Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*

Korzystając z chwili spokoju, sięgam po zeszyt. Zakładka wskazuje, że niewiele pustych kartek zostało do końca. Otwieram w tym miejscu. Czysta strona, potem następna i jeszcze jedna. W sumie kilkanaście. Przyspieszam paniczne poszukiwania, czując, że jeśli nie znajdę ani słowa, to będzie koniec. Natrafiam jednak na jakieś gryzmoły. Powoli odszyfrowuję swoje własne pismo, jak gdybym sam tego nie napisał: „Miota się ślepiec po labiryncie życia, zmierza jednak w stronę światła. Po latach Bóg lituje się nad nim i przywraca mu wzrok, ale gasi światło. Czy w Niego wierzę? Nie wiem. Bezradni wobec następujących zdarzeń szukamy przyczyn, a gdy pozostają niejasne, obarczamy winą Boga. Mamy Go za złośliwego scenarzystę, który przez całą wieczność myśli jedynie o tym, jak nam dokopać. Pewnie bym na to przystał, lecz pod warunkiem, że komuś udałoby się udowodnić Jego wpływy. W przeciwnym razie obarczanie Go winą uważam za przejaw dziecięcej naiwności lub bezradności. Wydaje mi się, iż konstruowanie tak głębokich sądów wymaga solidnych podstaw lub... wiary. Niestety, nie posiadam ani jednego ani drugiego”.
Czytam kilka razy, lecz nadal nic nie rozumiem. Zerkam na salę. Wszyscy siedzą pogrążeni z zadumie. Może by tak kogoś zapytać? Kiedyś służyłem im pomocą. Może przyszedł czas na rewanż? Po chwili rezygnuję z tego pomysłu. Nie chcę się ośmieszać. Wertuję wcześniejsze zapiski, żarłocznie pochłaniając przestrzenie mojej/nie mojej mądrości. Tyle miałem do powiedzenia na tak wiele ważnych tematów, że zaczynam odczuwać coś w rodzaju dumy.
- Wszechświatem musi rządzić sens. Zbyt dobrze to wszystko jest poukładane, by mogło być zdane na przypadek, by władać mógł chaos. Za to w świecie ludzi najważniejszy jest cel. Prędzej czy później staje nam przed oczami i już wiemy, że jest nam pisany. Czasem obieramy go sami, częściej sam się narzuca. Nazywamy go różnie – misją, powołaniem, marzeniami...
- Ukułeś piękną myśl – słyszę jakiś głos i w tej samej chwili zdaję sobie sprawę, że czytałem na głos.
Chrząkam zakłopotany, patrząc intruzowi prosto w oczy. Nie mam pojęcia, kiedy się pojawił. Musiał nadejść, gdy próbując cokolwiek pojąć, z pasją wgryzałem się w połacie tekstu. Bezszelestnie zajął stołek naprzeciw.
- Mimochodem...
Czemu to powiedziałem? W sumie było lepsze niż nic, bo odbiłem piłeczkę.
- Nie wiem, czy się zgodzisz, ale prawdziwa mądrość nie pochodzi bezpośrednio od nas samych – ku mojej bezdennej rozpaczy gość kontynuuje wywód – Myślę, że w chwili największego napięcia emocjonalnego czy intelektualnego, jesteśmy membraną, zdolną odbierać najdelikatniejsze przekazy.
- Nie interesuje mnie to – wzruszam ramionami, licząc, że się odczepi.
- A mnie bardzo – uśmiecha się z wyższością – Czy potrafiłbyś opisać chwilę, kiedy ta myśl się objawiła?
- Nie.
- Sam widzisz. Jesteś jedynie pośrednikiem w istniejącej wokół zawiesinie mądrości. Ważne, że umiałeś ją przejrzeć. Poproszę piwo.
Pociąga nosem i nerwowo pociera brew, z której sypią się opiłki łupieżu. Jest młody, ma jasne, niezmącone spojrzenie, jakie charakteryzuje ludzi tak naprawdę jeszcze niedoświadczonych. Wykrzywia blade usta, chcąc oddać dystans i pogardę dla reszty świata. Z ochotą zabieram się do nalewania piwa.
- Może czasem nie warto tropić zawiłości problemu, tylko poszukać możliwie najprostszego rozwiązania – zastanawia się na głos nowy gość.
Nie zwracam na to uwagi. Wpatruję się błagalnie w cieknący z kraniku złocisty płyn, czując, że rozmówca świdruje mnie palącym spojrzeniem.
