Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

General manager poprosił mnie któregoś dnia do siebie.
- Panie Leszku, niech pan weźmie aparat i porobi zdjęcia naszych obiektów do katalogu.
- Ale, szefie, ja nie jestem zawodowcem. Nie wiem, czy potrafię to zrobić dobrze.
- Wystrzela pan cały film, to się coś wybierze. Niech pan weźmie Land Cruisera i jutro jedzie.
- O.K.
Następnego dnia naładowałem aparat, odebrałem kluczyki od dyspozytora i wyruszyłem na trasę. Sfotografowałem kilka pobliskich obiektów, a następnie, ominąwszy Al Qatrun wjechałem na pustynię kierując się ku miejscowości Madrusa. Kierunek wyznaczał zaznaczony kołami samochodów wieloszlak, więc poruszałem się bez przeszkód. Po minięciu grupy wydm wypatrywałem w oddali bardzo charakterystycznej palmy, której pióropusz liści malowniczo zwisał ku dołowi. Palma ta, dla nie znających dobrze szlaku, była najważniejszym drogowskazem informującym, iż należy skręcić na północ.
Nie zwróciłem uwagi na fakt, że niebo pociemniało. Dopiero przeciągły, trwający chyba z dziesięć minut grzmot uświadomił mi, że nadchodzi burza. Choć wydawałoby się to dziwne, burza nie była dla mnie zaskoczeniem. Kiedy bowiem, przed kilkoma miesiącami pierwszy raz znalazłem się na Saharze, noc przywitała mnie potężną burzą, a opady trwały przez cały niemal następny dzień. Najstarsi mieszkańcy okolicznych wiosek nie pamiętali tak długich i intensywnych opadów, które powodowały, że ich budowane z iłu, przykryte kłodzinami i liśćmi palmowymi domy zaczęły się rozpływać. Zacząłem poszukiwanie jakiegoś wzniesionego miejsca, by przypadkiem nie znaleźć się w uedzie, bo potężny prąd wody mógłby porwać mnie razem z samochodem, a to na pewno skończyłoby się niezbyt interesująco. Po jakimś czasie zorientowałem się jednak, że mam do czynienia z innym zjawiskiem. To nadciągała burza piaskowa, czyli chamsin, w polsko-arabskim slangu zwana również giblem. Popędziłem więc przed siebie, mając nadzieję, że trafię w miejsce, do którego zmierzałem, a tam przeczekam w budynku nowobudowanej szkoły.
W pewnym momencie piaskowa nawałnica całym swoim impetem uderzyła w samochód. Widzialność spadła do kilku metrów, duszący pył przez wszystkie szczeliny wciskał się do kabiny, a oczy zaczęły mi mocno łzawić.W efekcie musiałem znacznie zwolnić. Postanowiłem nie zatrzymywać się jednak, bo piasek mógłby zasypać samochód- nawet, jeśli nie całkowicie- to na pewno w takim stopniu że, pomimo napędu na dwie osie uniemożliwiłby mi ruszenie z miejsca. Posuwałem się więc niemal po omacku, gdy nagle, tuż przed maską dostrzegłem sylwetkę wielbłąda. Zatrzymałem swoją toyotę i wówczas zauważyłem kolejnego, i następnego, i następnego. W końcu moim oczom ukazała się cała, przechodząca w poprzek mego toru jazdy karawana. Dostrzegłem też poganiacza. Jego niebieski zawój na głowie i twarzy powiedział mi, że pochodzi z plemienia Tibu. Ludzie ci posiedli niezwykły zmysł nawigacji i nawet w tak skrajnie trudnych warunkach potrafią przemierzać pustynię, nie zbaczając ani o krok z wyznaczonego w myśli szlaku. Kiedy mnie dostrzegł zbliżył się i powiedział coś w swoim narzeczu. Wiedziałem, że nie mam szansy dogadać się z nim po angielsku. Na ogół nie znają również - poza kilkoma (podobnie jak ja) słowami- arabskimi. Ale powtórzyłem kilkakrotnie nazwę Madrusa, i poganiacz, bez chwili wahania wskazał kierunek, całkowicie inny, niż ten, w którym zmierzałem.
- Szukran- powiedziałem. –Ahlan wa sahlan.
Odjechałem we wskazanym kierunku, by po niespełna godzinie dotrzeć do Madrusy. Przenocowałem w samochodzie, na dziedzińcu szkoły, a następnego dnia, około południa chmura pyłu na tyle opadła, że wyruszyłem w drogę powrotną. Po kilku kilometrach natknąłem się na ekipę poszukiwawczą. Z przyjemnością oddałem kierownicę jednemu z ratowników i już po dwóch godzinach, z towarzyszeniem dźwięku klaksonów przejeżdżaliśmy przez bramę kampu.
Dwa dni później pod biurowy barak podjechały dwa radiowozy, oraz jeszcze jeden samochód z baladijatu. Już po chwili przez kamp przemknęła wieść, że niedaleko Madrusy burza odsłoniła zasypaną karawanę. Niedługo potem za bramę wyjechała spycharko-koparka, oraz dwie ciężarówki wypełnione zaopatrzonymi w łopaty robotnikami. Szef poprosił mnie do siebie.
- Panie Leszku, ma pan jeszcze film?
- Mam, jeszcze niedokończony. Ten do katalogu.
- Dobrze, to po lunchu pojedziemy razem na te "wykopki". Obfotografuje pan, co się da.
- A więc to prawda, z tą karawaną? Wie pan, że to jeden z poganiaczy wskazał mi drogę do Madrusy? Gdyby nie on, to byście teraz, albo za jakiś czas mnie odkopywali.
Szef spojrzał na mnie jakoś dziwnie, ale nic więcej nie powiedział.
Po południu pojechaliśmy na miejsce gdzie znaleziono zasypaną karawanę. Ze zgrozą oglądaliśmy zwłoki pięciu poganiaczy, oraz dziesiątek wielbłądów. Dziwiło mnie tylko jedno: zwłoki były niemal całkowicie zmumifikowane.
Wystrzelałem film do końca.
Po kilku dniach pojechałem do miasta Sebha, gdzie oddałem swój film do laboratorium fotograficznego. Czekając na jego wywołanie pochodziłem trochę po sklepach jubilerskich wybierając ładne (włoskie zresztą) precjoza, po bardzo atrakcyjnych cenach. Kiedy wróciłem do fotografa, ów wręczył mi film z dziwnym, by nie powiedzieć kpiącym wyrazem twarzy. Rozwinąłem rolkę. Była całkowicie prześwietlona.
Po powrocie pokazałem go szefowi.
- Czy pan wie, panie Leszku, że ta karawana zaginęła prawie dziesięć lat temu?

