Smutek, ster duszy, zbłąkanej w odmęcie
Ziemskiego życia, skierował me loty
Do ruin zamku - gdzieś - na Łysej Górze!
On, nietoperzy pełen i tęsknoty,
Śnił o rozkosznym zmartwychwstania święcie,
A jam śnił o tym, że trup mój w lazurze,
W chmurach pogrzebion i gnany wichrzycą,
Płynie z otwartą na przeszłość źrenicą
I ze swych wspomnień krzyż Bogu układa,
I z piorunami o nicości gada!
Nicość! Gdym patrzał na zamku zwaliska,
Gdzie z próchna śmierci nadzieja wybłyska,
Tom szeptał: smutny, już się nie odsmucisz!
Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz
Jak ja - i ona - i jak szczęście moje...
I któż zmógł ciebie? - Nie hufy wojenne,
Nie huragany, nie gromy płomienne,
Jeno rdza licha i mchy, i powoje -
Jak mnie, jak szczęście niepowrotne moje!
A gdym to mówił - nagle na niebiosy,
Od chmur górzyste, wytoczył się z mroku
Księżyc, z jednego obtłuczony boku,
I, jakby światło jego miało głosy
Ust srebrnych, światłem szepnął mi do ucha,
Bym szedł w głąb lasu. a noc była głucha!
Zbryzgane blaskiem, ciemnością spojone,
Sterczały członki kamienne ruiny,
Wiążąc się w szkielet półsrebrny, półsiny.
Na końcu jego - część murów, choć stara
I chociaż wichrom była jak igraszka,
Trwa jeszcze, nieco przegięta na stronę,
Niby szkieletu olbrzymiego czaszka,
Z oczodołami okien i ozdobą
Zębów kamiennych - te, światłem zbroczone,
Zdają się zjadać każdy błysk miesiąca!
A nad tą czaszką, w obłokach tonąca,
Piętrzy się wieża z księżycem na czole,
Jak mnich, co pacierz nad szkieletem zmawia
I aż ku niebu monstrancją unosi!
Jak mnich, co pacierz nad mą duszą zmawia
I aż ku niebu monstrancją unosi!...
Czując, że oko moje się zamgławia
Snem niedośnionym, co o kwiaty prosi,
Snem, który z tobą śnić chciałem na ziemi,
Czując, żem dotknął myślami swojemi
Twej nieobecnej dłoni - wbiegłem blady
Do wnętrza zamku, do mrocznej głębiny!
Kto umie marzyć - ten kocha ruiny
I znajdzie na nich Bożej stopy ślady...
I wbiegłem właśnie w ową czaszkę pustą,
By ją zapełnić myśli mych płomieniem!
Noc drżących świateł tajemną rozpustą
Rwała mi duszę - przez okien otwory
Księżyc mistycznym wlewał się strumieniem,
W którym ja - morskie dojrzałem potwory,
A między nimi - miłość mą umarłą,
Znikomych świateł jasną topielicę,
Mającą razem jej i moje lice,
Złączone w jedną baśń o dwu tęsknotach!
I zdało mi się, że konam we splotach
Wężów, wylęgłych z obłąkań mych gniazda,
Ze księżyc światłem dusi mię za gardło,
Że w głowie błędna wiruje mi gwiazda
Twych oczu, w przeszłość lecąca umarłą -
Żem snując w czaszce zamku takie mary,
Obłąkał nagle ten szkielet prastary
I że ten szkielet kamienny powstanie
I moim głosem zaryczy w otchłanie
Przekleństwo światu!
Ale było cicho.
Choć niespokojnie... I żadne mi licho
Zwiędłego kwiecia nie przyniosło w darze
Za mą samotność! Lecz oto - w pożarze
Jaśni miesięcznej - z niebiosów wyżyny
Zeszła na ziemię w dół - po stopniach ciszy
Legenda, którą dotąd duch mój słyszy.
Słyszy to, o czym milczały ruiny!
