Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

chimer-A-nielska

Użytkownicy
  • Postów

    37
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez chimer-A-nielska

  1. jay jayu, adamie, leszku! dzieki za komentarze. kwestia śmierci to temat drażliwy i trudny, dlatego na ogół wolę sie nad tym nie zastanawiać... ale kiedy zdajemy sobie sprawę jak wszechobacna jest, to juz nie ma ucieczki od takich przemyslen. ich owocem jest to, dość dziwne, opowiadanko...
  2. Leszku, Aksjo! Dzieki wielkie za komentarze! Na szczęście sama nie mam takich "porażkowych" doświadczeń, dlatego moje teksty są takie naiwnie optymistyczne... ciesze się, że to opowiadanko nie zostało zakwalfikowane jako totalna porażka:) Pozdrawiam
  3. Dom rozbrzmiewał Porażką. Porażka była wszędzie. Dokądkolwiek tata poszedł- Porażka. Gdziekolwiek mama usiadła-tam była ona. Zrezygnowani już dawno zdecydowali, że będą puszczać uwagi swej córki mimo uszu. Ale to nie było łatwe. - Jak było w szkole? Spojrzenie spode łba - Porażka. Jak zwykle. Uradowane twarze rodziców. Odezwała się!!! I spokojny przemarsz ich córki do otoczonego ostrokołem pokoju, pardon, bunkra. Głośny trzask drzwi. Koniec- na dziś audiencja skończona. Zresztą Porażka była wyjątkowo łaskawa. Zwykle kończy się na 7- literowej odzywce, dzisiaj padły zaś trzy słowa. Czyżby Porażka zaczynała wykazywać chęć do komunikacji? Coś podobnego... Kiedyś dom był inny. Rozbrzmiewał Klarą. To Klara była wszędzie. Nie było kąta, gdzie można by się było ukryć przed jej ożywczym śmiechem czy spojrzeniem, wcale nie spode łba, modrych ocząt. Nikt nawet nie myślał, by nazywać to rozanielone dzieciątko Porażką. To, co ostatnio stało się faktem, było wcześniej nie do pomyślenia. Ale Klara, jak łatwo się domyśleć, zmieniła się. W mgnieniu oka przestała być promienną dziewczynką, a stała się mrocznym wampem, z wszędzie widocznym piętnem porażki. - Jak mogłaś się tak zmienić! Moje kochane dziecko wyrosło na coś takiego. Czy to nie jest... - Porażka? Tak, mamo, to jest porażka. Miłej nocy. Ale matka spać nie mogła wcale. Zbyt bolała ją ta nagła metamorfoza. Odkąd Klara „zachorowała”( „A jak inaczej nazwać takie zachowanie? Mówię ci, to choroba! Lekarza jej trzeba!”), jej matka nie zmrużyła oka. Pytacie co z ojcem? Ten natomiast spał jak kamień- prawdopodobnie by uchronić się przed depresją, której niezawodnie by się nabawił, myśląc o nie do końca normalnej córce. Gdy on chrapał, matka myślała. Cóż kiedy nie zdołała nic wymyślić? Jednym słowem... porażka. I to na wszystkich frontach. Klara chodziła kiedyś do zwykłej szkoły. Do swego ośrodka nauki miała zaledwie 5 minut. Nawet lubiła tam chodzić. Dzieci przyjemne, nauczyciele mili, no i blisko. Ale potem nastąpił przełom- porażka. I wszyscy się od niej odwrócili. Skrzynkę zaczęły napełniać listy ze skargami, aż w końcu rodzice nie wytrzymali. Dyrekcja zresztą też. Porażka została przeniesiona. W nowym gimnazjum było niewiele lepiej. Owszem na początku Porażka próbowała się hamować, ale potem już nie bardzo umiała i ... „cudowna atmosfera szkoły” prysła. Wlokąca się po korytarzach czarna dama z jednym tylko słowem na ustach nie mogła być zbyt dobrym przykładem dla reszty uczniów tej elitarnej placówki. Wkrótce okazało się też, że w jej rodzinnym miasteczku są same elitarne szkoły i „odmieńców” nie przyjmują. Rodzice już tracili nadzieję, gdy odezwał się telefon. Drugi raz i trzeci. Nie było wyjścia, trzeba było odebrać. Na drugiej linii wcale nie było kolejnej urażonej pani dyrektor. Kobieta miała miły, uspokajający głos. Powoli, ze wszystkimi szczegółami tłumaczyła rodzicom, o co jej chodzi. A oni kiwali tylko głową, coraz bardziej uśmiechnięci. - Ona ją uratuje!!! Nasza Porażka wyzdrowieje! Nie wiedzieli, że przed nimi mówiło tak już dziesiątki rodzin. I niestety musieli się rozczarować. Porażka pojechała do stolicy w nowym ubraniu, specjalnie na tą okazję kupionym. Nie bardzo wiedziała, o co tyle zamieszania, ale przyjęła swą zwyczajną postawę obojętności i o nic nie pytała. Rodzice zresztą i tak nic by nie powiedzieli. Chcieli jej zrobić niespodziankę. Około południa zajechali przed studio filmowe, gdzie roiło się od ekskluzywnych samochodów. Na widok szyldu nad wejściem Klara podniosła brwi- „PORAŻKA”. Zawierciła się niespokojnie na siedzeniu. Przywitała ich bogato odziana kobieta w średnim wieku. Do twarzy miała przyklejony szeroki uśmiech. - Jak podróż, kochanie? - Porażka Wypacykowana pani zwróciła się do rodziców - Nie pomyliłam się. To prawdziwe złoto. Pod wodzą kilku garderobianych Porażka została zaprowadzona do szatni. Nie była tam sama. Dzieci podobnych do niej było tam około piętnastu, wśród nich dziesięciu chłopców. Klara nie miała jednak ochoty z nimi rozmawiać. Pozostawało jej cierpliwie czekać. Po dwudziestu minutach do małego pomieszczenia weszły jeszcze 3 dziewczynki. Pochód zamknęła wcześniej już spotkana elegancka pani. - Co, kochani? Za pięć minut wchodzimy na wizję. Kasiu, Izko- przypudrujcie naszym małym gwiazdkom noski. Klara miała złe przeczucia. Nie myliła się. Dzieci wprowadzano na scenę kolejno. Bez względu na wiek każde z nich przyprowadzane było za rękę. Wpierw jedno, potem drugie. Klara zadrżała. Miała numer 10. Już wiedziała, co ją czeka i ta wizja wcale jej się nie uśmiechała. Szereg pytań, łkające dziecko odprowadzane do drzwi, tam czekają rodzice, którzy w następnej chwili są w szoku- stan ich latorośli jeszcze pogorszył się! Lekko zdenerwowana Porażka zaczęła przechadzać się po korytarzu. Była stremowana. Wcale nie dlatego, że przed telewizorami siedziały być może jej byłe koleżanki, koledzy z podwórka czy nawet egzaltowane panie dyrektorki. Nie. Klara bała się pytań. Bo pytania, co tu mówić, były wredne. Spacerek niewiele pomagał, wolała to jednak niż siedzenie wśród jeszcze bardziej spanikowanej trzódki małolat, które niczym zaklęcie powtarzały wciąż „porażka”. Noga za nogą, krok za krokiem próbowała oddalić się od tego, co ją niechybnie czekało. Przemierzała niespiesznie korytarze, gdy wtem jej uwagę zwróciły dobiegające z garderoby głosy. Stanęła na paluszkach, starając się nie oddychać i nasłuchiwała - To ostatnie dziecko mi się udało, nie? Inne to są jeszcze trochę skażone...no wiesz, czasem wymsknie im się coś poza „porażką”. A ono jest genialnie zaprogramowane! Przeze mnie! - Jak tyś to zrobił? Ja też próbowałem, ale jedyne, co mi się udało, to te skażone egzemplarze. - Bo, chłopie, ty się do tego źle zabierasz! Kto to widział, by porządny Poisonier, chcąc zatruć umysł dzieciaka, zabijał królika- Klara usłyszałaby rubaszny śmiech. Usłyszałaby, gdyby nie zemdlała.- haha, królika!!! Jej właśnie zabito królika. Najlepszego przyjaciela. Był wczesny czwartek, przed lekcją biologii. Przyszła specjalnie rano, by móc nakarmić swego ulubieńca. Tego dnia nie była jednak sama. Przed klatką stał postawny mężczyzna w czarnym płaszczu. Mierzył królika bacznym wzrokiem. Gdy Klara zbliżyła się, on wykonał gwałtowny obrót. Pan, który się do niej uśmiechał, był bardzo przystojny i sympatyczny. - Jak tam samopoczucie, gwiazdko? - Bardzo dobrze. Jak zawsze, gdy mogę zobaczyć Buksa- uśmiechając się wskazała królika. - To zwierzątko ma dla ciebie dużą wartość, co? - Oczywiście! Kocham je jak nikogo! Mężczyzna poklepał ją po ramieniu - Też taki kiedyś byłem. Jak ty. I wiesz co? Zraniono mnie. Nie chciało mi się żyć. To była porażka. Nie chciałbym, aby to samo spotkało ciebie- sięgnął swą wielką łapą do klatki- Gdy jesteś zbyt uśmiechnięta, gdy wszystko cię cieszy, jesteś dużo bardziej narażona na ataki wrogich ci ludzi. Optymizm szkodzi. To, co cię może uratować to „porażka”... Ja cię mogę uratować.