Pogrzeb Shelley'a

Autor:

Cisza na niebie. Italskie błękity
Popołudniowém słońcem się promienią;
W oddali czarne Apeninów szczyty
Cieniem zawisły nad gajów zielenią.
Ciepły, zachodni wietrzyk cicho tańczy,
Ująwszy w parę powiewne etery
Złotego puchu wonnej pomarańczy:
Zda się, że słychać pocałunków szmery.
Cisza na morzu. W przezroczu śródziemném.
Barwne meduzy, stado kwiatów żywych,
Drżące mkną w słodkim uścisku wzajemnym
Rozkołysane szmerem fal pieściwych.
W porcie różowych korali nasypów,
Obrosłych gęstem błoniem alg w około
Rzeczpospolita zasiadła polipów,
Po długich łowach ucztuje wesoło.
Zda się, że wszystkie żywioły, od złotej
W promieniach słońca kąpieli bezczynne,
Pieścić się poszły pod kwiatów namioty
I z czar ich sączyć rosy miodopłynne.

Ale ta cisza jest-to lilia biała,
Co na mogile kwitnie. Te przędziwa

Blasków, któremi złote słońce pała
To tylko całun, co zwłoki okrywa.
O, nie! nie wierzcie téj ziéleni bujnéj,
Ani tych ptasząt uśpionych sielance:
Nim słońce krąg swój obiegło podwójny
Orkan zawodził tu straszne swe tańce.
W ogniste krosna utkał widnokręgi,
A wichry odział w szaty ze mgły szarej;
Zieloną pleśnią skalał morza wstęgi
A ciszę rozdarł na piorunne gwary!
Były niedawno fal wzburzonych wiry,
A na nich drobna łódź, a na tej łodzi
Wieszcz, co zapadał w ciemnej nocy kiry
I walczył z nocą i zginął w powodzi!
I żadna pieśń mu nie dźwięczała hymnem,
Lecz mu nad grobem huczał grom stokrotny,
Żaden mu promień nie lśnił w wichrze zimnym
Zginął samotny, samotny, samotny!

Zginął syn słońca bez promienia słońca
Na swéj kochanki, fali mórz zdradzieckiej,
Piersi... Ta arfa natury czująca
Pękła... Raz jeszcze światu zmarł Pan grecki.
Bo on był arfą natury... wcieleniem
Nieśmiertelnego bóstwa greckich ludów;
A jego dusza płonęła natchnieniem,
Czerpaném z pieśni wszechstworzenia cudów.
Raz jeszcze umarł grecki Pan. Raz jeszcze
Zeus gromem raził pierś Promoteusza.
Ujęta w śmierci nierozwarte kleszcze
Zginęła światu promienista dusza.
Zapóźno ciszą zbłękitniało morze,

Zapóźno słońce weszło na lazury...
Nieś teraz falo, nieś na brzeg w pokorze
Swą złotą arfę — to serce natury...

Dwa dni nad morza kamienistym brzegiem,
Śród traw płaczących zielonej posoki,
Pod gwiazd błądzących promiennym noclegiem
Samotne wieszcza spoczywały zwłoki.
Po szumach bluszczów i rododendronów,
W spóźnionym żalu, na wiatry i chmury
Wieść płynie pełna pogrzebowych dzwonów,
Rozlewająca się w jękach natury.
Motyli roje, chóry ptasząt śpiewnych,
Trawy, bolesnym chwiejące się dreszczem
I wszystkie kwiaty w szumach modlitewnych
Niby siéroty płakały nad wieszczem.
W ciszy porannej i wieczornej ciszy,
Co umarłemu całowała skronie,
On, zda się, roił, że wołania słyszy
Tych, co na ziemi zostawił po zgonie.

I oto, niby magnetyczną siłą,
Zaklęta mocą jego sennéj mary,
Gromadka ludzi szła — nad tą mogiłą
Stanąć: były-to włoskie karbonary.
Ten, co im piérwszy mówił o Rzymianach
I o ich wnuce bohatérskiéj Cenci,
Umarł... samotny na wzdętych mórz pianach:
Już nigdy lutnia jego nie zadźwięczy!
Nagle poruszył się gaj niedaleki,
Szli to druhowie, co wieszcza szukali.
Był tam Iryjczyk; były tam dwa Greki
I smętny Kirkor z północnéj oddali,

I był tam Byron. Ten, którego struny,
Splecione z wichru i burzy geniuszów,
Na falach świata grzmiały jak pioruny,
A w ludy tchnęły ognie Tyrteuszów.
I był tam Byron. Na jego ramieniu
Młoda niewiasta oparta. Na wargach
Miała nieżywych bladość, a w spojrzeniu
Noc, i milczała jak ci, co w letargach
Leżą zastygłych... Wtém wpada na ciało
I bezpowrotném zmarłych wspomnień echem
Całowała je, by tę twarz zsiniałą
Zabalsamować piersi swéj oddechem.

