Jednym - jarzmo kochania, drugim - nędzy brzemię,
A im - tylko modlitwa dumne zgina karki!
Szept, z piersi wyzwolony, ulata nad ziemię,
Jak motyl, co pamięta, że wyszedł z poczwarki.
Lecz by z tłumem we wspólnym nie spotkać się niebie
I modlitwie samotnej ująć tego sromu,
Wyciągają rąk sploty daleko przed siebie,
Do boga, nie znanego - zaiste! - nikomu.
Najwyższy a pozornie najuboższy z bogów
Wzgardził tym, co widzialne, dostępne dla czasów -
I nie stworzył pól szumnych, ni jezior, ni lasów,
I nie spoczął na złocie ołtarznych barłogów!
Hufy konnych aniołów snu jego nie strzegą
Ni go poją kadzideł wonności i żary!
Nikt się nigdy - zaprawdę! - nie modlił do niego,
Nikt mu za nic dziękczynnej nie składał ofiary!
Tylko oni w modlitwie od wieków naioierwszei
Wzywają, aby zwolił w w peześladowaań święto
Zginąć śmiercią, co gałąź żywota zwichniętą
Krwawym kwieciem męczeństwa dostojnie zawierszy
Trwożni nasłuchiwacze szmerów i półgłosów
Darmo się pochylają nad brzegiem otchłani!
Męczennicy, nadzieją ostatnią chłostani,
Nie mogą się doczekać należnych im stosów!...
Ale ów bóg, przed którym nie wszyscy są równi,
Widząc ich w całej bólów brzydocie i pięknie,
Pamięta, jak mu tęczą bywali wysnuwni -
I jeżeli ma serce - ono dla nich pęknie!