- złapał królika za kark- Chcę cię uchronić przed złem tego świata. Dlatego nie piszcz, nie krzycz, bądź dojrzała. Tak będzie lepiej.- w pustej klasie rozległ się trzask. Zwierzątko upadło na podłogę- Nie! Nie klękaj przed nim! On już i tak nie żyje. Po policzkach Klary zaczęły spływać łzy. - Spokojnie, mała. To była twoja pierwsza porażka. Z biegiem czasu uodpornisz się na nie. I będziesz silna. Tak, silna! Jak ja! - Nie chcę, nie chcę. Mój Buks... - Nie płacz, mała. Gdy będziesz silna będziesz mogła bronić tego, co kochasz. Już nikt ci więcej nie zabije królika. Chcesz być silna? Klara odwróciła gwałtownie głowę. Łzy lały się strumieniami. - Widzę, że chcesz. Dlatego zawsze, absolutnie zawsze odpowiadaj na pytania „porażka”. Oni chcą cię zranić, ale nie wiedzą jak. Więc pytają. „Porażka” to rodzaj skorupy, ochrony, która nie dopuści do ciebie nikogo. Już nikt cię nie zrani. Co najdziwniejsze, Klara mu uwierzyła. Stosowała się do jego rad. Wypełniała każdą jego wskazówkę. A dziś spotkała go. Nie miała, co do tego najmniejszych wątpliwości. Chwiejnym krokiem ruszyła w stronę sceny. „To wcale nie prawda, że to mi pomogło. Miało mnie uratować, a tylko pogrążyło. Cierpiałam dużo bardziej niż wcześniej. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać, patrzyli jak na świruskę. Dziś jednak koniec tego. Trzeba przerwać ten łańcuch” Nie czekała długo na okazję- w chwilę potem przez głośniki rozległo się „numer 10”. Była gotowa. - A teraz proszę państwa kolejna ofiara tej dziwnej epidemii- 15letnia dziewczynka z Wielkopolski. Od trzech lat cierpi na „syndrom porażki”, wielokrotnie zmieniała szkołę, jej codziennością stały się częste wizyty u psychologów. Nic nie pomogło. Witamy w naszym studio Klarę. W sali rozległy się oklaski. Wszyscy czekali z niecierpliwością. Wyszła, dumnie patrząc na elegancką prowadzącą. Zacisnęła pięści, zęby, policzyła do dziesięciu i...ciach. Zadała cios. Uśmiechnęła się. A więc jeszcze nie zapomniała, jak to się robi! Mina kobiety dobrze świadczyła o tym, że nie spodziewała się. Szybko się opanowała. Taka jej praca. - Bardzo miło nam cię poznać, Klaro. Czy tak właśnie mówią do ciebie w domu? Skłamać, nie skłamać, skłamać....? Nie. - Tak, dokładnie tak. Klara to po przyjaciółce mojej babci. Przyjaciel mego dziadka miał na imię Gustaw, więc w sumie cieszę się, że urodziłam się dziewczynką. Publiczność nie bardzo wiedziała, co ma robić. Oni też nie spodziewali się. Przyszli na program o dzieciach z problemami, a ten przypadek jakoś nie pasował do reszty. Co po niektóre osoby parsknęły śmiechem. Zaraźliwym. Wytworna kobieta na scenie zawrzała - Czy rzeczywiście tyle razy zmieniałaś szkołę? Podobno –założyła okulary i wyjęła jakieś dokumenty- cytuję z akt naszego małego gościa, podobno „miałaś zły wpływ na uczniów i swoim zachowaniem uniemożliwiałaś im cieszenie się swoim dzieciństwem i młodością”. To prawda? Klara wybuchła śmiechem. Miała wrażenie jakby z jej ust wyrywał się nieprzyjemny zgrzyt. Nie śmiała się od wieków i aż dziw brał, że jeszcze pamiętała jak to się robi. Nikt chyba jednak nie zauważył tego braku naturalności. Chora dziewczynka śmiała się. Sala była zdumiona. - Nic nikomu nie zabraniałam, nie uniemożliwiałam. Zachowywałam się całkiem normalnie- przy tym kłamstwie nie zadrżała jej nawet powieka- A to, że niektórym moje zachowanie nie odpowiadało? No cóż, zdarza się- posłała widowni najpiękniejszy uśmiech, na jaki było ja stać. Pani z programu nie chciała dać za wygraną. - Oczywiście, moja gwiazdeczko, oczywiście. Liczba szkół, z których cię wyrzucono, jak podali w ankiecie twoi rodzice, jest rekordowa. Przypomnij mi ile to w końcu było? - W ciągu dwóch lat zmieniałam szkołę 12 razy.- na scenie rozległo się głośne „ach”- I teraz chyba mam dość dobre rozeznanie we wszystkich szkołach w okolicy. Gdyby ktoś nie mógł się zdecydować- służę radą. Prowadząca zacisnęła zęby. Mięśnie żuchwy zaczęły mocno drgać. - A pamiętasz może moment, gdy to wszystko się zaczęło? Jakieś mocne przeżycie? Może śmierć kogoś dla ciebie ważnego? Klara przełknęła głośno ślinę. Teraz zaczynały się tortury. - Na pewno miałaś swoje ulubione zwierzątko. To był piesek, kotek, rybki...a może króliczek?- zobaczyła w oczach bezdusznej kobiety błysk triumfu Klara cała drżała. Postanowiła jednak zerwać z przeszłością. Odciąć się od ciągłej „porażki”. - Tak, miałam kiedyś króliczka. Kochane stworzonko... - Co się z nim stało? Czy miało to jakiś wpływ na zmianę w twoim zachowaniu? Klara zamknęła oczy. Odczekała chwilkę. - Dziwne, że pani wie o mnie aż tyle... - To wszystko z ankiety, kochanie. Twoi rodzice... - Moi rodzice nic nie wiedzą o króliczku, o tym jaki miał on wpływ na wszystko inne. Nie mają pojęcia o incydencie w klasie. Za to widzę, że pani ma. Tłum na siedzeniach zafalował. Atmosfera robiła się gorąca. Niektóre zgorszone konserwatystki parskały pogardliwie- chciały zobaczyć biedne, zmaltretowane chorobą dzieciątko, a miały przed sobą młodą pannę, która robiła wyrzuty prowadzącej. Katastrofa! Co też się z tym światem porobiło! Osoba, na którą Klara przypuściła atak stała nieporuszona. Szukała wyjścia z sytuacji. Znalazła - Ależ gwiazdeczko. Nawet początkujący psycholog zauważy, że takie coś miało miejsce. Te wszystkie emocje bardzo łatwo wyczytać z twojej twarzy. - Skoro pani tak mówi...- Klara uśmiechnęła się ironicznie- Zastanawiam się jednak, dlaczego wmawiacie nam chorobę. Ja wcale nie jestem chora. Inne dzieci też nie. To tylko wy zatruliście nasze umysły. Jak oni się nazywali? Poisonierzy? Tak, każdy z nas widział takiego. Przyszedł, wmówił, że należy mówić „porażka”. Po kilku latach wezwanie do programu. Bo mają pomóc. Klara krzyczała. Prowadząca siłą woli powstrzymywała się od rękoczynów. Trzęsła się. Przez mały mikrofon na bluzce wzywała ochronę. - Wcale nie pomagają. Pogrążają. A wy na pewno coś za to dostajecie. Za tą waszą udawaną pomoc. Może od służby zdrowia? Może jakiś litościwy prywatny sponsor? Staruszek- miliarder, który przejął się losem dzieci z „syndromem porażki”? No powiedzcie, bo... Nie dokończyła. Została wywleczona ze sceny przez dwóch drabów w czarnych uniformach. Nie byli oni zbyt delikatni. Ich głupawe zabawy i złośliwe przytyki przerwał ktoś, kogo już wcześniej widziała. Wtedy, trzy lata temu. Facet w czarnym płaszczu. Mężczyzna, który zabił jej królika. Poisonier. Zamknęła oczy, oddech stał się płytszy. - Przestań. Na scenie taka odważna, a tu sra w gacie? Popchnął ją do przodu. Zmusił, by wstała. - Cruella porządnie się wkurzyła. Bierz rodziców i zmykaj. Powinniście zmienić adres, najlepiej jeszcze województwo. Skompromitowałaś ją, a ona łatwo nie popuszcza. Biegnij już Klara stała jak wryta. Nie rozumiała. Nikt by nie zrozumiał. - Czemu to robisz? Spojrzał na nią groźnie. - Biegnij, nie marudź. Posłuchała. Biegła szybko. Nie mogła usłyszeć ostatnich słów Poisoniera. - Czemu? Bo zabicie królika było największą porażką mego życia. A ja w sumie nie lubię porażek. Była daleko. Nie mogła usłyszeć słów człowieka, który ją skrzywdził. A szkoda. Jego radę wzięła sobie do serca. Chciała pomóc innym „skażonym” dzieciakom, ale brakowało jej odwagi. Panicznie bała się konfrontacji z Cruellą. Więc czekała. Dwadzieścia lat później Klara postanowiła odkupić swoje winy- lata milczenia i biernego przyglądania się. Postanowiła bronić tego, co kochała. Została panią senator. Na służbie społeczeństwa. Nikt nie słyszał, by kiedykolwiek powiedziała o czymś „porażka”. Wszystko kwitowała uśmiechem. I często powtarzała „Biegnij, nie marudź” Bo mimo upływu czasu, Klara nie zapomniała. O niczym.