Lecz niecofnione przeznaczeń wyroki,
Gdzie anioł śmierci raz stanął na warcie.
Nędznym popiołem są najdroższe zwłoki,
Ha, czyż je krukom oddać na pożarcie?
Zły rok był wówczas na tej ziemi. Słońce
Płonęło dżumą, jadowity promień
Z nieżywych czerpiąc ciał. Tchnienie trujące
Mógł unicestwić tylko złoty płomień.
A przeto nakaz wydano tyrański,
By ciało wieszcza też pochłonął ogień.
Więc niechaj spłonie ten pieśniarz pogański,
Umiłowany od helleńskich bogiń.
Bo to pogański był wieszcz. W jego łonie
Zda się odżyły olimpijskiem niebem
Bogi Hellady w gwiazdzistej koronie:
Greckim należy uczcić go pogrzebem.
My ciała jego nie damy robakom,
Lecz go w otchłani pogrążym płomiennej:
Duch jego pomknie ku stygijskim szlakom,

A popiół złożym do urny kamiennej.
Niechaj więc spłonie! Jest w Rzymie obelisk,
Wokół cmentarny cichy gaj Cestyusza,
Tam, w cienie urny zstąpiwszy z popielisk,
W śmierci się jego rozmiłuje dusza.


Śród białych mirtów weselnéj drużyny
Drżą cyprysowe świątynie niedoli;
Pośród złoconych kolumnad cytryny
Widnieją mroczne lepianki pinioli.
Smutnemi igły piniola szeleści,
Cicho swéj nędzy płacze jéj żywica:
W nędzy zrodzony, wyrosły w boleści
Jéj drobną szyszką wieśniak głód nasyca.
W żałobnéj szacie, niby młode wdowy,
Zielony warkocz kołysały sosny,
Wysmukłe pnie swe dając pod grobowy
Topór, by w ogień wstąpić bezlitosny.
Więc ułożono stos drzewa wspaniały,
A każda gałęź płakała. Jéj soki
Ciemną kałużą wokół się rozlały.
Na stosie, wieszcza położono zwłoki.
Jak marmurowy posąg, tak spokojny,
Leżał on śmierci owiany uśmiechem:
Stos się zielenił, paprociami strojny,
Zefir go witał ciepłym swym oddechem.
Słońce świéciło jasno. Mak czerwony
I rój storczyków błękitny i złoty,
Ująwszy mdłemi stos drzewa ramiony,
Płakały rosą jak płaczą siéroty.
Nalano wina, nasypano soli,
Mirry i złotéj oliwy. Czarownie

Woniami pełny pachniał stos pinioli..
Byron podłożył pod stos piérwszą głownię.
Głownia zadrżała. Drugą głownię składa
I we łzach słabe załamuje dłonie
Marya... A za nią żałobna gromada
Co stała wokół... Chwila — stos zapłonie.

Błękitno-złoty piérwszy ognik drobny
Nieśmiało zębem w gałęzie uderza,
Lecz pełzającéj gadzinie podobny,
Ku swéj ofierze wolno, chytrze zmierza.
To się jaskrawszy zda, to znowu bledszy,
To purpurowo zalśni, to błękitnie,
To skoczy naprzód; to, stos w krąg obszedłszy,
Cofnie się — spadnie — i znów gałęź chwytnie.
I złoty płomień drga coraz gorętszy
I już nie puści téj karmi łakoméj
I coraz silniéj wnika do jéj wnętrzy
Najgorętszemi swych iskier atomy.
I piérwszą gałęź w cytrynowe wstęgi
Nierozerwalnie obmotał. Powoli
Wiąże ją z drugą. Potém w trzeciéj kręgi
Szedł. Jako dżuma szedł przez stos pinioli.
Ogniem czerwone gałęzi jéj trupy,
Zatrute sinym gazów węgla jadém,
Płomienistemi przygniecione słupy,
Drgały śmiertelne pod żarem i czadem.
Płomień wciąż szérszy krąg naokół żarzy,
Tchnąc w piersi ognie gorączkowych dreszczy
I śród pinioli czerwonych cmentarzy
Pali, i dymi, i syczy i trzeszczy.
Drga, tańczy, w węzły jak żmija się zwija —

I, magnatyczną tkwiąc źrenicą w sośnie,
Paraliżuje pnie drew i wypija
Soki żywiczne... I rośnie — i rośnie,
Rośnie gadzina... Z nowych skier potokiem
Wypełza wielką hydrą purpurową,
I z czarnych dymu kłębów wstaje smokiem,
I znowu pada i wstaje nanowo.
Wstaje potężna, zbrojna w głów tysiące,
Kędy widomie złota krąży jucha,
A z paszcz jéj zieją szkarłaty gorące...
Aż z nich olbrzymi jeden pożar bucha.

