Padam do nóg — dziękuję za wiejskie rozkosze!
Próbowałem, mam dosyć, sprzedam za trzy grosze...
Jakby sikorkę na lep złapano nieuka,
Jak sikorkę, mój Panie, ale na raz sztuka.
Kto mnie jeszcze gdzie na wsi kiedybądź zobaczy,
Niech od gminy do gminy odstawić mnie raczy.
Wielkie głupstwo zrobiłem, muszę wyznać z płaczem.
Chciałem z miejskiego zgiełku wymknąć się cichaczem.
Ja kochałem współbraci... kocham bardzo ludzi,
Ale ludzi spokojnych,... niepokój mnie trudzi....
Ba, nawet straszy!... A owe ludu zbiegowiska,
Wszystko to diabła warte, serce tylko ściska.
Nie żądam, żeby wszyscy ludzie rozum mieli
Lecz, że nie wszyscy mają, niechżeby wiedzieli!...
A Ratusz!... Ratusz!.. Boże! Ten mi przyszłość zburzył,
Ten mnie najsilniéj z jamy jak lisa wykurzył;
Kazał mi referować nie o cukrze, kawie,
Ale o jakiéjś głupiéj statutowéj sprawie.
Nigdym nie mógł z kopyta i dwóch słów połączyć,
A żem nie mógł zaczynać nie mogłem i kończyć.
Mój handel mnie nie cieszył, miasto mi obrzydło,
Referat stał co nocy jak groźne straszydło.
Niegdyś, przed laty, kiedy do mojéj Doroty
Na Łyczaków chodziłem w przedślubne zaloty,
W niedzielę, po nieszporach moralni, acz sami,
Czytywaliśmy sobie sielanki wierszami....
Nieboszczka moja Dosia... niech spoczywa w niebie,
Tak płakała, bywało, jakby na pogrzebie...
Ja zaś acz tym poetom niekoniecznie wierzę,
Koniec końców sielanki pokochałem szczerze...
Owa wiejska swoboda... owa cicha praca,
Co na świeżem powietrzu dziennie się obraca,
Ten ludek pracowity, ten pleban życzliwy,
Te gaje, łąki, strugi i złociste niwy,
Słowiki i owieczki, a zwłaszcza pasterki,
Były jak cynamony, miętowe cukierki
Wszystko to teraz w dusznéj ratuszowéj sali
Jak jakiś dawny zapach zaleciał mnie w dali,
Tak, że do ostatniego sprzedawszy rodzynka
Do krajowéj tabuli wlazłem jak sardynka.
Mam wiec wioskę swobodną, ale kąsek twardy,
I jeszcze dodatkowéj nie brakło musztardy,
Lecz początek najgorszy, ja to wiem najlepiéj,
Bo nikt z niczego nawet burmistrza nie zlepi.
Mój pan Ekonom w radzie jak członek zasiada,
W radzie officyalistów... ha, to także rada.
Piszę zatem do niego (per Wielmożny Panie,
Bo diabli wiedzą, może prezesem zostanie)
„Pan Józef miewa konie, niech mi sprzeda parę,
„Nie piękne, ale zdrowe, nie młode, nie stare;
„Spuszczam się najzupełniéj na względy sąsiada,
„I co każe, bez targu zapłacić wypada.
„Proszę przytem do koni przyjąć krakowiaka,
„I do mnie na kozaczka jakiego chłopaka.“
No, jest początek, resztę służby wezmę z miasta,
I trafiła się właśnie dość gładka niewiasta
Na mamkę albo pannę służącą; więc cwałem
Przyjąłem na kucharkę i na wieś wysłałem.
I mnie do lubych chatek niecierpliwość pędzi;
Lecę koleją dzień, noc, aż mnie w brzuchu swędzi.
Para! rzecz wielka, wielkie rozstrzygła zadanie,
Lecz człowiek zawsze kontent jak na nogach stanie.
Koniki jakby pączki, a bryczka jak z laku.
„Zajeżdżaj! — jak się zowiesz, ty mój krakowiaku?“
— Hryńko. — „A ty kozaczku?“ — Stasek, prosę pana.