A prosta była i zwykła legenda:
Rycerz i panna na życia rozstaju
Zeszli się nagle, stało się to w maju.
Zakwitła miłość. Ale nędzna grzęda
Życia nie znosi egzotycznych kwiatów!
Miłość ich w sobie miała coś z zaświatów
I nie zdążyli ucałować siebie,
Gdy już się razem znaleźli na niebie...
Ludzie ich w wiosny rozłączyli dobie.
A śmierć - złączyła. Odtąd dusze obie
Błądzą po zamku. Czasem w pajęczynie
Zastrzęgną, czasem hen - na wieży szczycie
Chwieją się razem od wiatru, dłoń w dłoni,
Jako bylina przy lichej bylinie;
Czasem z gwiazdami zmieszane w błękicie
Płyną, szukając w obłokach ustroni,
By tam się ukryć z miłością spóźnioną
I nie zaznanej nauczyć pieszczoty,
Lecz ich pieszczota jest tak nieuczoną,
Ze z pocałunków łza ciągle wytryska...
Więc powracają na zamku zwaliska,
Wlokąc warkoczówr nieskończone sploty,
Które im rosną bujnie od tęsknoty,
Rosną jak bluszcze, bo nikt im nie wzbrania,
Nie obcinanym od chwili skonania...
Potem chwytają w cieniste ramiona
Gruzy, mchów rdzawą przerośnięte żyłą.
By odbudować walące się mury,
W których im niegdyś źle i dobrze było -
I jedna drugiej pomaga, jak umie...
Lecz kamień ciężki, śmiercią wvcienczona
Dłoń nieposłuszna w umęczeniu kona!
I posępnieją jak jesienne chmury,
I po raz setny każda z nich zrozumie,
Że wszystko, wszystko, wszystko jest mogiłą!
Więc odpływają, jak chmury, na stronę,
-Miesięcznym blaskiem na wskroś przepojone -
Który obłędnym krąży w nich strumieniem,
I jedna w drugą wtula się z westchnieniem,
I tak do rana przebywają w sobie,
Jako sen we śnie... i tak się kołyszą
Dwie owe dusze w jedynej osobie,
Rozkwitającej swą podwójną ciszą -
Aż rozszczepione ostrym dnia promieniem.
Z rzewnym szelestem, rzewniejszym spojrzeniem
Kryją się każda w zamienionym grobie!...
To - wszystka powieść. A my po pogrzebie
Czy także swoje zamienimy groby?
A może o nas krąży już po niebie
Legenda, uśmiech na ustach żałoby?
O! pewno wszyscy wiedzą aniołowie,
Jakie my tęcze mieli w swej rozmowie
I jaki oddech w całowaniu krótki.
I z jakich pereł przędliśmy swe smutki -
Z jakiej przepaści, od burz niespokojnej,
Rwaliśmy kwiaty na królewskie wieńce
I z jakiej róży - bachantki upojnej -
Krew wysysali dla lic na rumieńce!...
A był park wtedy i słońce w błękicie,
I szum - i wiosna - i kwiaty - i życie,
I płomień w sercach, i była tam jeszcze
Aleja, dłonią tęsknoty wytknięta
Poprzez gęstwiny ku niebieskim dalom,
A słońce na niej kładło świateł dreszcze,
Łzy, bezcielesnym podobne opalom,
Złote trójkąty i węzły, i pęta...
O! wszyscy o tym wiedzą aniołowie,
Jak trudno duszę wypowiedzieć w słowie!
O! niewyslowień weselna żałobo!
Myśmy, nie mówiąc, rozmawiali z sobą...
A był park wtedy i wiosna urocza,
I kwietnych woni mdlejące orkany!
Słońce do twego złotego warkocza
Dolało złota, aż zwizjonowany
Olśnieniem świateł, zdał się przedłużeniem
Marzeń, we śniącej utajonych głowie!...
O! wszyscy o tym wiedzą aniołowie,
Jakom cię drżącym skrępował ramieniem
I do warg twoich przywarł, niby płomień,
Który twe ciało i duszę pożera!