A zdał się, groźny, jako ziemi wnętrze,
Żarów serdecznych ogniami rozdarte,
Które w jéj głębiach rwą piętro po piętrze,
Wstrząsając żył jéj mineralnych kartę.
Stubarwnym ogniem znoszą zrąb po zrębie,
Burząc dyamenty, żelaza, granity:
To, co na szczytach było, pchają w głębie,
Co było w głębi, unoszą na szczyty.
Unoszą w górę złoto i pyropy,
W dół sino-modre pchają ametysty,
Wokół rubinów rozléwają snopy,
I almandyny i topaz przejrzysty.
Chryzoberyle zielonemi wstęgi
Lśnią, by wnet zadrgać w purpury welony:
Tu wszystkich purpur i szkarłatów kręgi
Rozżarzonemi bryzgają korony.

I coraz jaśniéj, szérzéj, purpurowiéj,
I coraz równiéj, jednostajniej, ciszéj,
Ciała poety uległy czarowi,

Rozserdeczniony złoty płomień dyszy.
I stał się piękny taki, jak róż wieńce,
Jak wschody słońca, jako jutrzni czary,
Jak pnie korali, jak kalin rumieńce,
Jak usta dziewic, jak zemsty sztandary.

Słońce zachodzi. Amarantu strugą
Płonie powietrze. Białe wieńce kwiatów
Same goreją pod tą świetlną smugą
Pełną pyropów, purpur i szkarłatów.
Ludzie kolorów grą, żarem płomieni
I jednostajnym tchem ich i natury
Ciszą olśnieni, jak gromada cieni,
Stali naokół w tém morzu purpury.
Purpura ognia i lasów zielenie,
W dali wód morza błękitne zwierciadła
W tak harmonijne składają się cienie,
Że, zda się, tęcza na ziemię upadła.
Na niebie drgają zachodu opale,
Słońce rozwija swoje złote żagle,
I zwolna płynie przez błękitów fale,
By innym światom zapromieniéć. Nagle
Spurpurowiało z podziwu. Od ziemi
Zda się ku niebu wschodzi drugie słońce.
Ach, to ogniowy skrzydły ogniowemi
Wschodził duch wieszcza. I mówiło słońce:

Kochanku mój! Z skrzydlatych skier ogniska
Ty wracasz znów ku tarczy méj świetlanej.
Pójdź do mnie, pójdź! Z méj piersi wiecznie tryska
Zórz myśli twych pierwotny zdrój różany.
Był straszny bój, gdzie wszystkie mroków siły
Tchem burz i chmur zawiały ponad słońcem,

I w grozie ich do zimnej padł mogiły
Ten, który był mych blasków świetlnym gońcem.
O, nie zmarł on! o, nie, on nieśmiertelny,
Odżyje znów silniejszy, promienniejszy,
A jego grób płomienny i popielny
Serdecznej krwi mu pulsów nie umniejszy.
Bo puls ten drgał w takt pulsów wszechprzyrody
I w złoty blask słonecznych ideałów:
Zbudzą się znów harmonii wieczne głody,
Wstaną z tych skier do nowych walk zapałów.
Nie zawsze mrok zwyciężać będzie słońce,
Nie zawsze wir mórz fale wichrzéć będzie,
Nie zawsze śnieć zatruwać chléb na łące,
Nie zawsze jęk w niebiosów bić krawędzie.
Nadejdzie czas, gdy wszystkie mroku chmury
W wieczystych zórz zapadną się promienie:
Ustanie bój człowieka i natury
I wyschną łzy — i wyschną krwi strumienie.
Kochanku mój! Atomie méj istoty,
Wróć do mnie, wróć! W me złote leć etery!
Z ognia mych wnętrz twe sny i twe tęsknoty
zapłodnią świat w odrodzeń wieczne ery.
Kochanku mój! Twe złotostrunne pieśni,
Zmienione w słońc i gwiazd promieniowanie,
Ozłocą dzień, co w tęczach ucieleśni
Sen twoich snów — żywiołów pobratanie.
Wejdzie twój duch w me złote skry słoneczne
I w wiatrów szum — i w srébrny szlak obłoku —
Natury pierś roztkliwi w łzy serdeczne
I będzie siéw z tych żyznych łez potoku.
Kochanku mój! Atomie mojéj treści!
Proroku zórz! Pieśniarzu ty natchniony!

Wróć do mnie, wróć! Tu łez twych i boleści
Ucichnie wir na wiéczność ukojony“

Zamilkło słońce i, zda się, że drżało,
Bo drżała jego promienna korona:
Jego kochanka marmurowe ciało
Pyropów lotne ściskały ramiona.
I popieliły białość tych marmurów,
Jeszcze niépewne mocy swéj, nieśmiałe,
Aż w końcu, nakształt purpurowych sznurów,
Silnie oplotły jego ręce białe.
Ludzie tonęli w szkarłatach. Płomienie
Zarubiniły trawę aksamitną
I ogień wlały na okół w zielenie,
Aż orchideje purpurowo kwitną.
I wszystkie krople rosy kwiatów w zgrozie
Przed tym pożarém uciekły pogrzebnym,
By się przytulić na obłoku wozie,
Od łez ich łzawym, od ich srébra — srébrnym.
Obłok ten płynął z oddali. Był cichy
I mówił smutny, niby duch rozpaczy,
Co wszystkich ciérpień wychylił kielichy,
Aż oto klęskę najwyższą zobaczy:

