy­jeż­dżam... Nie je­stem go­dzien two­jej sio­stry...
 — Któż ci to po­wie­dział?...
 — Su­mie­nie moje. Kto się stał przy­czy­ną nie­szczę­ścia in­nych, sam nie może być szczę­śli­wym!
 La­cho­wicz wstał, prze­szedł się po po­ko­ju i rzekł zno­wu:
 — Po­wiedz mi szcze­rze, czy ża­den inny po­wód nie wpły­nął na two­je po­sta­no­wie­nie?
 — Żaden inny. Al­boż wina moja nie wy­ma­ga cięż­kiej po­ku­ty?
 — Więc to się u cie­bie po­ku­tą na­zy­wa...
 Siel­ski chciał od­po­wie­dzieć, lecz za­milkł.
 — Po­ku­ta?... — py­tał da­lej La­cho­wicz. — Co ona zma­zu­je i kogo wy­na­gra­dza?... Czy wskrze­si Ja­dwi­gę?... Za­sta­nów się, czło­wie­ku! ja­kieś ty za­do­sy­ću­czy­nie­nie wy­my­ślił, któ­re za­tru­je ży­cie to­bie, Zosi i... mnie w koń­cu.
 — Nie za­po­mi­naj — od­rzekł Siel­ski — że ja cię spo­twa­rzy­łem... Czy ro­zu­miesz?... spo­twa­rzy­łem cię przed Ja­dwi­gą, któ­ra skut­kiem tego, ko­cha­jąc cie­bie, in­ne­mu od­da­ła rękę.
 La­cho­wi­czo­wi usta drża­ły, twarz mie­ni­ła się; mimo to nie uległ bo­le­ści.
 — Mó­wi­łeś o mnie do twej ku­zyn­ki to, co ci się zda­wa­ło praw­dzi­we — prze­rwał Siel­skie­mu. — Uprze­dze­nie i na­mięt­ność, a bar­dziej jesz­cze po­zo­ry, za­śle­pi­ły cię... Lecz cóż z tego za wnio­sek?... We­dług mnie, je­den tyl­ko, ten mia­no­wi­cie: że nie na­le­ży ule­gać na­dal złu­dze­niom, lecz peł­nić rze­czy­wi­ste obo­wiąz­ki.
 Siel­ski pa­trzył na Lu­dwi­ka, jak­by nie ro­zu­mie­jąc tego, co sły­szy. Wresz­cie ode­zwał się ci­cho i bo­jaź­li­wie:
 — Prze­bacz mi to, co ci po­wiem, ale ja... nie wiem na­wet, ja­kie w tej chwi­li są moje obo­wiąz­ki...
 — Być szczę­śli­wym i uszczę­śli­wiać in­nych — od­parł La­cho­wicz.
 — Więc... nie wy­pę­dzasz mnie?... Od­dasz mi two­ją sio­strę?...
 — Od­dam!
 — A ja ci ży­cie moje od­dam! — za­wo­łał gwał­tow­nie Je­rzy, chwy­ta­jąc go za ręce.
 La­cho­wicz, nie mó­wiąc nic, wpro­wa­dził Siel­skie­go do sa­lo­nu, udał się po­tem do po­ko­ju Zosi i po chwi­li przy­wiódł sio­strę.
 — Zo­siu! — rzekł — pan Siel­ski, jak wi­dzisz, jest zdrów...
 Zo­sia ukło­ni­ła się Je­rze­mu.
 — A te­raz — cią­gnął da­lej Lu­dwik — po­wiem ci, że pan Siel­ski pro­si mnie o two­ją rękę...
 Zo­sia bar­dzo zbla­dła, Je­rzy le­d­wie od­dy­chał.
 — Spo­dzie­wam się, Zo­siu, że nic nie masz prze­ciw­ko temu?
 Nie od­po­wie­dzia­ła.
 — No, moje dziec­ko — mó­wił brat — są­dzę, że tak?...
 — Chcia­ła­bym po­mó­wić z pa­nem Siel­skim... — rze­kła Zo­sia ci­cho.
 Twarz Siel­skie­go zro­bi­ła się żół­tą.
 — Ow­szem, mów...
 Zo­sia zbli­ży­ła się do Je­rze­go i po­daw­szy mu rękę, bła­gal­nie pa­trząc mu w oczy, spy­ta­ła:
 — Pa­nie... czy pan ni­g­dy nie zro­bił krzyw­dy memu bra­tu?
 Usły­szaw­szy te sło­wa, obaj męż­czyź­ni stru­chle­li.