  4. O trzeciej nad ranem, zlany potem, otworzył oczy. Szeroko. To, co zobaczył, zaledwie chwilę temu, wcale mu się nie podobało. Ściślej mówiąc- był przerażony. Ten sen... Dama rzucała mu kokieteryjne spojrzenia znad okoronkowej parasolki. Znał ją- miała twarz Kaśki z jego klasy. Ładna, o owalnej twarzy okolonej burzą złocistych loczków. Słodki uśmiech, długie rzęsy. Porcelanowa laleczka, jak to zwykł o niej myśleć, nie kryjąc swej sympatii. Jednak we śnie... laleczka, wbrew pozorom, wcale nie była aż tak podobna do jego ślicznej koleżanki. Długa falbaniasta suknia, pamiętająca czasy Ludwika XV czy śmiesznie merdający ogonkiem pies- liliput. To nie to sprawiło jednak, że ze zdumienia przetarł oczy. Bo oto miał przed sobą coś, co nie tylko współcześnie budziło wiele emocji, ale też wielokrotnie przedstawiane było na płótnie. Uśmiechała się do niego... „Nie, pomyślał, to nie może być to!”. On jednak wiedział. Był pewien. Przepych stroju i pozornie młodzieńcza postawa nie były w stanie ukryć tego, jak blada była ta kobieta, którą początkowo wziął za przebrana koleżankę. Trupio blada. Zapadnięte oczy, wystające kości policzkowe- to tylko utwierdziło go w przekonaniu, że miał do czynienia z postacią rodem z średniowiecznego brewiarza. Przypomniał sobie taniec śmierci. Obie, niby tak różne- ta ze snu bogato odziana, ta druga- w łachmanach, jedna pokracznie wykręcająca się w danse macabra, druga- stojąca dostojnie, bez drgnięcia- a jednak nie miał wątpliwości, że to jedna i ta sama osoba. Śmierć. Makabryczna arystokratka raz po raz wzdychała. On wiedział, co to oznaczało. Intuicyjnie. Śmierć obwieszczała w ten sposób czyjś koniec. Zapragnął się obudzić... i dokonał tego. O trzeciej nad ranem. W mokrej z potu pidżamie. Instynktownie przycisnął rękę do klatki piersiowej, bojąc się, by serce nie wyskoczyło mu z przerażenia. Trudno się dziwić, że następnego dnia ani słowem nie odezwał się do Kaśki. Milczał także przez kolejne dni, potem tygodnie. Minął rok, a on nadal nie chciał przyznać się sam przed sobą, jak bardzo boi się konfrontacji z nieświadomą niczego dziewczyną. A bał się. Bał się cholernie. Mimo że o wszystkim starał się zapomnieć, Śmierć towarzyszyła mu na każdym kroku. Nie nękała go w snach, ale dużo, dużo skuteczniej. Wciskając swe chude, wścibskie palce w każdy zakamarek jego chłopięcej rzeczywistości, doprowadzała go do histerii. Wpierw przyszła kolej na dziadka, potem wujka z siódmej linii, stryjenkę. Następnie matka kolegi, znajomy sprzedawca. I jeszcze paru. W ciągu jednego roku, zaledwie 365 krótkich i szarych dni, stracił siedmiu towarzyszy. Jedni bliżsi, inni mniej, ale on opłakiwał każdego jednakowo- płacząc tak naprawdę nad utraconymi złudzeniami. Czuł, że Śmierć zacieśnia krąg, już drżał na myśl o dotyku jej przerażających szponów. Lecz co mógł robić? Czekał. Cały rok. Zmoczył wiele chusteczek, choć wpajano mu, że „chłopaki nie płaczą”. Trząsł się jak osika, chociaż zawsze powtarzano, że „prawdziwy mężczyzna niczego się nie boi”. A on się bał. I płakał. Uśmiech? Nigdy. Po równo 52 tygodniach we śnie znów pojawiła się Kaśka. A raczej Ona. Ze wszystkich sił pragnął się obudzić, tym razem jednak nie wyszło. Cały wysiłek na nic. Musiał wyśnić tę wizję do końca. Tak widać postanowiła dama w lakierkach. Stała tyłem- mógł podziwiać jedynie złociste pukle i wielkie fasady drogocennych materiałów. Nie podziwiał. Nuciła starą piosenkę o słonku i słowiku, poruszając przy tym lekko biodrami. Nie mógł odwrócić wzroku. „Szkoda, że stoi tyłem- westchnął i natychmiast tego pożałował. Śmierć pomogła mu zobaczyć swoją twarz. Zwróciła się ku niemu. Miała orzechowe oczy. Osłupiał. Te oczy śmiały się do niego! - Trudno mi się do tego przyznać, ale popełniłam błąd. Nie powinnam była wtedy zaczynać. Złe posunięcie... Jesteś jeszcze taki młody Zbliżyła się na kilka kroków - Taki młody i niewinny... A ja mimo to zamachnęłam się moja parasolką i psss, poleciało siedem głów. Wcale nie musiałam się tak spieszyć. Mogłam odczekać. Tych siedmiu ludzi mogło sobie jeszcze trochę poistnieć. Nachyliła się nad nim delikatnie - Ale nie, nie zawahałam się. Psss, poleciało siedem głów. A z nimi wiadra łez. Chłopaki nie płaczą, co? Śnieżnobiałą ręką pogładziła go po policzku - Nie przejmuj się, to bzdury. Wiem dobrze. Miałam do czynienia z nie jednym twardzielem... Chwila pauzy. On, struchlał w oczekiwaniu - Jesteś wciąż taki młody. Zbytnio się spieszyłam. Nie ma sensu tak wcześnie. Owoc trzeba zerwać, gdy dojrzeje. Ciebie, chłopcze, czeka jeszcze tak wiele! Czy ja ślepa byłam, liczyć nie umiem? 17 lat! 17 lat i 3 miesiące! Zabieranie piskląt z gniazda to żadna rozrywka, przyjemność raczej poślednia. Co we mnie wstąpiło, żeś rok się musiał męczyć? Ujęła jego chłopięcą jeszcze twarz w białe dłonie - Oj biedaku, biedaku... Pocałunek spadł jak grom z jasnego nieba. Wpierw jeden policzek, potem drugi. Oba paliły jednakowo mocno. I przyjemnie - Wybacz za tamto. Poznałeś mnie, zaznałeś, nie przeżywszy dotychczas niczego, co godne uwagi. Nie taka powinna być kolejność. Następny pocałunek spłynął na czoło - Wciąż drżysz, chłopcze. Czy to wypada w towarzystwie damy tak manifestować swą niechęć? Uważasz, że jestem straszna? Nie ty jeden! Ale jestem też wybawieniem. Ulgą. Rozkoszą po latach cierpień. I twoi przyjaciele to zrozumieli. Spojrzała mu głęboko w oczy. Stał jak zaklęty. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy słodki nosek dotknął jego policzka i poczuł niespodziewanie gorący oddech - Ty też spróbuj. Ja ci pomogę. Chcę wynagrodzić ci ten smutny rok. Wiem, że o mnie nie zapomnisz, ale sprawię, byś się już nie bał. Strach jest taki obślizgły... Nie bój się więc, mój drogi. Ja czuwam. Będę przy tobie, lecz daleko. A teraz pozostaje ci tylko jedno- żyj. Żyj pełną parą! Nie wiadomo, kiedy znów cię odwiedzę...” Podświadomie tylko na to czekał. Serce mu podskoczyło. Pocałowała go. Mocno i bez zastanowienia. Aż siadł na łóżku. Kompletnie rozbudzony. „Zrobię to” Z oddali doszło go jeszcze „Zrób. Życie może być takie piękne! Spraw, bym ja, Śmierć, też taka była! Liczę na ciebie”. Nie zadrżał. Nazajutrz postanowił wypełnić powierzone mu przez damę zadanie. Kaśka stała na korytarzu. Sama. Zapytana o samopoczucie, posłała mu swój promienny uśmiech, który przeszył go dreszczem. Znał go. Kilkadziesiąt lat później, siedząc w starym, zdezelowanym fotelu na biegunach, zaśmiał się, wspominając słowa pani w lakierkach. Słowa tamtej nocy, która zmieniła całe jego życie. Wszystko wypełniło się co do joty. Śmierć była przy nim zawsze. Czuwała. Czekała. Choć daleko, w każdej chwili na wyciągnięcie ręki. Piękna i pociągająca... Miał czasem problemy. Trudne momenty. Kryzysy. A któż ich nie miewa! Śmierć była blisko, piękna i pociągająca, on jednak zdecydowanie wybrał życie. I patrząc na równie jak on bezzębną Kaśkę- wcale nie żałował.