„Więc mi już nigdy w wędrówce siérocéj
Gwiazda nadziei nie zalśni promienna,
Że w moich trudów bezpłodnych niemocy
Jutrznia nadejdzie wiosenna!
Jedyny duchu, coś za burzy rykiem
Dostrzegał zdala jutrznię na lazurze,
Ty, coś wesela mego był sternikiem
I czucie budził w naturze!
Ty, coś jak ja był synem fali srébrnéj,

Z promieńmi słońca w hymen połączonéj,
Coś ze mną płakał téj ziemi bezchlebnéj
Słuchaj! Jam osierocony!
Tyś zmarł! O mamże, łzami przesiąknięty,
Błądzić po niebios żałobnych przestrzeniach,
Czyli mam rozwiać się i firmamenty
Rozognić w głodów płomieniach?
Czy moje skony i me zmartwychwstania,
Wzajemnych cierpień płynące koleją,
W tej zorzy dalnéj, którą mrok zasłania,
Nigdy nie rozsłonecznieją?
Od świtu czasów błądzę po niebiosach,
Zielone gaje przyodziéwam kwiatem
I żywe soki budzę w złotych kłosach,
Tęskniąc za wieczystém latem.
Łzy moje własne, od miłości płodne,
W spiekłe ich usta posyłam krynicą:
Ja nasyciłem te roślinki głodne —
Niech one ludy nasycą...

I wieszcz chciał, zda się, rozkować pyropy,
Wstać i na srébrną leciéć łódź obłoczną,
Lecz groźny żywioł już mu zwęglił stopy,
Co wnet popielić się i próchniéć poczną.
Rozpętał wreszcie ze swych nóg kajdany,
I przelękniony płomień je porzucił
I biegł ku oczom. Lecz, morzem oblany
Błękitném, cofnął się; ale powrócił
Jeszcze zuchwalszy i dzikszy. Do wnętrzy
Tych dwu widzących okien ducha wkroczył —
I jął wysysać promienie ich tęczy
I gryzł łakomie — i barwy ich mroczył.

Wpijał się w oczy te, jak pasorzyty
W krew się wpijają — i soki ich sączył
I w węgiel zmieniał czyste ich błękity
I wieszcz wypłakać wszystkich łez nie skończył —
Niewypłakanych łez — a było tyle
Tych łez, co mieści głodu, nędzy, zbrodni,
Klęsk, hańby, kajdan — życie, co trwa chwilę.

Łzy jego zbiérać przyszedł wiatr zachodni

Bracie mój! Ja twym duchem będę. Twe marzenia,
Twe łzy i twoje czucia przeleję w naturę.
Z ognia wyrwę — w swe własne przetworzę jej tchnienia.

I uniosę jak falę, jak listek, jak chmurę.
Światy niemi okrążę, jako nicią srébrną
I treścią ich rozlotnię wszystkich łez gorycze:
Otworzę wszystkim blaskom krainę podniebną
I zbratam to, co wrogie, złamię co zbrodnicze!
I od kraju do kraju, od włości do włości
Iść będę, aby ziemię, pogrążoną we śnie,
Obudzić i twe słowa powtórzyć ludzkości,
Aż z omdlenia powstanie, aż z martwoty wskrześnie.

Niewidzialny, twą pieśnią rozrywając pęta,
Wejdę do wszystkich mózgów i do serc się wtulę:
Żadna dla mnie granica nie będzie zamknięta,
Napróżno moich lotów będą strzedz konsule.
Wejdę wszędzie. Bezwładnym siłę dam, bezwiednym
Myśl. Upadłych podniosę. Znękanych pocieszę.
Światło dam ciemnym. Chléb dam zgłodniałym i biédnym.

Umarłe krzywdy z grobu wskrzeszę.
Cichym szumem ulecę nad chaty wieśniacze
I na miejskie poddasza tchnienie swe poniosę,
I wszędy, gdzie kto jęczy, i wzdycha i płacze,
Wejdę i rozpłynę się w pocieszenia rosę.
Do kopalni podziemnych wejdę tam, gdzie gazy
Trujące palą oddech; gdzie spojrzenie mroczy,
Pył kruszców; gdzie królestwo jadów i zarazy,
Tam oczyszczę powietrze i rozjaśnię oczy.
Wejdę do tych ponurych zamków z krwawéj cegły
Tam, gdzie ku stal topiącej, płomiennej pożodze,
Po nędzny chléb zgłodniałe gromady przebiegły:
Otrę im pot ze skroni, tchnieniem swém ochłodzę.
Wejdę do zimnéj izby studenta, co nocą
Niezmordowanie czyta Hipokratów księgi,
Walcząc z nędzą, by w życie wedrzeć się przemocą,
I pokażę mu nowych ideałów kręgi.
I wejdę do tych zamków, gdzie tryska w puharach
Wino; gdzie złote lampy świécą ucztom sutym,
I ukażę potężnym zamki ich w pożarach,
I przelecę nad nimi w strzał deszczu zatrutym,
Bo mój oddech nietylko promień słońca zléwa,
Lecz płynie téż po dżumy zabójczych miazmatach;
Nietylko niesie morzem budulcowe drzewa,
Ale téż się rozżarza w krwawych łun szkarłatach!
Bom ja pieśnią skowronka — i orła peanem,
Bom ja białą chorągwią — i płachtą skrwawioną,
Bom ja cichym zefirem — i dzikim orkanem,
Bom ja grobem z potęgą życia utajoną.
Wejdę wszędzie. W postaciach zjawię się tysiącznych,
Świadomość rzucę w mózgi, przebudzę naturę.