I była wtedy chwila oszołomień,
Co myśli zmącą i rozum odbiera!
A potem w słodkim opętaniu ducha,
Jak wiatr jesienny, szeptałem do ucha:
"O! droga moja! Jakże mam cię pieścić,
Jakimi słowy nad tobą szeleścić?
Wszystko mi - liche! Wszystkiego mi mało!
C/y ciało ducha, czy duch spętał ciało -
Nie wiem! Wiem tylko, że sny, co mię dręczą,
Pragnąłbym do krwi wychłostać tą tęczą,
Z której nieziemskie wybuchły pragnienia!
Choć nam się serce w pożar rozpłomienia,
Choć mamy w sobie tyle jeszcze mocy,
By szeptem zmącić sto bezdennych nocy!
Choć pocałunek usta nam obarczy
Ogniem i miodem - już nam nie wystarczy!
Już nie wystarczy nam tysiąc i jedna
Noc, by nakarmić pragnień swych bezedna!
Bo nie masz takiej na ziemi pieszczoty,
Która podobną nie jest do tęsknoty!
Daremnie dzisiaj przed tobą uklęknę,
Podając złotą miłości koronę!
To, co najbardziej na świecie jest piękne.
To jest najbardziej smutne i stęsknione -
Jak miłowanie...
Mówiły mi chmury,
Co płaszczem cieniów otulają groby,
I piorun - nieba sęp ziocistodzioby,
I księżyc - orzeł nieba srebrnopióry,
I jezior fale, i nawet pył lichy,
Który snem w kwiatów wgryza się kielichy,
I nawet lilia, której białe płótno
Słońce wyzłaca - i ziemia, i morze -
Wszystko mi mówi, że miłość jest smutną
I że niesmutną miłość być nie może!
I choć dziś ciebie tak czuję, tak pieszczę -
Na różach widma dostrzegam pokrzywy!
Czyliz dlatego jestem nieszczęśliwy.
Ze już nie mogę być szczęśliwszym jeszcze?
Czyli dlatego, ze widzę w niebiosach,
Jak nicość złotą krew słońca wysysa`
Czyli, ze brzoza, kochanka cyprysa,
Liściami szumi o złych naszych losachp
Czyli dlatego, ze my, cośmy z prochu
Powstali, myślą błądząc w gwiazd motłochu,
My, którzy oto na własnym szkielecie
Jako na krzyzu jesteśmy rozpięci -
Nie możem szczęściem poić się na świecie,
Nie możem z prochu otrząsnąć pamięci!"
Tak szepczącego - stonce, bóg przy bity
Do nieba, grzało tchnieniem swego łona!
Aż pamięć moja nagle obnażona -
Wstecz, w utracone spojrzała prabycy!
I zobaczyłem tam dwa nasze cienie
Nad rzeką marzeń, co wpada w Milczenie...
I zrozumiałem, żeśmy już przed wieki
Tam się spotkali - nad brzegiem tej rzeki,
Żeśmy tam zyli wśród leśnych bogunek,
Że dziś - na nowo sny gonim płonące,
Że nasz pozornie pierwszy pocałunek
Był powitaniem po długiej rozłące!...
I zrozumiałem, ze takie dwa duchy
Jak my, dwie takie senne zawierucha
Tylko nieludzkich pragnąc mogą czarów,
Nieludzkich pieszczot i słone, i bezmiarów`...
A był park wtedy i słońce w błękicie,
I szum, i wiosna, i wonność, i życie`
O! dotąd widzę, jak kwiatów gromada
Mdleją pod rosy perłowym brzemieniem,
Jak monotonne zieleni kaskady
Pluszcza szelestem i bryzgają cieniem
Na dno alei co słońcem ozdobna,
Wizją się parku zdawała ułudną.
Piersi nam bezmiar całował, a w oczy
Przeniknął nagle ów zamęt urocza.
Gdy się nic wkoło nie widzi z osobna,
Lecz wszystko naraz... A wtedy tak trudno
Odróżnić szurną od woni, a wonie
Od światła, które płonąc z podobłoczy.