 — Wi­dzi pan... — mó­wi­ła Zo­sia, ośmie­la­jąc się stop­nio­wo — wi­dzi pan... Ale niech mi pan prze­ba­czy moje py­ta­nie! Nie zro­bi­ła­bym go komu in­ne­mu, ale tak mi wie­le za­le­ży na życz­li­wo­ści pań­skiej... Przy­tem, nie wiem dla­cze­go, je­stem ja­koś dziw­nie nie­spo­koj­na... To przy­wi­dze­nie, wiem — ale... chcia­ła­bym się po­zbyć go...
 Mowa jej wy­wo­ła­ła strasz­ny za­męt w du­szy Siel­skie­go. Raz, zda­wa­ło mu się, że La­cho­wicz ode­grał z nim po­twor­ną ko­me­dją, to zno­wu, że umar­li po­wsta­li z gro­bów, aby go przez usta tego dziec­ka oskar­żyć i po­tę­pić. Gdy­by stał w tej chwi­li nad prze­pa­ścią, rzu­cił­by się w nią, aby tyl­ko nie sły­szeć py­tań Zosi i nie czuć roz­pa­czy, ja­kiej do­świad­czał.
 Tym­cza­sem Lu­dwik opa­mię­tał się i z gnie­wem za­wo­łał:
 — Przy­znam się, Zo­siu, że nie wiem, skąd tak dziw­ne my­śli przy­cho­dzą ci do gło­wy?...
 Ale ona, wciąż pa­trząc na Je­rze­go, mó­wi­ła:
 — Pan mi nic nie od­po­wia­da?... Pan mnie nie chce uspo­ko­ić?...
 — Ow­szem, chcę! — od­parł Siel­ski pręd­ko. — Istot­nie je­stem wi­nien... skrzyw­dzi­łem bra­ta pani!...
 Te­raz Zo­sia uczu­ła ból w ser­cu. Spo­glą­da­ła ko­lej­no to na bra­ta, to na Siel­skie­go.
 — Wszak­że go ko­chasz? — za­wo­łał Lu­dwik, pod­cho­dząc do sio­stry.
 Zo­sia wstrzą­snę­ła gło­wą.
 Lu­dwik ści­snął pięść, i mach­nąw­szy nią gniew­nie —
 — Ha!... złe dzie­ci!... — za­wo­łał — mo­że­cież wy mnie tak drę­czyć?...
 — Lu­dwi­siu!... — bła­ga­ła go sio­stra.
 — Czy ty wiesz — mó­wił do niej — czy ty wiesz, że Siel­ski ojca na­sze­go ura­to­wał od hań­by?...
 Zo­sia roz­pła­ka­ła się.
 — Do­syć! — prze­rwał Siel­ski. — Wiem, że mi­łość i nie­chęć to złe są­siedz­two... Uspo­kój się, pani!... Ja od­cho­dzę i wró­cę wte­dy do­pie­ro, kie­dy mnie pani uznasz god­nym sie­bie. Bądź­cie zdro­wi!...
 To po­wie­dziaw­szy — wy­szedł.
 — Stój! — za­wo­łał La­cho­wicz, wy­bie­ga­jąc za nim.
 — Nie wstrzy­muj mnie, Lu­dwi­ku — rzekł Siel­ski spo­koj­nie. — Gdy­bym nie miał na­dziei, gdy­bym nie czuł, że nie je­stem tak zły... po­wia­dam ci... w łeb­bym so­bie strze­lił. Ale z dru­giej stro­ny wiem, że mu­szę zma­zać wie­le błę­dów... Resz­ty czas do­koń­czy.
 — Nie­wol­ni­cy! nie­wol­ni­cy!... — mruk­nął La­cho­wicz i po­wró­ciw­szy do sio­stry, po­wtó­rzył:
 — I tyś nie­wol­ni­ca!
 Zo­sia za­no­si­ła się od pła­czu.
 — No... po­wiedz mi — mó­wi­ła wśród łkań — czy mogę ko­chać cie­bie i tego, któ­ry cię szczę­ścia po­zba­wił?...
 — Al­boż ja ci ro­bię wy­mów­ki? — od­parł brat. — Mó­wię tyl­ko, że wy wszy­scy je­ste­ście nie­wol­ni­ka­mi wa­szych przy­wi­dzeń, ka­pry­sów, uczuć... Wszy­scy wzdy­cha­cie do szczę­ścia, roz­pra­wia­cie o obo­wiąz­kach, a nie­ustan­nie psu­je­cie to szczę­ście i lek­ce­wa­ży­cie obo­wiąz­ki. Nie­wol­ni­cy!... nie­wol­ni­cy!...

Czy­taj da­lej: Katarynka – Bolesław Prus