  5. mam mieszane uczucia... bez wątpienia masz niezły potencjał- opis przyrody( zwłaszcza pierwsze linijki)ma w sobie coś z dramaturgii, w sumie dobry styl. niestety, dość chaotyczne, a i czas w opowiadaniu płynie sobie jak chce- chodzi o twoją relację, która raz jest w czasie teraźniejszym, innym razem w przeszłym, np."Nie chcę zatrzymywać się nawet na chwilę. Kroki stawały sie coraz cięższe, z wielkim trudem odrywałam stopy od 'ziemi'". Mozna to potraktyować jako mysli autorki, ale i tak troche razi. pozdrawiam! acha, zapomniałabym- bardzo podoba mi się zdanie "Dalej błąkam się pomiędzy manekinami. tak tryzmaj!
  6. twój dalszy scenariusz, to dokładnie to, co sama chciałam napisać. Zrobiło mi sie jednka żal MONOko i postanowiłam dać jej szansę- kto wie, może to ćwierćwiecze też upłynęłoby jej słodko i przyjemnie, a cały związek nie zakończył się rozwodem(jak to często bywa u wampów jej pokroju). dzięki, za komentarz i za pomysł na realizacje dalszych założeń porównawczych:D pozdrawiam
  7. oki, więc tak- solidne, nie wałęsajace się Polki to dość przewrotny zlepek słów, aluzja, którą rozumieją chyba wszyscy. reszta jest jednak dla elity, do której ja sie widocznie nie zaliczam, bo szczerze mówiąc- nic nie kumam:/
  8. chciałoby się napisać "sentymentalne bzdurki", ale nie mogę, bo to po prostu...piękne;) zostać tak opisana, to chyba marzenie każdej dziewczyny. chciałabym poznac tą twoją boginię:)
  9. dzięki, aksyjko, zwłaszcza za tą wyższą szkołę jazdy! a co do nas, kobiet czy dziewczyn, to rzeczywiście- kazda ma trochę z MONOko i ciutkę z POLIanny
  10. czepialstwo? ależ, marri huano, czepiaj sie jak najczęściej! dzieki za uwagi i za twoje poparcie dla pomysłu "dowalenia" płci silnej( chłopaki! i tak was kochamy;). dzięki!
  11. dzięki,Tichon, czarny pas nie każdy przyznaje;)A juz naprawdę nie spodziewałam sie takiej reakcji po osobniku płci przeciwnej:D. dzięki! dzięki! dzięki!
  12. plus za to że recenzja. sukces- bo chcę to przeczytać:) jedno tylko ale- zbyt szybko przeskakiwałaś między akapitami. należałoby wygładzić. ale i tak popoieram i czekam na dalsze:D
  13. Są takie dni, kiedy tylko jedno w głowie. MONOtematyczne dywagacje. POLIanna zostaje odstawiona w kąt. Ta rozgarnięta, wszechstronnie uzdolniona panienka przegrywa, przegrywa na całej linii... Z kim? MONOko, ponętna adeptka kamasutry jest bardzo mocną rywalka. Właściwie nie ma się co wstydzić przegranej. Nie każdy ma bowiem taki ekwipunek. MONOko jest wyposażona w wiele bardzo cennych przymiotów ciała i ducha. A może lepiej ciała i ciała? Taaaak, to bardziej zgodne z prawdą. Przegrać z MONOko, to żaden wstyd. Jest uzbrojona po zęby, więc co taka szara myszka jak ty, POLIanno, może począć przeciw długim na metr nogom, miseczce C, pieprzykowi na lewym policzku, gęstym rzęsom, błękitnemu spojrzeniu? Nic. Nie przejmuj się, ale nic. Nie w taki dzień. MONOtematyczne dywagacje nie sprzyjają tak różnorodnym zainteresowaniom, jakie ty POLIanno, posiadasz. W takie dni woli się jasne, zwięzłe, a treściwe odpowiedzi. „Czym się interesujesz?” Gdy ktoś ma takie możliwości jak MONOko, wystarczy, że okręcając sobie pukiel włosów na palcu, szepnie uwodzicielsko „A wiesz, tym i tamtym...” I tu wszystko jest jasne, zwięzłe i niebywale... treściwe. Każdy facet zrozumie MONOko. Choćby i nie mówił po angielsku, a znał jedynie suahili. On zrozumie. Tak, jak nigdy nie zrozumie POLIanny. I cóż, że inteligentna, życzliwa, zawsze pomocna! Cóż z tego? Faceci jej nie rozumieją. Czemu? „za często zmienia zdanie” . Taaaak? POLIanna ripostuje „ kobieta zmienną jest”, MONOko nie chce zostać w tyle, dodaje „ tylko krowa nie zmienia zdania” po czym rumieni się, gdyż faceci patrzą, nic nie rozumiejąc. „ Czy mi się zdaje, czy ona pomaga swojej rywalce? Coś tu jest nie tak...” MONoko ma szybki refleks: „ No wiecie, guys, taka damska solidarność”. Mężczyźni ze zrozumieniem kiwają głowami. MONOko prowadzi. Zbliża się wieczór. Zakończenie MONOtematycznego dnia, ale także jego kulminacyjny punkt. MONOko i POLianna ruszają do pubu. Stadko wygłodniałych mężczyzn rusza za nimi. A właściwie za jedną z nich. POLIanna ma na sobie skromną sukieneczkę w kwiatuszki i drobne czółenka. MONOko też zdecydowała się na sukienkę. Ale bynajmniej nie skromną. Jej panterka rozpala i zniewala, a długość lub raczej krótkość, pobudza wyobraźnię. I tak oto ta zdolna dziewczyna skłania panów do twórczego myślenia. Staje się ich inspiracją. Na szpilkach. Na szpilkach!?!? „Przecież ona jest... o głowę ode mnie wyższa!!!” woła co drugi z przerażeniem. MONOko nie wie, o co im chodzi. Uśmiecha się głupawo. POLIanna ratuje sytuację. Jest dobra, koleżeńska i życzliwa. „MONOko po prostu lubi... górować”. Faceci wybuchają śmiechem, z uznaniem kiwają głową. MONOko wciąż prowadzi. Rzeczywiści góruje. Przy stoliku, w otoczeniu grona absztyfikantów, popijając chłodne piwko, MONOko siedzi i dyskutuje. A bardzo uczone są to dysputy. „Jak sądzisz, my dear, Armani powinien wprowadzić teraz nową kolekcję butów czy torebek? No wiesz, tych wężowych. Ostatnio to krzyk mody! Z jednej strony torebki, bo...” faceci kiwają głowami, szczerzą wymyte dokładnie zęby i czekają chwili, by się oddalić. Już widać, że MONOtematyczny wieczór dobiega końca. Jeszcze niektórzy mają nadzieję na zaproszenie do przytulnego babskiego mieszkania. Dla innych jednak przeszkody okazują się nie do pokonania. Bariera inteligencji(„ Mówiąc do mnie naprawdę nie byłeś głodny? Cukiernia jest za rogiem”) , kultury( „Tycjan? To ten od farby do włosów?”), przekonań(„ a co mi tam po wężach? Lepszy pożytek z nich w mojej szafie!”). MONOko wciąż dyskutuje, i choć audytorium się zmniejsza, jest kilku wiernych fanów. Wieczór upływa spokojnie. Do czasu. Na szpilkach można skręcić nogę. POLianna chce udowodnić, że w czółenkach także jest to możliwe. Trzymając w ręce zielonego drinka dumnie kroczy w stronę wspólnego stolika. Będąc już na tyle blisko, by wychwycić interesującą ją twarz, potyka się nagle i wraz z zawartością szklanki ląduje na kolanach swego obiektu. Trafiła w dziesiątkę. Facet wstaje, przytrzymuje ją i uśmiecha się wybaczająco. Ona strwożona próbuje zetrzeć plamę i jednocześnie ustać na nodze. On jej pomaga, oferuje pomoc. POLIanna deklaruje chęć wyprania koszuli. On kiwa głową i pomagając jej wychodzą z lokalu. MONOko mina rzednie. Dobrze, że nie wie, iż przed domem POLIanna wręcza chłopakowi kartkę z numerem telefonu, a on jeszcze tej samej nocy, ok. 22:45, wykręca go z bijącym sercem. MONOko tego nie wie. Dlatego wciąż jeszcze radosna wraca do wcześniej omawianego problemu („ gdzie powinnam kupić nową spódniczkę- Pimkie czy Vero Moda?”). Trzech facetów słucha z zaciekawieniem. Udaje, że słucha. Tak naprawdę to tylko sobie patrzą. I patrzą. I kalkulują. Jeden z nich oblicza, że to mu się opłaca i za trzy lata kupuje MONOko pierścionek zaręczynowy. Ona go przyjmuje. POLIanna zgadza się wyjść za tego chłopaka w polanej koszuli (którą już zdążyła wyprać setki razy- wcale nie mania czystości. Po prostu wspólne mieszkanie). Idą do ołtarza prawie razem, tego samego dnia, choć o różnych godzinach. Na tę okazję MONOko rezygnuje z panterki, POLIanna też stawia na biel. Wyglądają jak dwie białe śnieżynki i tak niewątpliwie tak się czują. Są to dwie szczęśliwe śnieżynki. Adeptka kamasutry i młoda przedstawicielka polskiej inteligencji. Obie wygrały. Remis. MONOko i POLIanna... ...oraz banda ćwoków, którzy dopiero pod wpływem zielonego drinka przeglądają na oczy.