Taje w szelestów rozkipionych wrzątku
I roztajałe w nich - szumi i płonie,
Piękne, ze pragniesz zaczerpnąć je w dłonie...
I wszystko wtedy zatraca różnicę!
I nie ma w sobie końca m początku.
I oko stwierdza ową tajemnicę,
Że nawet motyli nawet to kwiecie,
Które jesienią trwać nie chce na świecie,
Ma w sobie jeszcze cos, co nie jest kwiatem
Ani motylem - lecz snem. mgłą, zaświatem,
I swą pozornie doczesną istotą
Łączy się w jedność z wieczystą Tęsknotą,
Co nie umiera nigdy, zawsze bliska
Śmierci, a zawsze ku życiu wytryska!
W obłędzie woni i świateł zawiei
Stalismy razem tam - na dnie alei,
I oto zachwyt ogarnął nas niemy.
I obłąkała szumem swym zieloność.
I zdało nam się, ze stojąc idziemy
W dal niepochwytną, w wieczność, w nieskończoność!
Chwila to złudzeń, godzina to błoga,
Gdy się nic wokół me widzi osobno,
Lecz w szóstko naraz. niby okiem Boga,
Co w szechsw iat w Jedn!s m ogarnia spojrzeniu!
I miłość nasza w jedny m okamgnieniu
Tak do wieczności stała się podobną,
W taką się nagle ubrała słonecznosc,
Ze zamiast miłość, mówiliśmy wieczność!
I plącząc, mącąc dwa one wyrazy,
Zatraciliśmy ich chwiejną różnicę...
A takie w oczach mieliśmy obrazy,
A w uszach - śpiewy, a w sercach tajnice,
W taką baśń swoje spletliśmy ramiona,
Tak się we własnych połączyli bytach,
Że gdy staniemy przed Bogiem w błękitach,
Bóg zmiesza w ustach dwa nasze imiona,
Zmiesza i w tajnej błogosławieństw chwali,
Drżący - w imionach naszych się pomyli!
Lecz nie pomylił się los! Ten w milczeniu
Śledził snów naszych skrzydła poruszone,
Aż nas zawołał nagle po imieniu,
Abyśmy poszli - każde w inną stronę.
A była wtedy zorza i jezioro,
I łódź - i wioseł zaduma pluszcząca.
Woda się zdała bezcielesną zmorą
Świateł, zjawionych sprzed wieków tysiąca!
I czuły tylko senne nasze głowy
Otchłannej wody magnetyzm tęczowa,
Pociągający oczy ku głębinie,
Kędy odbicia chmur i drzew splątane
Tworzą półniebo, pollas! Tarn jedynie
Chciałbym dla marzeń zbudować altanę...
Lecz smutek dotknął steru naszej łodzi,
Tęsknota z dłoni wyrwała nam wiosła!
Już nie pamiętam, dokąd nas poniosła
Ta łódź, pijana od świateł powodzi!
Pamiętam tylko dziwne twoje słowa,
Co upadały, jak perły pęknięte,
Do fal - fala błękitnoróżowa
Wchłaniała stów tych tajemną ponętę.
I zadźwięczały ust twoich korale,
Trącone wichrem płomiennej rozpaczy,
I zadźwięczały w nieskończone nieba:
"Musim się rozstać! Tak trzeba, tak trzeba...
Tak być powinno... nie można inaczej!...
Ty pójdziesz górą - ja pójdę doliną,
Ty -jasną rzeką, ja - urwistym brzegiem,
Imiona nasze w otchłaniach zaginą,
Zima błękitnym przyprószy je śniegiem,
A na tym śniegu nikt nie znajdzie śladu
Dwojga tych imion, dwojga śpiewnych ptaków,
Co śpiewać chciały na jednej gałęzi!
Gdy zorza zgaśnie od srebrnego gradu
Gwiazd - my już spojrzym z oddalonych szlaków
Za siebie! Mgła nam wzrok bielmem uwięzi!...