I z pieśniami twojemi, w lotach nierozłącznych
Nieść je będę jak falę, jak listek, jak chmurę!...

I wiatr zachodni w téj płomiennéj skarpie
Mostu, zkąd dusze płyną do Walhali
Huczy — rzuca się w ogień — pierś mu szarpie,
Rwie go za bary — i na ziemię wali.
Lecz znów powstaje ta ogniowa chusta,
A wiatr przenika przez czerwone rzeki
W popioły wieszcza. Całuje go w usta
Długo, jakby chciał zostać z nim na wieki.
A płomień, wiatru całunków zazdrosny,
Ku ustom biegnie — i zefir odpycha —
I chce obmotać złocistemi krośny
Niepokalane te wargi. Więc czyha —
Syczy — i skacze — i wszystkie swe żary
Wléwa w te usta, nieme śmiercią wieczną,
Co ostatniemi jeszcze szepcą gwary,
Wzywając kogoś skargą bezskuteczną.
Nikt jéj nie słyszał... Słyszał ją jedynie
Duch, co ku niemu leciał przez tumany,
W nieśmiertelności żyjący krainie
Alastor... Stanął i mówił spłakany:

„O, pójdź ty ze mną ku promiennéj Febie!
Kochanek słońca wieczornych niebiosów,
Adonaisa duch czeka na ciebie!

I jak tyś dawniéj płakał jego losów,
Tak on dziś płacze ciebie i tak woła:
Pośród żałosnych czarnéj Gei głosów

Tyś była głucha na losy anioła,
Uranio, matko, którą każdy atom
Czuje troskliwą u swojego czoła!

Ha, czyliż koniec już słonecznym latom?
Ha, czyliż mroków teraz moc zwycięży?
Na wiekiż ziemia oddana jest katom?

Na wiekiż ziemia jest królestwem węży?
Czy jasnym duchom na niéj miejsca niéma?
Czy jéj bolesny poród myśli cięży?

Czy chce być ciemna, i głucha, i niéma?
Zamilkłoż na niéj marzeń i swobody,
Płomieni, grobów i życia poema?

Rozwianeż mroki? Nasycone głody?
Zaspokojoneż te żądze szlachetne
Światła i prawdy?

Nie strach, że rzucą pokolenia setne
Przekleństwo na te dni ponurych syny,
Że wielkie duchy zmarły w nich bezdzietnie —

I, że przyparci do ziemskiej niziny,
Nie szturmowali o niebios podwoje,
Jako Chrystusy, lub jako Kainy?

O, gdzież, Uranio, było ramię twoje,
Żeś dała zginąć twojemu dziécięciu,
Co za twé gwiazdy prowadziło boje


I w jédnéj duszy mieściło ujęciu
Anioła z skrzydłem snieżno-białém — Chrysta,
Z tym, który nosił miecz o krwawém cięciu,

Z Kainem... Gdziéżeś ty była gwiaździsta?
O, pójdź ty ze mną! Pójdź do Endymiona,
Tam ciszy zazna twoja dusza czysta —

Tam nieśmiertelna czeka cię korona
I światłość, która nigdy się nie zmierzchnie,
Wysnuta z własnéj twojéj duszy łona..

W jéj blasku żadna z twych mar ci nie pierzchnie,
Bo może tylko pod tych gajów listnią,
Które zielenią wiecznych sfer powierzchnie,

Może się tylko tam urzeczywistnią
Sny twe...“

 I zamilkł Alastor i w zgrozie
Widział, jak krzaku płomiennego rózgi,
Urągające uśpionéj mimozie,
Oczy jéj zjadłszy, szły pożérać mózgi.
I płomień wpił się, niby robak wstrętny,
W onego gniazda wielkich myśli zwłoki...
Alastor milczał, jakby czekał smętny,
Czyli nie spadną kropliste obłoki,
By zgasić pożar. Widząc łunę złotą,
Jak gwar tych myśli, co chcą brzmiéć, zagłusza,
Spojrzał ku bogom z szyderczą zgryzotą
I jął się modlić do Promoteusza.
I Promoteusz przybiegł. A na czole
Miał jasność wielką. Znać, że bogom krewny.