- Uznajmy, że na stykach mózgu impulsy układają się we właściwą całość i tak oto powstaje to, co zwykliśmy nazywać mądrością.
- I tu mnie masz! – rzucam wyświechtaną formułkę, podając mu piwo.
- Nie zbywaj mnie – mówi z błyskiem w oku – Dopiero zaczęliśmy.
To zabrzmiało jak groźba. Przełykam ślinę, wyzywając go na pojedynek lekceważących spojrzeń. On wyraźnie jest górą. Po paru sekundach opuszczam powieki, ulegając narastającej panice.
- Musisz być bardzo zmęczony – stwierdza, przyglądając mi się czujnie – Szukasz stałości. To zrozumiałe. Ja stawiam na wariację, bo jest wtórna wobec jakiegoś porządku. Porządek jest ustalony, a wariacja niejako go kontynuuje. Być może porządek ktoś obmyślił i wprowadził. Za to wariacja szaleje samoistnie. W ten sposób dopuszczam zarówno świadome działanie, jak i przypadek. Co ty na to?
Patrzę na niego coraz bardziej wściekły. Niespodziewanie łatwo odpowiedź przychodzi mi do głowy.
- Po co pytamy, skoro odpowiedzi są poza naszym zasięgiem?
Śmieje się, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Chłopie, oto istota tragizmu ludzkiego żywota! – krzyczy prawie, gestykulując kościstymi rękami – Zdajemy sobie sprawę, że żadna odpowiedź nas nie zadowala, ale dociekanie jest silniejsze od nas. Oznacza to, że wszelka filozofia nie ma sensu, chociaż widać ma, skoro tak wielu poświęciło jej życie. Musieli poczekać w kolejce do prawdziwych odpowiedzi, a mimo to nie ustawali w daremnych próbach.
Patrzy na mnie z niedowierzaniem. Widzi, że nic nie rozumiem z jego pasjonujących wywodów i powoli twarz spowija mu cień rezygnacji.
- Jestem Łukasz – wyciąga do mnie rękę, którą ściskam bezwiednie – Napij się ze mną.
- Dzięki – odpowiadam mechanicznie.
- Nie pijesz? Szczęściarz! Ja ostatnio ciągnę, jak wąż ogrodniczy. Nic to. Nalej sobie co innego. Dużo wysłuchujesz takich historii?
- Mnóstwo.
- Czego dotyczą?
- Wielu rzeczy... choć nie do końca. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Są dosyć jednolite.
Po co mu to mówię? – przemyka mi przez myśl. Za późno. Z zainteresowaniem patrzy mi w oczy, sącząc małymi łyczkami bąbelkujące piwo.
- Czyli ponure, beznadziejne, smutne? – pyta.
- Co do jednej – przytakuję – A ty? Jaką ty masz opowieść?
Wydaje mi się, że triumfuję, ale moje pytania wcale nie zbijają go z tropu. Wygląda na to, że czekał aż wreszcie zapytam.
- Taką samą. Chcesz posłuchać?
Powinienem przytaknąć. Robiłem to tyle razy, że działało na zasadzie odruchu. Tym razem nie działa. Zaprzeczam z łagodnym uśmiechem, zaskoczony własną reakcją. Łukasz także wygląda na zdziwionego.
- Masz dość? To opowiedz mi swoją.
Zastanawiam się. Wybrakowana pamięć po chwili wypluwa żałosne strzępy, których w żaden sposób nie umiem zebrać w logiczną całość. Pamiętam coraz mniej! Już mnie to nie dziwi ani nie przeraża. Wydaję się być coraz bardziej oczyszczony z przeszłości i otwarty na to, co tu i teraz. Coś niejasno pamiętam, jednak ogranicza się to do mętnego, nic nie znaczącego wspomnienia.
- Nie mam swojej historii – odpowiadam z przekonaniem – To dziwne. Siedzę tu i rozpatruję cudze losy, ale nigdy nie mieszam w to ani skrawka siebie. Czy mądrość może być bezosobowa? Może bez wyraźnie odciśniętych doświadczeń własnych, nie da się niczego zrozumieć. Może tkwiąc w jednym miejscu, gdzie nic nie burzy spokoju ducha...
Przerywam i patrzę na niego uważnie. Nie interesuje go co mówię. Z zamkniętymi oczami delektuje się smakiem piwa.
- No tak! W mysiej norce osobistego szczęścia zatracamy wyraz, roztapiamy się, przestajemy odczuwać... Jak myślisz, można uznać to za stałą wartość? Za aksjomat?