„Dobrze, siadam wygodnie na wiązance siana
„I ruszaj, wio!.. a żwawo!,. O mój miły Boże!
„Jakże w tem dusznem mieście człowiek mieszkać może.
„Co za powietrze, jakie zboża, gaje, łąki,
„Tylko troszkę... troszeczkę... dokuczają bąki.
„Hryńku, mój krakowiaku, Siwosz ponoś bryka,
„Bije nogą hołupca, potem w tył umyka.“
— Zacina się psia jucha. — „Zacina się? na co?“
— Na co? to gałgan, psiakość, kandyba, ladaco.
„O, Hryńku! może z figlów robi te zacinki,
„Sąsiad pisał: Koniki czyste jak bursztynki.
„Ho! Ho! kozaczku Staszku, skocz i chwyć gniadego,
„Ho, ho! ho, ho! czy djabeł przystąpił do niego?!
„Gniady koń bardzo dobry, tylko złéj natury,
„Że się cofa pod górę, a nie trzyma z góry —
„A ja się troszkę... boję, pocę bez ustanku —
„No tandem, przed mym domkiem, stanąłem u ganku.
Na dziedzińcu ścisk... nawet troszeczkę zaducha;
Ludek krzyczy, muzyka rznie marsza od ucha;
Gromada to się zeszła przywitać dziedzica —
Poczciwy ludek... dwie łzy zrosiły mi lica.
Sentymentem chwycony, lubo nie X........ski,
Chciałem pięknie przemówić do ludu méj wioski
I zacząłem: Zaiste!... Reformy przedwczesne....
Tu wójt przerwał mi mowę prosząc o poczesne.
Dobrze! Dobrze, niech ten dzień przebiegnie wesoło,
I wszystkich po kieliszku poczęstuję wkoło.
„Jak buwało, naj bude... prosim Jegomości...
„Dziedzice pozwalali pić nam do wolności.“
— Ha, kiedy pozwalali, to i ja pozwolę;
I wnet ogromna konew stanęła na stole.
Pili starzy i młodzi, ale za fartuszkiem
I pasterki blaszanki wypróżniały duszkiem.
Potem skrzypce skrzypnęły, zahuczały basy,
Bum, bum, bum, hop, hop, hop, daléj w obertasy.
Poczciwy ludek! niech się troszkę rozweseli,
No, i przyjazd dziedzica nie każdéj niedzieli.
Jakoś koło północy spać mi się nie śniło...
Słucham — coś na dziedzińcu za gwarno tam było;
Wychodzę... Aj mój ludek bije się na czysto;
Chciałem wdać się powagą moją osobistą,
Ale było dość ciemno, a machano gęsto,
Diabeł nie spi, kułaki trafiają się często.
Cofnąłem się więc chylcem do pańskiéj alkowy...
Ludek poczciwy, ale kaducznie nerwowy —
Na szczęście grzmot zahuczał, i deszcz lunął taki
Że przez rowy i w rowy bal poszedł w zygzaki.
W niedzielę, lubo Polak zawsze duszą ciałem
Poszłem na mszę do cerkwi — poznać przytem chciałem
Sędziwego kapłana; no... nie był sędziwy
Nie młody i nie stary, ale tak ruchliwy,
Że nie mogłem dopatrzeć z brodą czy bez brody.
Ekonoma nie było — słuszne ma powody,
Jako wierny abonent Lwowskiego dziennika
Sypie kopiec na unią, lecz unii unika.
Leśniczego nie było, musi lasu bronić,
I wójt nie przyszedł, bo Pop zakazuje dzwonić.
Po mszy zaczął kazanie, raczéj na mnie połów,
Wyliczał, co dać muszę drzewa, chrustu, kołów.
Gromada z łaski księdzu sierpem dopomoże,
Kto nie chce, popamięta!.. Idźcie w imię Boże.
Wyszedłem z nabożeństwa nieco zadumany;
Nie takie to w sielankach bywały Plebany.