Opublikowano

Leszek - zaskakujesz czytelnika / tzn. mnie / puetą i pozostawiasz niedosyt a to swiadczy o wielu przemyśleniach z twojej strony. przez moment byłam tam i wrecz czułam piasek drazniacy moje oczy / to się nazywa wrażenia artystyczne!/ opowiadanie napisane blyskotliwie, warto było doczytac do konca . pozdrawiam

Opublikowano

Całość fajna. Lubię takie cliffhangery na końcu, jako dziecko oglądałem "Archiwum X" i do dziś mi pozostał sentyment do zakończeń, które dają więcej pytań niż odpowiedzi. 'a to na pewno skończyłoby się niezbyt interesująco' - to mi nie zagrało, jakoś odstaje, moim zdaniem, od reszty tekstu. Za - czy ja wiem? - żartobliwe, luzackie?

Ekspertem nie jestem, ale całość sprawiła miłe wrażenie.

Pozdrawiam, Antek

Opublikowano

Cieszę się niezwykle z gorącego przyjęcia tej prawie prawdziwej historii.
Proszę was jednak, byście łaskawie chcieli zerknąc na mój-pisany w zupełnie innym, niż dotychczsowe stylu- żart (napisałem zdanie) w dziale Z.
zastanawiam się, czy- wobec kompletnego braku zainteresowania- nie wykasować go.
Aby Ułatwić Wam ewentualne wpisy podaję gotowce (wystarczy skopiować i wkleić);
Co to jest? I czemu to służy?
Dno!
Nie zasługuje na uwagę.
Pozdrawiam wszystkich komentujących i dziękuję za uwagi. Nad uwagą Antka jeszcze się zastanowię.

Opublikowano

king móglby to tak rozkrecić, że powstala by powieść. asher pewnie tez i miałby kolejne "zaswiaty i okolice". ale i w tym skondensowanym wydaniu opowiastka jest jak najbardziej do przeczytania, a pożną nocą to nawet mały dreszczyk moze przebiec po plecach, gdy się doczyta do końca. mnie co prawda nie prazebiegł, bo ja z tych mniej bojących , ale i tak sie podobało...
kurde, freney bedzie dalej... chyba juz go nie pobije, przynajmniej w tamtym kierunku, no bo sie w najblizszym czasie nie wybieram na antarktyde.
lechu, sprawa zalatwiona(wiesz jaka) jutro to o czym mowilismy powędruje do ciebie.

Opublikowano

Ale dlaczego by nie zrobić pierwszej literackiej ekspedycji polarnej? :) swoją drogą już widzę jak każdy skrajnie inaczej by to opisał, K.S. ma zupełną rację pod "Napisałem zdanie".

Opublikowano

świetna forma- czyta się błyskawicznie i z napięciem. nie bedę się zatrzymywała nad walorami językowymi, artystycznymi, bla, bla, bla- wszystko jest naprawdę w porządku. Ale, jak sam zapewne wiesz, największe wrażenie robi puenta. Moje ukłony:)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Choćby najwyższy sąd tu zadziałał  To familijną będzie tak sprawa Nazwisko nieznane ród rozwiedziony  A co ważniejszym jegomość to sprawia Data nieważna koledzy klapą  Małpą odchaczyć a na przybitkę uderzyć łapą   Wywód bez końca poprowadzony Rodowód zwodu już wywiedziony
    • @infelia dziękuję bardzo jestem marzycielem może ktoś kiedyś?
    • @infelia dziękuję bardzo za miłe słowa pozdrawiam serdecznie 
    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...