  14. dzięki Leszku za komentarz! jak zwykle konstruktywnie:) takie pseudo powieści to dla mnie nowa działka, więc czuję się jeszcze niepewnie...
  15. wiem, że nazwy są dziwne i w ogóle pokręcone, ale to nie tylko buduje nastrój. Imiona są prawdziwe (Egil i Grim), także nazwa berserkowie( ber-niedżwiedż, serk- płaszcz)- tak nazywani byli wojownicy odziani w niedżwiedzie skóry, odporni na wszelkie skaleczenia i rany. drakkary to wikińskie, dość specyficzne statki. mam nadzieję, że tekst będzie teraz bardzie jasny:)
  16. Chimer-A-nielska Egil Ambitny Egil Skalgrimsson był ambitny. Nie żeby ambicja była czymś godnym potępienia, ale u Egila rzecz miała się inaczej. Egil był zachłanny. Agresywny. Drapieżny. Zaś wyzwaniem dla niego było pokonać więcej ludzi niźli jego bracia. Bardziej przypominał dzikiego wilka niż słodkiego chłopczyka, jakim winien być w wieku lat 9. Egil nie znał litości. Nawet względem siebie. Nikomu nie pobłażał. Egil nie szanował ludzi, którzy prosili o litość. A chciał ich szanować. Więc litości zwyczajnie nie uznawał. Jak we wszystkim, także w przyjaźni Egil był wybredny. Nie wiązał się z byle kim. Nie akceptował byle kogo. Może dlatego, oprócz Hakona, nie miał wśród ludzi bratniej duszy. Może właśnie przez to tak bardzo zbratał się a wilkami z pobliskiego lasu. Zwłaszcza z jednym. Wilczyca Hasla była mu bliska niczym matka. Z Hakonem przyjaźnił się od małego. Różnili się diametralnie, a jednak obaj nie umieli żyć bez siebie. Dziki Egil i światły Hakon. Tę parkę znano w całym okręgu. Jedno bezsprzecznie ich łączyło – lubili zabawę. Prawdziwą wikińską zabawę. Coraz częściej oprócz toporka młodzi dziedzice używali też miecza, pożyczonego od bogatego ojca. Nie mieli jeszcze za dużo wprawy. Nawet rosły Egil, mając siły tyle co 14- latek, nie był w stanie odpowiednie operować tą bronią. A jednak zdecydował się zmierzyć z Grimem. Jednak postanowił „zabawić się” z chłopcem, który już od wielu lat ćwiczył się w mieczu. Bo Egil był ambitny. Starli się ze sobą w samo południe. Klingi zadźwięczały, w powietrzu unosiło się napięcie. Dookoła wrzeszczeli rówieśnicy, próbując typować, komu przypadnie szala zwycięzcy. Pierwszy zdecydowany ruch wykonał Grim. Rozluźnił chwyt, pozwolił by klinga została przeniesiona na dół, po czym kopnął Egila w goleń odskakując pewnie i sprężyście. Egil zaklął siarżyście. Straciwszy równowagę po prostu usiadł na ziemi, wywołując salwę śmiechu. Przełknął głośno ślinę. - Wiesz co to wojaczka, Grimie, synu Olvego. - Czego nie można powiedzieć o tobie, Egilu, synu Skalgrima. Pierworodny Skalgrima błyskawicznie skoczył na nogi. Grim zdążył się uchylić w ostatniej chwili. Gdyby nie szybki unik papa Olve miałby kogo opłakiwać. Egil może nie władał mieczem zbyt sprawnie, ale siła i szybkość dawały mu przewagę. Nim jeszcze przeciwnik zdołał ochłonąć, klinga już była przy uchu i tylko bardzo dobra finta uchroniła atakowanego. Impet pchnięcia odrzucił nieco Egila, ale zanim ktokolwiek zdołał policzyć do 3, chłopak znów przystąpił do ofensywy. Z uniesionym mieczem rzucił się na Grima. I zrobił podręcznikowy błąd. Nie przewidział ruchu przeciwnika. Grim spokojnie sparował pchnięcie, po czym niedbałym ruchem wytrącił miecz z ręki. Jednak mimo pozoru pewnej nonszalancji, kosztowało go to sporo wysiłku. Pot spływał mu po policzkach, a płytki oddech mówił sam za siebie. Mimo to nie zrezygnował z kpiny i lekceważącego uśmieszku. - I co teraz powiesz Egilu Skalgrimssonie? Na statek nie bierze się słabeuszy. Chyba nieprędko zobaczyć ci żagiel wyprawowego drakkaru? Egil splunął nieładnie. - Chełpisz się wygraną na miecze, Grimie Olvessonie. Toporu jednak trzymać nie umiesz, a po tym przecie poznaje się prawdziwego mężczyznę. Grim zacharczał. Tłum zafalował. - Nie tobie sądzić, kto jest mężczyzną, a kto zasranym bachorem kryjącym się pod matczyna kiecką. Zresztą nasz pojedynek chyba wykazał to dobitnie. Egil chwycił za przytroczony do pasa toporek. - Jeśli sam nie zechcesz się wykazać w walce, zostaniesz do tego zmuszony. - Ho ho, ledwo, co z pieluszek wyrósł, a już mi grozi! Patrzcie, patrzcie! Udaje męskiego, a niedaleko mu do zniewieściałego Hakona! Skończywszy szydzić, całkiem nierozsądnie Grim odwrócił się. Włożył miecz do pochwy i wśród wiwatujących okrzyków ruszył w swoja stronę. Nie oglądając się. To był błąd. Egil wrzał. Z całej siły cisnął swój miecz, tak, że klinga przeszła zaledwie parę centymetrów od bujnej czupryny Grima. Z trzaskiem wbiła się w drzewo. Grim zatoczył się. Z wrażenia. Gdy obrócił się, jego oczy były szeroko rozwarte. Przerażone. - Uspokój się, nie było źle. Dobrze walczyłeś. Masz bardzo dobry atak. Jesteś w ogóle bardzo bystrym dzieciakiem. Egil zachowywał się jakby nie słyszał. Wyjął spokojnie zza pasa swój toporek. Zbliżał się nieubłaganie. Zew krwi. To właśnie poczuł Egil. Coś w nim zawyło. Uniósł toporek. - Błagam, oszczędź. Wygrałeś. Mogę być przegranym. Tylko błagam, nie rób mi nic. Litości, litości... Nie dokończył. Toporek został spuszczony w dół. Ze świstem powietrza, z głośnym, finalnym trzaskiem. Bo Egil nie uznawał litości. Przez szacunek dla przeciwnika. * * * Hakon wkurzył się nie na żarty. Jeszcze gorzej rzecz się miała z matką- uznała bowiem, że syn ma zadatki na dobrego wikinga i jak tylko podrośnie należy dać mu do zabawy statki. W innych okolicznościach takie słowa ucieszyłyby Egila. Miał jednak dziwne poczucie zawodu, dręczyły go nocne koszmary, a bracia patrzyli na niego zawistnie. Sytuacja stała się nie do wytrzymania. Egil czuł, że chce być sam. Nie wiedział, co z sobą począć. Jedynym dobrym wyjściem wydawał się las. Gdy jednak zaczęło się ściemniać, a w oddali rozległo się wycie, Egila przeszły dreszcze. Bo to wył kto inny, nie jego przyjaciele, kochane tutejsze wilki. Nigdzie nie widział Hasli. Kiedy więc usłyszał kroki, jego ręka mocno zacisnęła się na trzonku topora. - Spokojnie, to i tak nic ci nie da. Toporki ani żadne inne bronie, nie imają się nas. Egil aż podskoczył. Z mroku wypłynęło kilkanaście par błyszczących oczu. I równie rzucających się w oczy kłów. - Kim... kim jesteście? Czego ode mnie... Zamiast odpowiedzi usłyszał przeszywające charczenie. Dziwni osobnicy chyba zaśmiewali się. - Zawsze te same, standardowe pytanie. Cóż, chłopcze, rozczarowałeś mnie. Widząc twoją walkę w południe spodziewałem się czegoś innego. Lepszego. Egil nie czekał na rozwój wypadków. W mgnieniu oka wyjął swą ulubiona broń, po czym rzucił się na stojącego najbliżej stwora, chcąc utorować sobie drogę. Na próżno. Zdawało mu się, że ostrze topora przeszyło osobnika. Mylił się. Nie poczuł na rękach tryskającej krwi. Odrzuciło go. Jakaś moc odepchnęła go. Poleciał 2 metry. - Ładna próba, ale nie rób tego więcej. Szkoda twojego zadka, tylko się poobijasz. Chłopak próbował się uspokoić. Nie było to