Seńko, stary gumienny, idąc ze mną z boku
Słowa, jak ziarno w skibę rzucał krok po kroku,
„Chłopi, proszę ja pana dobrymi by byli,
„Żeby Niemcy nie darli, Popi nie durzyli.
„Opiekują się nami teraz wszyscy święci,
„Tymczasem coraz gorzéj cały świat się kręci.“
— Prawda, mój Seńku — rzekłem — ciężkie czasy mamy.
Wtem spostrzegłem, że stoi jakiś gość u bramy;
Młodzieniec przyzwoity, czapeczkę podnosi,
Wyjmuje cygar z gęby... o jałmużnę prosi.
Dałem — spojrzawszy w rękę smoczem rzucił okiem,
I młynkując laseczką lekkim poszedł krokiem. —
No, więc gospodarujmy; między zboże chodzę,
A potem do pasieki wstępuję po drodze.
Aj! Seńku! Oho! Oho! Tu pszczoła, tam pszczoła,
Odgonię ją od ucha, ta brzęczy u czoła.
Nareszcie w nos dostałem w pełnéj rejteradzie;
Nos rośnie jak na drożdżach... Seńko glinę kładzie.
— „O Panie! pszczółki mądre mają wzdy na pieńku.“
— Do pasieki już nigdy nie pójdę mój Seńku.
Z téj nie miłéj wyprawy do domu wracamy;
Patrzę, znów inny młodzik czeka nas u bramy.
Hm! pomyślałem, młodzież liczna w tym powiecie;
I po targu dość długim zbyłem go się przecie.
Chciałem obejść dziedzictwo, poszliśmy do sadu.
A to co? wczoraj był płot, dzisiaj ani śladu,
Może wicher go zerwał. Seńko kiwał głową;
Daléj trochę nad studnią stanęliśmy nową.
Trzysta reńskich kosztuje, zrobił majster lwowski,
Będzie błogosławieństwem i ozdobą wioski,
Tylko wody w niéj nie ma, może kiedyś będzie,
Idźmy teraz do stajni, trzeba zajrzeć wszędzie.
Siwosz leży jak długi, a żłób gryzie gniady,
Sąsiedzkie to bursztynki — bodaj to sąsiady!
No, chodźmy do obory. Po różnych zakrętach,
Że mnie bardzo nos bolał, siadłem przy cielętach.
Wtem staje przy drzwiach jakiś jegomość brodaty,
Czapka na bakier, w ręku kosturek sękaty.
„Obywatelu, rzecze, powracam z niewoli
„Nie mam ani talarka i noga mnie boli;
„Przecie się dla mnie znajdzie bryczka jaka taka
„I po obywatelsku obdarzysz rodaka.“
Urażony tym tonem i z bolącym nosem,
Stojąc za Seńkiem śmiałym zawołałem głosem:
„Koni nie mam i nie dam, a co do pieniędzy
„Weź, co daję, a wziąwszy wynoś się czem prędzéj.“
Widząc dwóch nieułomków, wiedząc co go czeka
Wziął dar i szubienicą pogroził z daleka.
Seńko pokiwał głową, potem rzekł żałośnie:
„Oj, czasy czasy panie, wszystko na wspak rośnie.
„Nie ma dziadków z torbami, co grajcarki brali,
„By za duszeczki zmarłych paciorki zmawiali.
„Zastępują ich teraz młode, zdrowe smyki
„Z pałką proszące jakieś niby wojowniki.
„Bez pracy z cudzéj sakwy smakuje pożyczka,
„Od łyczka do rzemyczka, coraz bliżéj stryczka.
„Ale z owym brodatym byłem już w rozbracie,
„Chciał mnie krzykiem i brodą nastraszyć w méj chacie;
„Ja do kija, on w nogi, aż się zakurzyło.“
I roześmiał się stary, mnie śmiechu nie było.
Wprawdzie i w mieście żebrze generacya młoda,
Ale nie tak gwałtownie — gdzież wiejska swoboda?
Gdzie bezpieczeństwo? Gdzie? gdzie? chodziłem jak struty.
Jako dziedzic chcę zagrać... nie wiem z jakiéj nuty.
