Spowiedź

Przyszedłem na świat, poprzedzeń żałobą.
I ziemia, trwożnie splamiona jej cieniem,
Była mi jeno pośmiertnym wspomnieniem
Dnia. który dłonie załamał nad sobą -
I rad bywałem, że nikt mi nie broni
Nocą a przez sen całować tych dłoni.

Na moje błędne przybycie w te światy
Nie zbudowano nad strumieniem chaty,
Nie ogrodzono jej płotem, co w chrusty
Ujmuje ciszy należną mu połać,
Aby w tej ciszy, mimo burz dopusty,
Można się było i siebie dowołać.
I nie zastałem przed chatą - na łanie
Dumy. na moje wybiegłej spotkanie.
Aby mi z wieńcem obwieścić na czole,
Ile tęcz w spichrzu, a słońca w stodole
Na skarb dla mego uzbierano ducha.
Więc, gdy mnie pustka zaskoczyła głucha,
Stanąłem, brzozy owiany szelestem.
Wiedząc, czvm byłem - nie wiedząc, czym jestem...

I jąłem wówczas iść w łąki i w sioła,
I trawom ludzkie nadawać przezwiska,
I tak po ludzku przezywane zioła
Zrywać dla duszy, co w kwiaty się wciska,
Aby swój smutek pobarwić ich pyłem
I upodobnić się do nich, bo czasem
Bóg mi się zdawał kwiecia żądnym Lasem -
Niejeden przeto Las taki wyśniłem
I mym marzeniom, by uszły zatraty,
Kurne w tym Lesie budowałem chaty,
A szyby w złudnym ciosałem koralu,
Lecz nie mam do nich za ów koral żalu,
Bo zachowały oczom czar odbicia
Tego, co kiedyś ma być treścią życia.

Poprzez te szyby, uparty w swym cudzie,
Oczyma, które łez się nie ustrzegą,
Widziałem nieraz, że we mgle szli ludzie.
Jakby ku śmierci szli właśnie - gęsiego...
Chociaż wspólnemu nieposłuszni snowi
Jeden za drugim szli niby przed siebie,
Pragnąc ułudnie nadać pochodowi
Pozór jedności, zwykłej na pogrzebie.
Lecz wbrew pozorom stało się podobno,
Ze idąc razem, szli wszakże - osobno...

Jedni, jak haseł wyuczone szpaki,
Zmądrzałych grobów naśladując głosy.
Pogwizdywali dla własnej odznaki
Pieśń skarg zamierzchłych, płynącą w niebiosy,
Choć nowym bólem podniecane wargi
Nowej na próżno pożądały skargi.

Drudzy twierdzili, że wobec zagłady
Dość ma dzień każdy na swoim cierpieniu,
Ze są w odrębny m zgoła położeniu.
Które wymaga ślepoty na wady.
I że nie wolno przytłumiać bezkarnie
Samozachwytu, gdy duszę ogarnie.

Inni, zważając, czy jest im do twarzy
W cierniach, uszczkniętych żądną stroju głową,
Zasiedli progi ojczystych ołtarzy,
Aby w ich blasku jaśnieć idejowo,
A już nie tyle dbali o zbawienie,
Ile o splendor i o własne mienie.

A inni, niegdyś - sępy i cietrzewie,
Gdy im niewola stała się klęcznikiem.
Udobruchani w zadawnionym gniewie,
Z ulgą stwierdzali swych dłoni dotykiem,
Że rana, skrzepła w zaciszach niewoli,
Tkwi jeszcze w piersi, ale już nie boli.

A jeszcze inni, trudno orzec, czemu,
Polegli duszą w swym ciele, jak w grobie...
I tak szli wszyscy w ciemność po jednemu,
Nic wzajem wiedzieć nie pragnąc o sobie.

A ciężko było, duszno i znikomo
W próżni, co drogą znaczyła się stromą -
I nikt nie wiedział, jakim czoło znakiem
Ozdobić w mroku, aby być - Polakiem.
Czy, poślubiając przeszłość bez przeróbek,
Wychylić do dna złoty kubek w kubek?
Czy w tej trupami brukowanej głuszy
Szukać zbiorowej po kamieniach duszy?
Czy tłumom cisnąc w bezimienne lice
Na miarę Boga szytą rękawicę?
Czy po niepewnym ciemności odmęcie
W baśń na handlowym popłynąć okręcie?
Czyli się w togę wystroić magiczną?
Czy siąść i pisać powieść historyczną?

Aż nagle zagrzmiał w godzinie znękania
Ryk dział, na ludzkie złakomionych ciała.
Ze to w nich właśnie tkwi władza konania.
Wyższa nad inne, choć bardziej nieśmiała.
Duch, zaskoczony w bezczynnym pustkowiu,
Tę jedną władzę miał na pogotowiu!

A jeszcze wyznam ze wstydu rumieńcem,
Ze bagnet wroga, niby palec Boży,
Błądząc kolejno wśród dróg i bezdroży,
Popod figurą albo gołębieńcem
Wskazywał oczom, oślepłym w niewiedzy,
Wsie zapomniane i pola, na miedzy
Kłosem poległe - i wieże kościelne,
Ostatecznego już spragnione sądu,
I wszystko, wszystko, co jest nieśmiertelne -
I uczył duszę tej ziemi wyglądu
I nazw rzek onych, co posnęły w cieniu,
Nie zawołane nigdy po imieniu!
Zda się, że ziemia ta sama, choć nie ta,
Bo w krwi i ogniu mieniąca swą postać,
Do serc wystygłych chciała się przedostać
Na zimnym ostrzu wrażego bagneta!