Lecz błagam ciebie! Tej smutnej godziny
O! nie przeklinaj! Z jeziornej głębiny
Tęcza, od fali - morze szepnie tobie,
Gdzie mię odnajdziesz - w jeziorze czy w grobie!
O! nie przeklinaj tej smutnej godziny!
Umiałeś kochać ust moich maliny
I oczu moich błękitne południe,
I pragnień moich niezgłębione studnie,
I mnie, świecącą ciałem przez muśliny,
I rozpędzoną ze śmiechem przez łąkę -
I miej dziś naszą pokochać rozłąkę!
Bo czymże ona lichsza od spotkania
I czym nędzniejsza od chwili skonania!
Kochaj ją, kochaj, jako tego Boga,
Który śmierć stworzył i życie po śmierci!
Bo chociaż ona błyśnie nam złowroga
I serce szponem rozerwie na ćwierci,
To wszakże kiedyś przywoła na Święto
Nieznanych spotkań, w krainę zaklętą -
Da śmierć za życia i życie po śmierci!
A kto przeklina jej tajemną chwilę,
Ten niespokojnie spać będzie w mogile!..."
I zdało mi się. że to Duch Wichrowy
Gra na ust twoich lutni koralowej
Tę pieśń łabędzią, groźną i okrutną,
Tę pieśń bez jutra, że miłość jest smutną
I że niesmutną miłość być nie może!
A miałem w oczach zachodzącą zorzę.
A miałem w sercu szczęście zachodzące
I już myślałem, że w mgły się roztrącę,
Zanim zrozumiem, co się dzieje ze mną!
Bo oto wszystko znikło mi sprzed powiek:
Ty - i łódź nasza, i jęcząc jak człowiek,
Jezioro w otchłań runęło podziemną!
I wszystko, wszystko znikło, jako znika
L!rwana w pierwszym akordzie muzyka.
Której ostatni akord - nie dograny,
Dogra już wieczność, co w śmierci tumany
Patrzy, jak w nuty o pieśniowej treści!...
I sam zostałem w smutku i boleści!
I zobaczyłem na niebios przestrzeni,
Jako dwaj nasi aniołowie stróże.
Trzymając w dłoni osypane róże
Naszych przeznaczeń i szepcząc zaklęcia,
Mówili o nas długo - załzawieni,
Mówili, że nas złotym snem przestraszą,
I padli sobie nawzajem w objęcia.
I przebaczyli nam rozłąkę naszą!
A ja samotny odtąd, zasłuchany
W śmierć, co zwołuje wciąż nową załogę
Dla swej podróży w dal - po złote runo
Wieczności - liczę mogilne kurhany
I dwóch się jeszcze doliczyć nie mogę,
Dwóch dusz, stęsknionych za prabytów łuną!...
Gdy księżyc blaskiem w okna me zapuka -
Zrywam się ze snu niespokojny, blady,
Dłoń nieposłuszna piersi twojej szuka,
Na ustach czuję pocałunków ślady.
Płomiennym pędzlem marzeń odświeżone -
I w mrok przeszłości, jak pochodnia, płonę!
I czuję, jak tam - w duszy mej głębinie
Twe roztęsknione przewraca się ciało,
Tknięte mistycznym letargiem rozstania,
I wiem, że widzisz w letargu krainie
Parku naszego wizję skamieniałą,
W której się blady Duch Jeziora słania!...
Ty, stan,! zamku na posępnej górze!
Skryłem się w tobie jako piorun w chmurze
I jako piorun z chmury, tak wypadłem
W mrok ruin, licem świecący pobladłem!
Trupie, co w myślach mając nietoperze,
Dźwigasz na karku ciężkich wspomnień wieżę!
Mów, kto cię skruszył?
Nie hufy wojenne,
Nie huragany, nie gromy płomienne,
Jeno rdza licha i mech, i powoje,
Jak mnie, jak szczęście niepowrotne moje!