I piorun w dłoni — i oczy sokole —
I usta kraśne miał — i mówił gniewny:

Jowiszu, wiecznież jesteś głodny krwi
Tych, których dusza z twéj potęgi drwi,
Tych, co w pioruny twoje patrzą śmiało?
I śmierć posyłasz im zlodowaciałą,
Gdy złoty tron twój przed ich wzrokiem drży?
Syny mroków, wyście głodni
Wiecznie dusz i ciał człowieka:
W swym szale nawet i zbrodni
Jowisz dokonać nie zwleka.
I teraz, władco mściwych piorunów,
Ducha wydarłeś ludzkości,
Co jaśniał ziemi w wieńcu zwiastunów
Zórz nieśmiertelnych przyszłości!
Lecz nie tryumfuj ty, groźna potęgo!
Niechaj się wszystkie twe tytany sprzęgą,
By synom światła śmierć posyłać wieczną:
Nowi się zjawią i w gwiazd drogę mleczną
Puszczą się szlaki nowemi!
I zedrą tajną Izydy zasłonę
I spojrzą w słońca oblicze złocone!
Jowiszu, słuchaj! Ja wyzywam ciebie,
Jowiszu, pomnij! Pókiś ty na niebie,
Dopóty jam jest na ziemi!
Jam Prometeusz, przykuty do skał,
Codziennie orzeł wątrobę mi rwał,
Codzień odrasta. Przyszedł syn Alkmeny,
Rozerwał pęta, aż drżały hyeny
W górach Kaukazu. I jam znowu wstał...
I znów z bogami walczyłem

Gromami z nieb porwanemi;
Ludzi ku bogom wznosiłem,
Bogi chyliłem ku ziemi.
Jam jest myśl ludzka, ja wrę, ja żyję,
Ja czołem niebios dotykam,
Lawę wulkanów i wichry piję
I w głębie ziemi przenikam.
O, nie tryumfuj! Przez burze i kiry
W twe samolubne polecą szafiry
Te duchy wieczne i niezwyciężone,
Co mają ze mnie serce wytężone
W światło, harmonią i ciszę!
Ty, co wśród iskier tych giniesz płomiennych,
Tyś nie ostatni z tych duchów promiennych,
Co światło bogów przynoszą na ziemię:
Nadejdzie kiedyś niezwalczone plemię.
Co strąci z niebios Jowisze!.

Zamilkł Promotej, a za nim świetlany
Nadbiegł chór duchów, co klękały w cześci
Przed tym, którego duch niewyczerpany
Wysnuwał treść ich ze swéj własnéj treści.
Więc idzie Jante; z nią wróżek królowa —
Mab; z nią Beatrix biała i skrwawiona;
Z nią czarodziéjka Atlasu tęczowa
I Cytna, piękna kochanka Laona.
Dusze, co tęsknią — kochają i płaczą —
Te, co miłości spragnione dyademu,

Te, co boleją obcych dusz rozpaczą,
Składały hołdy wieszczowi zmarłemu.
W całej naturze jego duch żywotny
Zda się, że zadrgał świetlanemi wiry
I jego pieśni dźwięczy rój stokrotny
Zabrzmiał na strunach niewidzialnéj liry
I wszystkie owe, które czcił, boginie —
Cisza — i Światło, Harmonia — i Piękno
I wszystkie nimfy w spłakanéj drużynie
Biegły ku niemu, i staną — i klękną.
Duch dnia i nocy, ziemia, gwiazdy, słońce,
Hory, motyli roje, ptasząt chóry,
Drzew rozpłakanych zielone tysiące —
Śpiéwały jeden wielki hymn natury.
Klęczała Marya — i płomienne mary
Wieszcza zraszała łzami swéj powieki:
Naokół smutne stały karbonary —
I blady Kirkor — i Byron — i Greki.

W płomienie stosu płomienném spojrzeniem
Spoglądał Byron... Oto w Dejaniry
Koszuli, która cała jest płomieniem,
Wydarty głębi mórz — śpi kapłan liry.
I patrzał Byron z bólem na te zwłoki,
Jakby w nich tracił duszy swéj połowę:
Bo on go kochał, jak kochają mroki
Jutrzni radosnéj światło porankowe.
Bo on go kochał tak, jak duch zniszczenia
Miłuje twórczą potęgę; jak burza
Miłuje ciszę; jak demon zwątpienia
Miłuje prawdę, co się z mgły wynurza.
Tyś szedł, Byronie, jak tytan bojowy

Z skronią, bólami wieku pomarszczoną:
Jak lew potężny, co zdziéra okowy
Powietrzem pustyń chcąc napoić łono.
Jak niecierpliwy orzeł ku samotnym
Leciałeś szczytom, aby z ich wyżyny
Spojrzéć na ziemię, i ludom bezlotnym
Wołać, by z prochu wstały jak Kainy.
Na czole twojém każde swe cierpienie
Wiek twój ponury jadowicie znaczy:
I twa ironia cała i zwątpienie
W jednę się otchłań zapadły — rozpaczy!
W szale twych pragnień, niedosiężnych glinie
Chciałeś w dniu jednym, o geniuszu dumny,
Zburzyć świat stary, aby na ruinie
Nowego świata postawić kolumny.
I brzmiał twój bardon tak, jak huczą gromy,
I z burzą w sercu przebudzone ludy
Wstawały, jako duch zniszczeń świadomy:
Lecz nie dość zniszczeń, aby stwarzać cudy!
Któż cię dopełniał, jak twórcza potęga
Dopełnia zniszczeń moc; jak słodka cisza
Dopełnia burzę, co piorunem sięga
W szczyty najwyższe, by strącić Jowisza.
Orle samotny, coś potężnym głosem
Wyzywał króle, bogi i tytany!
Oto ten geniusz, co nad twym chaosem
Lśnił jako tęcza — twój druh ukochany.