Nie odpowiada i nie podziela moich emocji. Ze spokojem sączy piwo, doprowadzając mnie do szału. Zerkam na salę. Nikt nie reaguje na moje poruszenie, jak gdyby mnie w ogóle nie było. Czuję w sobie wielki gniew, którego prawie nie rozumiem, jestem bliski wybuchu,.
- Jeżeli nie widzisz własnych wnętrzności, nic o sobie nie wiesz. Pędzisz żywot na stoku łagodnej góry, gdzie kąt padania światła, nie pozwala ci dostrzec jej rzeczywistej wysokości...
Przerywam zaskoczony. Czuję, że się zapędziłem i jeżeli rozgorzeje dyskusja, nie zdołam obronić swoich racji.
- Właśnie streściłeś mi swoją historię – kwituje z uśmiechem Łukasz.
Kręcę z niedowierzaniem głową. Rozmowa z nim obnażyła moją nijakość. Jestem/byłem substancją rozważającą rozmaite kwestie, lecz nie mogę być niczym/nikim konkretnym. Ta myśl poraża mnie, niczym piorun.
- Chyba się napiję – mówię zrezygnowany i sięgam po wódkę.
Wypijam kieliszek, potem drugi i trzeci. Czuję płomienie w gardle, przełyku, żołądku. Nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz moje zmysły były tak aktywne. Łukasz wygląda na zadowolonego. Opiera się na łokciach i przygląda swojemu odbiciu w szybie półki z trunkami.
- Wiesz, jeszcze kilka godzin temu siedziałem na przęśle mostu z butelką w ręce i szykowałem się do ostatecznego kroku – mówi, oddając mi szklankę do napełnienia – Nie pamiętam już dlaczego, chyba zwyczajnie nie chciało mi się dalej żyć. Tygodniami włóczyłem się bez celu, jak tu – siedziałem w knajpach, stroniłem od ludzi. Usiadłem na tym moście i spuściłem nogi. Wieczór trafił mi się całkiem przyjemny. Ciepła bryza gładziła zmysły, zaostrzała smak piwa. Siedziałem i siedziałem. Nie jestem specjalnie odważny, a to przecież najważniejsza w życiu decyzja...
Z każdym jego słowem jakiś obmierzły chłód otacza moje serce. Drżącą ręką nalewam sobie piwo i uświadamiam sobie, jak niewiele ostatnio czułem.
- Nie uwierzysz, ktoś mnie wtedy zawołał – mówi dalej, a mi dla odmiany robi się piekielnie gorąco – Krzyknąłem, żeby spadał. Wyśmiał mnie. Poprosił, żebym zszedł na chwilę, bo zostałem spadkobiercą czy kimś takim. To był wujek Fred.
Czuję, jakbym dostał obuchem w potylicę. Francuzi mają na to stosowne określenie.
- Wujek Fred – powtarzam jak echo.
- Dziwna sprawa. Prawie go nie pamiętałem. Wyjechał gdzieś, kiedy byłem dzieckiem i słuch o nim zaginął.
- Zaraz! – wrzeszczę i łapię go za fraki – Coś tu jest nie tak! Czy my się znamy? Może cię zapomniałem i teraz się zabawiasz!
Kręci głową. Puszczam go i opadam na stołek. Błyska ognik. Twarz Łukasza okrywa chmura dymu. Strzelam oczami na wszystkie strony, próbując znaleźć oparcie dla błądzących myśli. Przecież wujek Fred jest moim wujkiem – wiem to na pewno!
- Jak to możliwe, że obaj mamy wujka Freda? – pytam groźnie.
Łukasz jest wyraźnie zaskoczony. Zaciąga się nerwowo, przyglądając mi się podejrzliwie. Zyskuję przynajmniej tyle, że już nie traktuje mnie z pogardliwą wyższością.
- Jak długo komercjalizujesz melancholię? – pyta w końcu.
- Nie wiem. Długo.
- Co wujek Fred ci mówił, kiedy się ostatni raz widzieliście?
Skupiam się ze wszystkich sił. Do rozmaitych dręczących mnie dolegliwości dołącza dotkliwy ból głowy. Było tak. Zreferowałem wujkowi swoją wizję zagospodarowania knajpy, a on sprowadził wszystko, czego potrzebowałem. Mimo to, nadal nie byłem zdecydowany. Wahałem się w nieskończoność. Wreszcie zgodziłem się poprowadzić interes na okres próbny. Nigdy potem do tematu nie powróciliśmy.
- Zaczynasz mi się nie podobać – syczę do Łukasza, już nie kryjąc wrogości.