takie łatwe. Krąg wokół niego zacieśniał się, a zewsząd dochodziły go szepty. - Jesteś pewien, że on się nada? - To, co zrobił było niezłe, ale sam potencjał nie wystarcza. - Lepiej nie robić sobie wielkich nadziei. - Takie małe olbrzymy nie są na ogół zbyt pojętne. Przełknął głośno ślinę. - Czemu akurat do mnie przychodzicie? Kim jesteście? - Potrzebna nam świeża krew. Serce Egila zakołatało ze strachu. Jednak śmiałe słowa same jakoś cisnęły się na usta - Lepiej poszukajcie jej w kołyskach w osadzie. Mnie tak łatwo nie dostaniecie. Będę się bronił do końca. Przywódca sfory zaśmiał się chrapliwie. - Dobrze wybrałem. On się nada. Ale przyjrzeć się dokładniej nie zawadzi. Pstryknął głośno i jak na komendę polanka rozświetliła się blaskiem niebieskich płomieni. Magicznych. W ich blasku Egil ze zdziwieniem stwierdził, że ma do czynienia z ludźmi, odzianymi w niedźwiedzie skóry. Nie potworami. Jeszcze bardziej szokujące okazało się, że on znał niektóre z tych twarzy. Zaginiony Sven z osady obok, jarl Thore, wuj Grima Olvessena i ... jego własny brat, którego wszyscy uznawali za zmarłego w boju. - Gorm! Wytłumacz mi, o co w tym wszystkim chodzi! Oczy rosłego mężczyzny w szarej niedźwiedziej skórze zaśmiały się serdecznie. - Zobaczysz, bracie. Cierpliwości. Wszystko w swoim czasie. * * * Egil zobaczył. Niejedno. Zrozumiał, zmężniał, nabrał cierpliwości i zapragnął dołączyć do wspólnoty. Sam, z nieprzymuszonej woli. A przywódca z uśmiechem kiwnął pozwalająco głową. Na wieść o tym całe bractwo odetchnęło. „Nareszcie!” Młody Skalgrimsson przebywał wśród nich od czterech lat. Już dawno osiągnął wiek, kiedy chłopców wysyła się na wyprawy zamorskie. On marzył o tym z całego serca. Ale musiał czekać. Musiał dojrzeć. - Czemu? Gorm, odpowiedz mi w końcu, czemu nie mogę płynąć! - Nie jesteś jeszcze gotowy Egil zniesmaczony pokiwał głową. - Jak to możliwe? Ćwiczę codziennie od świtu do nocy. Nie ma tu nikogo, kto mógłby się ze mną równać- ni to siłą, ni techniką... - Hola, hola! Nie pozwalasz sobie czasem na za dużo? - Chyba mogę mówić z tobą szczerze? Trzeba być ślepym, by nie widzieć, że jestem tu najmocniejszy. Mam siłę niedźwiedzia, jestem szybki niczym lis. Całkowicie wdałem się w ojca... - Rzeczywiście, co do tego nie ma wątpliwości- zaśmiał się rubasznie Gorm- jesteś, równie jak on, brzydki i zarozumiały. Egil potrząsnął gniewnie kruczoczarnymi kędziorkami. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - I nie zamierzam odpowiadać. Gorm odwrócił się, uważając rozmowę za skończoną. Egil widać się z tym nie zgadzał, bo w chwili następnej jego brat stał, przygwożdżony trzonkiem topora do pnia wysokiego buku. - Zaczynam się ciebie bać, braciszku- Gorm głośno przełknął ślinę- Ale może naprawdę powinienem wreszcie powiedzieć, w czym rzecz? - Oj, niewątpliwie powinieneś!- zaśmiał się serdecznie Egil. Cofnął uzbrojoną rękę, zapewniając bratu swobodę ruchów. Gorm rozsiadł się na obrosłym mchem pniu. Było mu miękko. Mógł więc rozpocząć tłumaczenia. - Pamiętasz ten dzień, a właściwie noc, kiedy ujrzałeś nas po raz pierwszy? Przytaknął. - Byłeś wtedy tak przestraszony, że... nie przerywaj- łypnął groźnie na zmarszczonego Egila- Wiem dobrze, trzęsłeś się jak osika. W swej obronie rzuciłeś toporem. Pamiętasz, co się wydarzyło? Egil potarł w zamyśleniu czoło. Wskrzeszał w pamięci tamte wydarzenia. - Oczywiście, że sobie przypominam. Rzuciłem toporem, ale nic się nie stało. Żadnej rany, nawet zadrapania. Tylko ja ucierpiałem w tym starciu- poleciałem na plecy. - Widzisz, to właśnie odróżnia nas od innych ludzi - To, że jesteście tacy, hmm, odpychający? Wreszcie to przyznałeś! Egil ze śmiechu złapał się za brzuch - Co? Nie ma się z czego śmiać, wyrostku? - Wreszcie przyznałeś, jak bardzo jesteście odpychający! Haha, zawsze podskórnie czułem, że to ta wasza wielka tajemnica! Gorm zacharczał złowieszczo. - To są poważne sprawy, młokosie! Od tego w dużej mierze zależy, czy będziesz żyć! Egil uspokoił się - Oczywiście można tę naszą cechę nazwać „odpychaniem”. Jest jednak lepsze określenie. To „odporność”. Żadne pociski, strzały, klingi nie są w stanie wyrządzić nam krzywdy. Jesteśmy na to odporni. To czyni nas wielkimi i niezwyciężonymi. To powód, dla którego drżą obce oddziały. Nawet swoi urywają w pół słowa, gdy tylko wchodzimy. Drżą. Wiesz jak nas zwą? Berserkowie. Mamy płaszcze z niedźwiedzi. Zawdzięczamy je wyłącznie naszym rękom. Dlatego nas podziwiają. Dlatego drżą przed naszą potęgą i siłą. Egil wybałuszył oczy. Nigdy o tym nie słyszał. - Ta ochrona sprawia, że jesteśmy niepokonani. Nie każdy może taki być. Więc sami wybieramy, kto na to zasługuje. Przywódca dał ci swoją zgodę. Reszta zależy od ciebie. - Nie rozumiem. Co ode mnie zależy? Jaka reszta? Gorm położył mu rękę na ustach. Nakazał milczenie. - Jest pora odpoczynku. Twoje wrzaski zbudzą towarzyszy. Więc siedź cicho. - Ale... - Wszystkiego dowiesz się dziś wieczór. A teraz zmykaj. * * * Na polanie huczało ognisko. Jak zawsze, gdy coś ważnego miało się wydarzyć. Egil czuł, jak wszystko przed nim wiruje. Serce biło mu jak oszalałe. Nie mógł powstrzymać natłoku galopujących myśli. Usiadł dopiero, gdy w kręgu światła pojawił się Wielki Wódz. - Spocznijcie! Dzisiejsza noc pewnie wielu z was zapadnie w pamięć. Aby należycie ją uczcić... Ach, szkoda gadać. Wnieście trunki! Podczas, gdy reszta oddała się przyjemności wypicia paru kufli miodu, przywódca zbliżył się do siedzącego samotnie Egila. - Gorm ci opowiedział, prawda? - Nie o wszystkim. Nie wiem, co mam zrobić, by stać się „odpornym”. - Mało kto to wie. To rodzaj magii. Tylko nieliczni posiadają tą tajemnicę. - To ty Wielki Wodzu, prawda? Ty wiesz? - Nie, Egilu, to nie ja. Nie ma wśród nas osoby, która by... - To co ja mam zrobić? Ja tak bardzo chcę... - Czekaj. Cierpliwości. Może zrozumiesz. Może nie. Tak jak większości, tak i tobie pozostaje starodawny rytuał. Ale zastanów się. Potem już nie będzie odwrotu. Egil uśmiechnął się. - Nie ma nad czym myśleć. To jedyna rzecz, której pragnę. - Nie, zastanów się jeszcze chwilę. Czy zauważyłeś, że jesteśmy tu odcięci dla świata? Z wyjątkiem wojska, gdzie jesteśmy mile widziani, nikt nas nie potrzebuje. Nie istniejemy. Jesteśmy niewidzialni. To duży ciężar, nie każdy potrafi go udźwignąć. Jesteś gotów? - Od zawsze. Zawsze na to czekałem. - Więc słuchaj, słuchaj uważnie. Świętujemy tu dziś wiosenne przesilenie. Tak ogłosiłem wśród współbraci. Część z nich podejrzewa jednak, że pod tym kryje się coś więcej. Oni patrzą na ciebie. Na każdy twój ruch. Nie zawiedź. Egil ani drgnął. Chłonął słowa jak gąbka. - Aby otrzymać od Bogów tę niezwykłą moc, musisz dowieść swego męstwa. Właśnie teraz udasz się w głąb lasu i wytropisz niedźwiedzia. Topór i inną broń zostawiasz tu, w obozie. Idziesz na spotkanie ze zwierzem całkowicie