On, jak natura, tak szedł niewzruszony.
Nie jédna ziemia ta i nie wiek jeden,
Lecz cały wszechświat — i wszystkie eony
Były mu drogą, któréj celem Eden!

A przeto wszystkie rany człowieczeństwa,
Co w twojém sercu nieciły wybuchy,
Były mu tylko jak stopnie męczeństwa
Na szczyty, gdzie się doskonalą duchy.
A przeto poza krwi i walk zasłoną
Widział on zdala jutrznię na błękicie,
I z wiecznie jasną i niezachmurzoną
Źrenicą przeszedł bólu pełne życie.
I wszystko, co się nam zdaje wieczorem
I złém — i grobem: na tych zórz lazurze
Chwilą jest tylko — i tylko pozorem,
Co drga w wieczności — i znika w naturze.
Od zła ku dobru, od mogił do życia
Wieczyście idzie świat, ku słońcu idzie:
Kto zna tę prawdę — mimo chmur powicia —
Już niby w przyszłéj żyje Atlantydzie.
On znał tę prawdę. Wiecznie pierś natury
I pierś człowieka ranią się nawzajem:
Lecz się rozpierzchną krwią zalane chmury
I będzie ziemia wszechzbratania rajem.
Duch jest człowieczy synem niepokoju!
Natura matką wiekuistéj ciszy:
I duch z naturą w nieustannym boju
Trwa, aż miłością cały świat zadyszy.
Aż oto miłość, co przyrodę całą
Ogarnia jedném tchnieniem nieskończoném,
Zabrzmi żywiołem symfonią wspaniałą,
Aby je wszystkie otulić swém łonem.
On był naturą samą niewzruszoną,
On nieśmiertelną był jutra ludzkością —
Która z naturą zbratała swe łono:
On był ich wiecznym związkiem, ich miłością.

Duszę i ciało, naturę i dzieje
On w jeden posąg połączył sfinksowy:
I złe i dobre ludzkości koleje
Przetwarzał w cegły do przyszłéj budowy.
On znał tę prawdę. O, burzy tytanie,
Spójrz na ten płomień, niby świt proroczy!
Zniszczenie chwilą jest, a budowanie
Wieki trwa. Wieki — duch ku słońcu kroczy.

Różny był los wasz na ziemi, dwa bogi!
Gromy twéj lutni echa roznosiły
W dalekie ludy jak hasło pożogi:
I wnet ci skronie wawrzynem wieńczyły.
On — szedł nieznany. Zda się, że językiem
Mówił nadludzkim. Ach, jego słuchały
Szafiry nieba gwiazd i słońc bezlikiem,
Jakby w nich samych brzmiał ten hymn wspaniały
Ale niedługo zmilkną twe pioruny,
A ten się wzniesie z ognistych popiołów...
I oto zabrzmią jego lutni struny
Przenikające treść wszystkich żywiołów.
I pozna ziemia, że on był jak słońce,
Co lśni na niebie zdawna, lecz tak zdala,
Że czekać musi długie lat tysiące,
Zanim je dojrzy, jako się rozpala.
Lecz, nim zabłyśnie ta jutrznia odległa,
Duch łamią nędze i cisną ohydy:
I każda walka jest jakoby cegła
Do téj świątyni jutra — Atlantydy.
Przez ciemne Hady, przez krew i ruiny
Kroczy duch ludzki do świetlanych kresów...

Słyszycie.. Powiał wiatr od Salaminy,
Ożył w mogile duch Temistoklesów!

W płomienie stosu płomienném swém okiem
Spoglądał Byron. Jego druh serdeczny,
Wieczystéj śmierci spowity obłokiem,
Jak Grek, z płomieni dążył w świat słoneczny.
I ciało jego stawało się niczém,
A duszę jego całowały bogi:
Dusza, ujęta drżeniem tajemniczém,
Polotnie mknęła w elizejskie drogi.
Stopy i dłonie, mózg, jagody, oczy,
Były w popiele. Płomień już okrążył
Całe to ciało. Teraz groźnie kroczy,
By zgryźć to, czego dotąd zgryźć nie zdążył.
Ruszył ku piersiom. Ten ogień wewnętrzny,
Co tlił się w wieszczu i usnął na chwilę,
Znowu rozgorzał, niby krąg miesięczny,
Co znikł, by w większej znów wystąpić sile.