„Mój panie Ekonomie, tu się krzywo dzieje,
„W nocy płoty, ba mostki roznoszą złodzieje,
„W dzień snopki ciągną z pola, a straż nic nie warta,
„I gorzéj, bo dwóch kradnie, i złodziéj i warta.
„Pleban rąbie bez kwitu, chłopi pasą w lesie,
„I wściekły centralista tych ćwioków nie zniesie.
„Jedź do pana Starosty, do prezesa Rady,
„Niech przecie jaka dusza strzeże od zagłady.
„Są przecie jakieś prawa, rozkazy, zakazy.“
A na to mój Ekonom: „Byłem dziesięć razy;
„Pan Starosta z Prezesem grają jakby w piłki,
„Suplika od przesyłki lata do odsyłki;
„Póty ładu nie będzie, czas się darmo traci,
„Póki z Rady nie wyjdą nasi delegaci;
„To panom Dziennik Lwowski co tydzień powiada.“
— Mój panie Ekonomie, dobra twoja rada,
Lecz lepiéj bez dziennika chroń mnie od rozboju
Mruknął: Arystokrata! i wyszedł z pokoju.
O, źle, źle! coraz gorzéj — mijały tygodnie;
Bywało czasem cicho, a nigdy swobodnie.
Razu jednego Seńko, Seńko druch jedyny
Przychodzi i okropne wnosi mi nowiny:
Trzy konie nam skradziono z pastwiska téj nocy.
— „A do diabła! wezwałeś żandarmów pomocy?“
— „Nie panie, próżny zachód, dzisiaj każdy kradnie;
„A kto kradnie, nikt nie wie, nikt nigdy nie zgadnie.
„Nie frasuj się pan darmo; przepadło i kwita.“
— I kwita? Ależ ta wieś to przepaść ukryta.
Tu człowiekowi daléj we łbie się zamąci,
To już pieprzu za wiele, to papryką trąci.
Pieniądz od wschodu słońca płynie jakby woda,
Ależ to nie sielanka, nie wiejska swoboda!
Kiedy tak octem skrapiam, co mnie w sercu boli,
Żydek z mojéj karczemki wsuwa się powoli.
„Proszę honor dziedzica, jestem barz skrzywdzony,
„Pan Józef zrobił budkę przy mnie z drugiéj strony;
„Taniéj wódkę szynkuje, nikt u mnie nie pije,
„Po co mam siedzieć w karczmie, on mnie tam zabije!
— Co, Pan Józef, Pan Józef, mój sąsiad bogaty,
Postawił budkę, sięga po moje intraty!
Dobrze kiedyś Pan Benza powiedział w teatrze:
„O cnoto, jesteś niczem!“ i gdy w świat popatrzę,
Gdzie ostrym z wszystkich boków smagają mnie biczem
Powtarzam z Panem Benzą: Cnoto jesteś niczem!
I dlaczegoż te kundle szczekają wierszami?
Czemuż obywatela durzą sielankami?
O ty na Łyczakowie, ty święty Antoni
Wyrwij mnie z téj wiejskiéj, z téj swobodnéj toni!
Ale moich kłopotów nie tu koniec bratku;
Jakby we fajerwerku bukiet na ostatku.
Pierwszego listopada o dziesiątéj z rana
Coś niby spalenizna w powietrzu rozwiana.
Jakiś dym się rozściela, potem kłębem wali;
Gwałt! gore! Całe gumno z dwóch końców się pali.
Gdzież ludek? Wiatr od chałup, nie spieszno gromadzie;
Gdzie Ekonom u diabła? Ekonom na Radzie.
Gdzie wójt? wójt na amtstagu, krakowiak pijany —
Kozaczek? spadł z jabłoni, ma we łbie trzy rany.
Nawet mamka kucharka z żandarmem uciekła,
A tu gore, a gore... ogień dmie jak z piekła.
A kiedy dwór ogarnął i do piwnic sięga
Dziedzic chwycił laseczkę, wyszedł jak włóczęga,
I że nigdy nie wróci zawierzyć mu proszę —
Padam do nóg! dziękuję za wiejskie rozkosze!