bezbronny... - Ale to pewna śmierć! - Gdyby to było takie łatwe, nie popijałoby tu miodu 20 mężczyzn, lecz 200. I być może wśród nich znalazłaby się jakaś kobieta. Widzisz tam, przy ogniu, jakąś kobitę? Nie? No właśnie. Berserkowie to nie są byle ludzie. Muszą być silni, wytrzymali i nieustraszeni. Aby móc się tak nazwać, trzeba sobie na to zasłużyć. Dlatego pójdziesz do lasu i przyniesiesz skórę niedźwiedzia. Masz czas do świtu. Był tak zaskoczony, że nie umiał wstać. - Bez broni? - Jako słyszałeś. Nie masz za dużo czasu. Ruszaj! Usłuchał. * * * Wrócił o świcie. Ale nie tego dnia, ani następnego. Od ostatniej uczty minął już tydzień. Pierwszy wypatrzył go jarl Thore. Gdy wchodził na polanę, czekała na niego cała wspólnota. Gorm klepnął brata po ramieniu i... znieruchomiał. - Egil, co ty masz na sobie? Nic. Zero odpowiedzi. Wokół rozległy się szepty. Ktoś rzucił: - Egil, odpowiedz! Wódz ci nie powiedział? Niedźwiedź. To miał być niedźwiedź. Niedźwiedź! Chyba się pomyliłeś. W obozie zapanowała ogólna wesołość. Egil nie zważał na to. Niespiesznie ruszył do namiotu przywódcy. - Wykonałem. - Nie wątpię. W końcu wróciłeś- uśmiechnął się pomarszczony mężczyzna- Powiedz tylko, czemu masz na sobie wilcza skórę. To... trochę nietypowe. - Ty Wodzu też mi nie wierzysz? - Nie ja ci nie wierzę. Ludzie się dziwią. Naśmiewają. Łatwe do przewidzenia. Gdy się okaże, że masz to, co oni, wpadną w wściekłość. Bo osiągnąłeś to samo, zabijając zwierzę dwa razy mniejsze. Wilka! Ha, dobre sobie. Tak powiedzą. Nie spodoba im się to, że dwa razy mniej wysiłku dla osiągnięcia tego samego, co i oni. Egil usiadł na wymoszczonym futrem pniu. Zrobił się nienaturalnie blady - Wąwóz. Trzy stajania stąd na północ. Pod wielkim dębem. - Egil, wytłumacz... Nie dokończył. Egil leżał na ziemi. Zemdlał. Wysiłek ostatnich paru dni zabrał mu wszystkie siły. * * * Oczywiście nie omieszkali sprawdzić wskazanego przez Egila miejsca. Gdy wyprawa badawcza powróciła, w obozie zapanował prawdziwy zamęt. Ludzie przekrzykiwali się nawzajem, dochodziło nawet do rękoczynów. - Co jest? Co się stało? - Powrócili z wywiadu. Egil... On jest wielki! Wódz skrzywił się w grymasie - Nie jest to zbyt odkrywcze. Ma to po ojcu. Wystarczy spojrzeć na brata... - Nie, Wodzu. To coś innego. To rzeczy, jakich on dokonał. - Mów jaśniej. Albo...jarlu Thore, chodź tu szybko. Co to za zamieszanie? - Gorm z ludźmi powrócił z wąwozu. Gdyby nie słowa Egila, pomyślałby, że to cmentarzysko. Osiem niedźwiedzich trupów. Wszystkie stosunkowo świeże, nierozłożone. Sprawa sprzed trzech dni, a więc wszystko się zgadza. - Powiedziałeś osiem? - Dokładnie. Takie coś się jeszcze nie zdarzyło. Wódz kiwał z niedowierzaniem głową. Skierował się w stronę swojego namiotu. Tam, gdzie leżał i odpoczywał Egil. - Masz mi coś do wyjaśnienia, synu Skalgrima. Czekam niecierpliwie. Kiedy już nikt nie mógł go słyszeć, klasnął w dłonie i wybuchnął śmiechem. - Osiem za jednym razem! Oj, wytłumaczysz się Egilu. Ale teraz przynajmniej nikt nie może mi nic zarzucić. Miałem czuja, wybierając właśnie ciebie. Niechaj się stanie wola Bogów! * * - Osiem? Naprawdę było ich aż tyle? Nic nie pamiętam... Miny słuchaczom zrzedły. Czekali na fascynującą opowieść o pokonaniu sfory niedźwiedzi, a tu głównego bohatera pamięć zawodzi! - Przypomnij sobie. - Na pewno pamiętasz! - Spokojnie, zaraz wszystkie wspomnienia wrócą. Egil patrzył na nich jak na obcych. - Zostawcie mnie samego. Nie dosłyszeli. Albo udawali, że są głusi. Żaden się nie ruszył. - Powiedziałem, abyście zostawili mnie samego. Dopiero to pomogło. Niechętnie ruszyli do wyjścia. Pozostał tylko Wódz. - Tym razem się nie wymigasz, Egilu. Leżysz tu już drugi tydzień. Przy twojej krzepie i sile oraz młodym wieku, to nie jest normalne. To, co wydarzyło się w wąwozie musiało być bardzo ważne. Mów. Egil milczał długą chwilę. Wódz już myślał, że i tym razem musi dać za wygraną, gdy młodzieniec wyszeptał - Hasla. Przywódca osłupiał. W jego oczach pojawił się błysk dzikiej radości. Tyle na to czekał! Wreszcie! - Hasla, moja matka- wilczyca. Już na zawsze pozostanie ze mną. Złożyłem jej obietnicę. Egil zamknął oczy. Odgrzebywał niedawne fakty. - Została postrzelona przez kusznika z wioski obok. Angielski pomiot. Sprowadzają ich tu tyle, a to przecie wbrew Odynowi. Thor też się gniewa... Chwila ciszy. - I ja się gniewam. Gdy ją znalazłem, Hasla była już w bardzo złym stanie. Straciła dużo krwi. Co gorsza, wiele zwierząt już to wyczuło. Jego oddech stał się płytszy. Słowa coraz bardziej urywane. - Pierwszy nadszedł już po dwóch godzinach... od znalezienia Hasli... w wąwozie... Czułem, że to jej koniec...nie potrafiłem... nie mogłem pozwolić... by ją rozszarpały. Egil westchnął. - Naprawdę było ich osiem? Nie miałem czasu, by liczyć. Przychodziły jeden po drugim... Ani chwili na odpoczynek. Hasla słabnie w oczach... ja nawet nie mogę... porozmawiać. Tylko walka. Przyszły po łatwy kąsek...znalazły śmierć. Śmieszne prawda? Znów pauza. - Chyba dwa dni nie spałem. I ona, i ja straciliśmy wiele sił. Zawyła. Podała mi łapę. I zdechła. Tym razem Egil milczał z dobre pięć minut. Wódz już miał zamiar opuścić namiot, gdy chłopak znów zaczął - Wiesz, ja kochałem Haslę. I ona odeszła...Nie chciałem zapomnieć...Chciałem zawsze nosić w sercu. Na sercu...może na plecach... Wziąłem skórę, obrobiłem ją. Bez noża było to dość trudne. Byłem cały z krwi... JEJ krwi. To moje piętno. Już rzeczywiście nie mogę należeć do ludzi. Do was... do was też raczej nie należę- gdzie moja niedźwiedzia skóra? Mam tylko wilczą... - Wystarczy poprosić, któregoś z współbraci, to wygarbujemy. Tyle trupów zostało. Wybierzesz sobie. Egil spojrzał z politowaniem. - To nie to samo. Nie jestem jednym z was. Moja tarcza zrodziła się z miłości do wilczycy. Wasza- z nienawiści do niedźwiedzia. To coś zupełnie innego. Teraz to wódz milczał. Wiele się zmieniło. - Więc kiedy odchodzisz? Egil zapatrzył się w dal. Rzadko spotykane u trzynastolatka. - Za dwa dni. Wódz wyszedł zawiedziony. Poszedł obwieścić nowinę w obozie. Egil wciąż leżał na posłaniu. Oczy mu błyszczały. - Tak, za dwa dni. Moja historia rozpocznie się już za dwa dni. Teraz sam muszę znaleźć swoją drogę. Własny drakkar, na który wsiądę. * * * Egil znalazł to, czego szukał. Bo wiedział, do czego dąży. Jego imię stało się sławne w całej Skandynawii. Nawet w Brytanii ludzie drżeli, gdy słyszeli o jego wyczynach. Najsławniejszy z Berserków, a jednak jakby poza nimi. Wśród ludzi, a mimo to jakiś nieludzki. Egil Skalgrimsson, największy wojownik w dziejach wikingów. Gdy bard pragnie skupić uwagę słuchaczy, trąca strunę i zaczyna balladę o Egilu. Słuchają wszyscy- młodzi, starzy, chłopcy, dziewczynki. Każdy marzy o sile, ofiarowanej mu przez bogów. Mało kto wie jednak, jakim cierpieniem została ona okupiona.