Byron stał w ogniu i mówił:
 „Bogowie,
Oto przyjmijcie do swych Elizei
Ducha, co bogom rówien był w połowie
I przeczuł tajnie wieszczb Temistoklei.
Tu, pod cyprysów rozpłakanych gajem,
Z płomieni mirry i iskier oliwy,
Bogowie, dawnym, miłym wam zwyczajem,
Dąży on ku wam w elizejskie niwy.

Bogowie, przyjmcie wy ducha poety,
Niechaj obłoczne w eterze najady
Ucałują go nad brzegami Lety,
Niech go uniosą na wieczne biesiady.
Płyń, płyń, o druhu, w one mroki wieczne
Czarnéj otchłani, któréj głuche wrota
Otwiérają nam krainy słoneczne,
Gdzie niezagasła płonie zorza złota.
Ja ci zazdroszczę, o druhu mój miły,
Że już dobiegłeś swoich cierpień kresu,
I ja przeczuwam już oddech mogiły:
Znużony duch mój pragnie snów Hadesu,
I mojej śmierci już czas niedaleki,
I ja niedługo podążę w twe ślady!
Słyszysz... już ze snu zbudziły się Greki,
Słyszysz... zmartwychwstał geniusz Hellady!
O bracia Grecy! oto dzień jest blizki,
Co z jego sercem wasze serca zbrata:
Niech waszych bogów słoneczne uściski,
W słońce na wieczne uniosą go lata.
Czas już, o Grecy, rzucić miękkie puchy
I podnieść krwawy miecz Agamemnonów!
Bo niedaleki dzień... A wasze duchy
Niechaj nie zadrżą na wiatr Maratonów.
Słuchajcie, greckie fanaryoty! Wyście,
Jako wylękły dziki tygrys, który
Na chwilę skrył się w ciemnéj gęstwy liście,
Lecz wnet zatopi we wrogach pazury.
Wstańcie tygrysy, wstańcie Heraklidy!
Na krwi potokach, na gruzach niewoli,
Przybliżcie zorzę owéj Atlantydy,
Co lśni proroczo w tym ogniu pinioli.

Płoń, płoń, o wieszczu! Twoja świetlna dusza
Niech w empireje popłynie skrzydlata,
Na ziemi grób twój, obelisk Cestyusza,
Nową świątynią będzie ludom świata.
Grób twój świątynią będzie ludom nową,
Nad którą zieleń zakwitnie; nad którą
Zabrzmi prorocze zjednoczenia słowo —
Nowe zbratanie człowieka z naturą.
W świérgocie ptaków — w zefirów powiewie —
W rozkołysanych wieńcach białych kwiatów
I w załzawionych obłoków wylewie,
Lśni nad twym grobem jutrznia przyszłych światów.“

Już ogień piersi całe zgryzł. Popiołem
Już stał się wieszcz ten, co na wieki zasnął,
I płomień wspiął się — zatoczył się kołem —
Zalśnił, jak zorza — zasyczał — i zgasnął.
I jeszcze chwilę gałązki się tliły,
Czerwone — potém czarne — potém białe:
I osłabione tak, że się chyliły,
Pod popieliska ciężarem spróchniałe.
I ciemno stało się wokół — i chłodno,
I tylko w rzadkiéj, tlącéj się iskierce,
Znać, jak ta paszcza ognia była głodną.
Pożarła wszystko... Lecz zostało serce.
W tym czarnym trupie od stóp aż do głowy
Rozpopielonym — zwęglonym — spróchniałym,
Świéżego ciała jaśniał kęs różowy;
By pożréć serce ogień był zbyt małym.
Bo owo serce było tak potężne
I tak miłości żarem przesiąknięte,

Że wszystkie ognie były niedołężne,
By je spopielić. Zostało nietknięte.
Bo owo serce było tak olbrzymie,
Że wszechżywiołów serca miało w sobie,
Bo ono było sercem serc...
 Jest w Rzymie
Biały obelisk w cmentarnéj żałobie.
W wieczystéj ciszy, pod tym obeliskiem,
W kamiennéj urnie spoczywa poeta:
Cyprysy grób mu objęły uściskiém,
Nad grobem klęczy samotna kobiéta.
Nad grobem ptaki śpiéwają żałosne
I obłok płacze swojego siéroctwa,
A wiatr zachodni nadpływa co wiosnę
I z grobu niesie ludzkości proroctwa.
Ludzkość w te pieśni wsłuchana powietrzne
Na niewidzialnych rozdźwięczone lirach,
Widzi z oddali promienie słoneczne,
Co lśnią jéj we mgle na chmurnych szafirach.
I staje z wiarą u téj piramidy,
Ku słońcu ciągle dążąc nieugięta...

Wstały tygrysy, wstały Heraklidy,
Powstała Grecya, aby zerwać pęta.
I Byron słuchał wiatru Maratonów,
Jutrznia z oddali mu lśniła skroś Hady,
I grzmiał mu zdala bój Agamemnonów
I poszedł walczyć o wolność Hellady.

Czytaj dalej: Lilith - Antoni Lange