I przedostała się!... A najwpierw strzępy
Niemiłowaniem odswojszczonych borów
W głąb ducha wdarły się, ból czyniąc tępy.
Za nimi poszły zdyszanych ugorów
Tłumy robotne, co mimo wytrwanie
Rade by spocząć w chacie - na tapczanie
I przed snem pacierz odmówić za ziemię.
Za ugorami podźwignął swe brzemię
Sam pług - włodyka. z którego dłoń wprawna
Niby z tych gęśli, ku ziaren pocieszę
Mogłaby dobyć, jak za dawien dawna.
Bogurodzicę lub dwa-trzy Kierlesze,
Gdyby w tej dłoni tkwiła wiedza pługa,
Ze obok pracy jest w nim pieśń do pracy,
Bez której sita nie splotą sitacy,
A pątnik bez niej nawet nie wystruga
I wędrownego kija na bezdroża!
Za pługiem właśnie skowronek, od zboża
Z pieśnią Maryjną w rany Jezusowe
Lecący - już się przedostał w głąb ducha,
A za nim brzoza, zwalona toporem,
Runęła, aby sprawdzić, czy duch słucha
I czy rozumie jęk?... Duch stał otworem,
By wchłonąć ziemię i zgromadzić w sobie
Całą - wraz z wróbli świegotem w Niedzielę
I wraz z tym koniem, co przy pustym żłobie
Wspomina łąkę, jakbyś ją w kościele
Pomiędzy święcę zawiesił obrazy
I wymalował na zieleń bez skazy.

Chciał posiąść całą - wraz z w^ietkiem miesiąca,
Kiedy w cebrzyku pomarszczonej wody
Dwoi się na dnie, a wierzchem się zmącą
W niewypluśnięty blask srebrnej urody.
Chciał ją cudami poutwierdzać w sercu
Wraz z wierzby cieniem, gdy rzucony słońcem.
O róg chałupy zawadza swym końcem,
A resztą rózgi drga na traw kobiercu,
Gdzie ślady Boże obok własnych śladów
Znajdziesz i poznasz, mimo letnie deszcze,
Ze razem szliście do zielonych sadów
Dlatego tylko, by tam być raz jeszcze!
I duch zrozumiał, że i strzechy słoma
Powinna pierwej zazłocić się w słowie,
Zanim ją Bogu, jako żal, wypowie!...
I że prócz ziemi, co oczom widoma,
A w zbyt niepewne ujęta granice,
Musi mieć drugą w sobie - jej siostrzycę,
Jej powiększoną snami podobiznę.
Olbrzymiejącą w kochaniu Ojczyznę -
Tę pieśń do pracy nad ziemią i sobą,
Pieśń, zatajoną w byle jakim pługu.
Co podżwignięty szczęściem lub żałobą,
Przeorze glebę i orząc, wyznaczy
Granice wszelkiej trwodze lub rozpaczy.
Aż się pogrąży w. Wiśle albo w Bugu

I dna dosięgnie, i przypomni wodom.
Jak mają płynąć, aby płynąć do dom...

I to zrozumiał duch, że bez pomocy
Siostrzycy owej, co się niebem płoni,
Nie będzie umiał wyciągnąć swych dłoni
Po tamtą drugą - zapodzianą w nocy,
Nie będzie umiał zestawić jej rysów
Z rvsami niebu widnej podobizny,
By śnić w tych rysach granice Ojczyzny
Trwalszej niż ziemia, znana mu z opisów,
Którą się kocha za wszystko lub za nic,
A te granice nie mają już granic...

Bo taki tylko duch, co na gościńcu
Niebieskim ziemię przyjął, na kształt mszału,
I w sobie złożył ją, jak w złotym skrzyńcu.
Zdoła przestrzenność zachować i ciału -
Jawę ma w sobie, a sen ku zaklęciu
Znajdzie w przezroczym dymów wniebowzięciu
Ponad chatami, gdy grobla zadudni
Wozem, na którym powróci w drzew cienie -
A Boga - wiadrem zaczerpnie ze studni
Przydrożnej i ugasi Nim pragnienie,
A resztę z wiadra przeleje na kwiaty -
Wystarczy! Wróg zaś, gdy mieczem uderzy
W to wiadro, zamiast przysporzyć mu straty.
Da ujście rosie, która na dnie leży.
I nic nie ujmie duchowi prócz chyba
Barwy, co mapę pstrzy i zdobi różnie,
Niby błękitna lub zieloną szyba,
Przez którą widać krew, przelaną w próżnię,

Że błękitnieje albo się zieleni,
Aż wicher szybę z jękiem precz odrzuci
I prawda, przez nią kłamana w przestrzeni,
Znów się odmłodzi w sobie i odsmuci.

I taki tylko - w ducha zapatrzony,
Nie w szybę ową - wielki Naród - Człowiek,
Poprzez ogniste na grobach jabrzony
Idący z prawdą u warg i u powiek -
Dzieje się - reszta w bezdziejowym mroku
Ginie! - Tę resztę, niby łzę, mam w oku.

Czytaj dalej: W malinowym chruśniaku - Bolesław Leśmian