  17. Dzięki za słowa komentarza!!! zaczynam wierzyć, że opisywanie widzianej rzeczywistości na sens i ....może sprawiać przyjemność:)
  18. Miodowa panienka spogląda słodziutko na twoją twarz. Uśmiecha się prześlicznie, szczerzy równiusieńkie ząbki. Z jej oczu i serca bije lepka hipokryzja. Nie sposób się uwolnić. „Tak, psze pana”, „Ależ, nie trzeba, skarbeńku”, „Dziękuję ci, kochanie”, „Ależ pan uroczy!”, „Śliczne dzięki, żabko moja”. No i wieczne „MIODZIO”. Miodowa panienka przyjmuje różne formy. Jak miód- raz w pękatej baryłce, innym razem w podłużnym dzbaneczku. Blondynka, szatynka, 1, 50 w kapeluszu, 2 metry z okładem. Różnie. Jedno tylko bywa niezmienne- strasznie się lepi. A jak się jej wreszcie pozbyć, zostawia ślady. Trudno wywabialne. Miodowa panienka wcale nie mówi do ciebie bezpośrednio. Nie przedstawia się „cześć, jestem miodowa panienka”. Ale gdy podejdzie, ty już wiesz. To ona. Łatwo rozpoznać. Po miodowym zapachu. Tak właśnie pachnie fałsz. Miodowa panienka uwielbia, gdy się odwracasz. I to bynajmniej nie ze względu na sentyment do gry w „baba jaga patrzy”. Nie. Bo gdy jesteś tyłem, jej uśmiech automatycznie się rozciąga. I ponieważ jest miodzio, nasza panienka rozpoczyna konwersację z kimś innym. Ale żebyś nie czuł się pokrzywdzony, rozmowa jest na twój temat. Czyż może być coś słodszego? To jest miodzio. M i i i i j o o o o d z i o ! ! ! Swą słodyczą jest w stanie dzielić się z całym światem. Każdemu pragnie omiodzić życie. „Chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić.” Nie możesz grzecznie podziękować, musisz skorzystać z jej darów. Dziwisz się, że tyle ironii w mych słowach? Minister zdrowia ostrzega „palenie tytoniu wywołuje raka i choroby serca” A ja ci mówię „ minister ma rację. Pilnuj się. Miodowa panienka działa jak cygarety. Nie dość, że szkodzi, to jeszcze trudno się od niej uwolnić” Dlatego uważaj, by nie zatruła twojego życia. Miód w dużych ilościach szkodzi. Bywa toksyczny. Przebywanie z nią grozi, bo ona ciągle słodzi. Miodzi. Aż dziw, że ją jeszcze pszczoły nie oblazły...
  19. język urzeka, zwłaszcza niektóre fragmenty tekstu. podobało mi sie, choć bez zachwytu- może dlatego, że to opowiadanko w charakterze bardziej socjologicznym? Duzo krytyki, ale popartej argumentami. Duzy plus za przyprószenie ironią:) pozdrawiam!
  20. Za każdym razem, gdy Thorgerda zbliżała się ku brzegom morza, jakaś dziwna cisza zapadała nad Trondsheimsfjordem. Jakby wiatr, deszcz i całe wielkie morze postanowiło zrobić sobie mały odpoczynek akurat w chwili, gdy jej drobne stopy stanęły na kamienistej plaży. Kobiecie podobało się to, chociaż przyzwyczajona była do lekkich podmuchów i delikatnie falującej, bezkresnej wody. Wszystko to tym bardziej wydawało się zastanawiające, że nastała teraz jesień, pora porwistego wietrzyska i częstych sztormów. Jednak póki co, pani na dworze Steinkjer korzystała z tej przyjaznej aury ile mogła. Co ranek wychodziła ze swego domostwa i nie spiesząc się, planowała kolejną, wielogodzinną przechadzkę. Nikogo nie interesowało gdzie i po co idzie. W tych stronach była wciąż sama, mimo że od ośmiu lat prowadziła gospodarstwo swemu mężowi. Często zastanawiała czy z powodu całej tej samotności nie odjęło jej rozumu, kiedy bowiem czuła już zapach morskiej soli, natychmiast wszystkie sprawy odchodziły w zapomnienie, a w głowie formowała się jakaś dziwna, niejasna myśl. Może właśnie dlatego Thorgerda chodziła tak często po plaży? Chciała w końcu zrozumieć sens tego przeczucia. Jej dni zbliżały się jednak nieubłaganie. Z każdym tygodniem coraz trudniej było jej ruszyć się z zasłanej skórą ławy, a jej ekspedycje spotykały się z coraz większą niechęcią świekry- dziedzic miał się urodzić przecież żywy i zdrowy. Thorgerda miała już mniej sił niż przedtem, a wielki brzuch przeszkadzał jej przy każdym kroku. Nic zatem dziwnego, że w tydzień przed nastaniem zimy postanowiła pozostać w domu i przerwać rytuał codziennych spacerów Usiadła w oknie przy tkalni i zaczęła przęc swój niedokończony gobelin, przedstawiający boga Thora. Pracę przerwał jej huk piorunów i uderzających o skały fal. Na niebie panowały straszne ciemności. Wszyscy we dworze zaczęli modlić się do Thora, aby ten przerwał swą szaleńczą grę. Obiecali najróżniejsze ofiary w zamian za spokój. Nic jednak nie zapowiadało, żeby rozgniewany bóg pragnął przerwać zabawę. Niewiasty krzyczały, a dzieci wtórowały im ile sił w gardle. Nikt jednak nie słyszał nic poza ogłuszającym trzaskiem. Zapanował wszechogarniający strach... O świcie szóstego dnia, domowników obudził jęk. A więc burza ustała. Znów było cicho i spokojnie. Znów mogli porozumiewać się. Jęknięcie powtórzyło się jeszcze raz. Ktoś zwrócił uwagę, że nie ma Thorgerdy. Domownicy spojrzeli po sobie ze zrozumieniem. A więc zaczęło się. - Sygrydo! Idź, nagotuj wody, przynieś lniane koszule i wino. Ale bystro! Już rodzi. o o o Raz po raz spokojne wody Trondsheimsfjordu wymawiały bezgłośnie męskie imię. Thorgerda wiedziała, że imię to było nie dającą wytchnienia myślą, która dotąd towarzyszyła jej podczas przechadzek. Rozwiązanie tej trapiącej zagadki przyszło samo, tuż po narodzinach jej syna. Znała jego przyszłe imię. Znał je Asgard, znali bogowie. Nic już nie mogło być źle... Syn Olvego i Thorgerdy, miał stać się w przyszłości jednym z najpotężniejszych norweskich wojów, zaprawionym w bojach wikingiem, którego rytm życia wyznaczało morze. Dlatego imię przeszywało ją dreszczem. Było słodkie, ale zawierało zarazem jakąś groźbę. Wśród białego puchu, wszystko wydawało się małe i kruche. Nowonarodzony dziedzic Steinkjer patrzył na ten świat swymi dużymi, błękitnymi oczkami. Nie było pewne czy o tej porze roku dziecko równie drobne zdoła przeżyć. Często bowiem noworodki umierały, jeśli nie podczas porodu, to w trakcie ceremonii pokazania dziecka zimnej i twardej naturze. Thorgerda wiedziała o tym aż za dobrze. Gorliwie błagała Freya, by tym razem los oszczędził jej kolejnej tragedii. Cierpienia wyżłobiły ślad na twarzy tej cichej i pokornej kobiety. Wierzyła głęboko. W siłę morza, borów, wiatrów, a także w wikińskich bogów- Asów. Ta wiara sprawiała, że dotąd wszystko przyjmowała ze spokojem. Tym większe było zdziwienie wojów zgromadzonych w sali, gdy ceremonię nadania imienia przerwał stanowczy głos pani dworu. - Nie takie imię będzie nosił nasz syn, mężu. W oczach Olvego pojawiła się niepewność. Nie spodziewał się czegoś takiego po swojej małżonce. Jednak po chwili powrócił do ceremonii, jak gdyby nigdy nic. - Naszemu synowi pisane jest inne imię, Olve Haraldsonnie, panie na Steinkjer! Wysłuchaj mnie! Ogorzałe w bojach twarze mężczyzn zwęziły się ze zdumienia. Taka impertynencja w stosunku do męża otoczonego innymi wojami! Toż takie zachowanie mogło przynieść tylko hańbę domowi! Przez jedną, nieokrzesaną kobietę, która pewnie postradała rozum... Mimo to , nic nie wskazywało, by Olve chciał ukarać nieposłuszną niewiastę. Zamiast tego podszedł dostojnym krokiem ku drzwiom, w których stała i... pokłonił się. On, mężczyzna, który żadnej kobiecie nie złożył takiego hołdu! Salą wstrząsnęło. - Jakie więc imię, pani, przeznaczyli naszemu synowi bogowie? Thorgerda spojrzała na męża tymi niebieskimi, pięknymi oczyma, którymi mały dziedzic dworu obserwował świat. - Thore, mój panie. Synowi twemu będzie Thore.
  21. hehe, aż się rumienię. Ty to potrafisz podbudowywać ludzi:)))))! jak to powiedziała moja koleżanka- recenzja ładniejsza od tekstu:))) Wielkie dzięki za twoje uwagi, wprowadze je jak najszybciej sie da Pozdrawiam gorąco
  22. dzieki Asher za komentarz Mam nadzieję, że juz wkrótce widać będzie jakieś efekty mojej pracy nad sobą;)
  23. bardzo ciekawe zestawienie przeszłości z przyszłością. Ja, co prawda wolę to pierwsze, ale atmosfera obu została przekazana perfekcyjnie:) o języku rozpisywać się nie będę, bo tak jak zawsze- mistrzowski:D pozdrowienia
  24. podoba mi się pomysł, język jak zwykle bardzo poetyczny:) jestem na TAK :D!
  25. to samo, co napisał Adrian. sama bardzo lubię zdania krótkie( i treściwe), ale co za dużo, to nie zdrowo. takie coś się po prostu ŹLE czyta. oprócz tego raczej pozytywnie, choć końcówka wymaga... wysubtelnienia. pozdrawiam
×
×
  • Dodaj nową pozycję...