A zwykła krąży o tobie legenda:
Rycerz i panna na życia rozstaju
Zeszli się nagle - stało się to w maju.
Zakwitła miłość. Ale nędzna grzęda
Życia nie znosi egzotycznych kwiatów!
Miłość ich w sobie miała coś z zaświatów!
Ach! miłość nasza miała coś z zaświatów!
Tak - miłość nasza, miłość zamyślona,
Nie jest tym kwiatem, co od rosy kona,
Ani tą winem napełnioną czarą,
Którą za życia wypić można do dna!
Nie! taka czara ust naszych niegodna!
Nie! - miłość nasza jest odwieczną Marą,
Co dnia narodzin swoich nie pamięta
I przed zaklęciem była już zaklęta,
I przed wyznaniem była już wyznana,
I przed spotkaniem - już niezapomniana!
Dziś nas, tęsknoty owianych pożogą,
Łączą tajemne niewidzialne nicie,
Które Bóg rozsnuł w tym sennym wszechbycie,
A których Parki rozciąć już nie mogą!...
Gdziekolwiek jesteś - rzucona bezdomnie,
Gdy w noc ku tobie marzenia swe wyślę,
Wyjrzyj przez okno i zasmuć się o mnie,
I pomyśl o tym, o czym ja pomyślę!...
Bo wiem, że możem zwalczyć oddalenie
I zejść się razem we śnie, co od jawy
Różni się chyba swą nieskończonością
I tym, że nie ma istnienia obawy,
I tym, że tylko naszą jest własnością!
I to wiem jeszcze, że mimo milczenie,
Ty mnie, ja - ciebie, jako harfę słyszę,
A takie dwojga dusz porozumienie -
To list - którego piórem się nie pisze!...
I choć nas dzielą czas, przestrzeń i ludzie,
My zawsze, zawsze czujem się we dwoje,
Złączeni w jednym niewidzialnym cudzie -
Tylko bogowie, płynący w gwiazd roje,
Z wyżyn niebiosów widzą przerażeni
Nasze sam na sam w tak wielkiej przestrzeni!...
O! słuchaj: kiedyś my się połączymy
Z duchami, które znają serc męczarnie!
Wtedy nas wieczność płomienna ogarnie:
Ona jest Majem zagrobowej zimy...
Wtedy na złotym praistnień rozstaju
Zejdziem się nagle - stanie się to w Maju!...
Bo wszystkie, wszystkie po śmierci te cienie,
Co się za życia na ziemi kochały,
Szepcząc swych wyznań senne rytuały
Znowu się zejdą tam, kędy sklepienie
Miast w dół, snów dłonią odwrócone w górę,
Jak kielich - chłonie wieczność i bezmiary!
A Boga stamtąd tak widać, jak chmurę!
I oddzielone od reszty, te pary
Wybladłych duchów - krainę osobną
Tam zamieszkają wśród pragnień popiołów,
I ucztę sobie wyprawią zagrobną,
A wszystkich na nią zaproszą aniołów!
I nie dopity pocałunków trunek
Dopijać będą, i sny swe domarzać,
I swą bezsilność przy gwiazdach rozważać.
Bo jakikolwiek był ich pocałunek,
Nigdy nie mogły zadowolnić siebie
Ni tam - na ziemi, ani tu - na niebie!
I będą wzajem pytać się, spowiadać,
I nie pytane będą odpowiadać,
Aż chórem nagle zajęczą w przestworze
Tę pieśń łabędzią, groźną i okrutną,
Tę pieśń bez jutra, że miłość jest smutną
I że niesmutną miłość być nie może!
A potem, drżące splatając ramiona,
Zarysowane na obłoków bieli,
W pośmiertnym walcu, przy wspomnień kapeli,
Co dżwięczy głucho, śmiercią rozstrojona,
W dal się uniosą jak żurawi stado,
W dal - nierozłączną na wieki gromadą!
A Bóg im w wiecznym wyda się rozpędzie
Mgłą - i na oczach, jak mgła, im osiędzie!