Przeszywa mnie nieokreślony lęk. Rozważam, czy nie wywalić intruza na pysk. Byłby to niechlubny precedens.
- Widzę, że z twoją pamięcią już lepiej – uśmiecha się współczująco – Każdy okres próbny kiedyś się kończy.
- Wujek Fred cię przysłał, tak?
- Umówiliśmy się tu. Widocznie przyszedłem za wcześnie...
Zrywam się ze stołka. Bez słowa zarzucam szmatę na ramię, biorę kubełek na pety i wychodzę zza baru. Robię rundę między stolikami, przecierając blaty i opróżniając popielniczki. Facet, który tak działał mi wcześniej na nerwy, łapie mnie za rękaw.
- Wesołych świąt!
- Nawzajem...
Alkoholik uśmiecha się do mnie znad kawy. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przypominam sobie ich wszystkich, ich pokręcone losy, ból istnienia, mroczne sekrety. Poeta odsuwa od siebie pełną gryzmołów serwetkę i pokazuje mi uniesiony zwycięsko kciuk.
- Posłuchaj... Noc jest czarniejsza
I gwiazda w gwiazdę
Wszystkie odwrócone plecami
Niebo skłębione
Wsparte o framugę
Chichocze nad nami
- Niezłe – mówię i odchodzę, zostawiając go z otwartymi ze zdumienia ustami.
Wiem, że czuje się zawiedziony, ale nie jestem w stanie z nim teraz dyskutować o poezji. W kącie siedzi, profilem do światła nieustannie strapiona Kochanka Powieszonego. W akcie zazdrości oblał jej połowę twarzy kwasem, potem skoczył na sznur w łazience. Z nią jest najłatwiej, bo nigdy nic nie mówi, nic nie zamawia, za to bardzo lubi słuchać. Była jedną z pierwszych osób, które w Melancholii zamęczałem opowieściami o utraconej miłości. Posyłam jej pełen sympatii uśmiech. Przy stoliku obok drzemie Defraudant. Był księgowym w dużej firmie. Pewnego dnia wziął wypłatę całej załogi i przez parę tygodni żył jak król. Liczył, że kiedy wyda wszystkie pieniądze, rzuci się pod pociąg i uniknie odpowiedzialności za te wydarte światu chwile wolności. Nie potrafił.
Kiedy mijam wiecznie niezadowolonego Frustrata, przypomina mi się spór, jaki od dawien dawna toczymy. Ożywia się na mój widok i grozi mi paluchem.
- Powiesz o niej coś jeszcze? – atakuje bez pardonu.
- Zbierz cytaty ze zapisków wszystkich zakochanych, którzy umieli swoje uczucie ubrać słowa, a uzyskasz obraz mojej miłości – odpowiadam z udawaną pogardą.
- Przecież takiej babki nie ma!
- Jest, ale tylko dla mnie.
Frustrat kręci zarozumiale głową.
- Mnie się zdaje, że ją wymyśliłeś – prycha – A poza tym miłość nie istnieje.
- Masz rację. Obiektywnie nie istnieje. My ją sobie ustanawiamy.
Nie mam ochoty na dalsze kłótnie, więc odchodzę bez słowa. Przy barze dzwoni telefon. Biegnę między stolikami, przewracając po drodze krzesło.
- Halo?
- Tu wujek Fred...
- Nareszcie! – krzyczę z radością, przerywając mu w pół słowa – O co chodzi z tym Łukaszem?
- ... wyjdź, proszę, na zewnątrz.
- No co ty? Muszę pilnować baru.
- Łukasz popilnuje. Chodź szybko. Wszystko ci wyjaśnię.
- Ale...
- Dość! Rusz się.
Wbijam mściwe spojrzenie w Łukasza, który tylko uśmiecha się lekko.
- Policzymy się, jak wrócę.
- Na razie.
Zamaszystym krokiem zmierzam w stronę schodów. Wszyscy w Melancholii odprowadzają mnie obojętnym wzrokiem, co sprawia mi najgorszy w życiu ból. Niewdzięczne pijaczyny, nieudacznicy, śmiecie! Ruszam biegiem po krętych schodach, marząc, by całą furię wyładować na wujku Fredzie.
Stoi w drzwiach. Za jego plecami czai się gęsty mrok ulicy. Stoi cały w bieli i w niczym nie przypomina człowieka, którego zapamiętałem. Ma na sobie długi płaszcz, szyję okutał szalikiem, na głowie założył śmieszny kapelusz. Coś we mnie jest przekonane, że to wujek Fred, coś innego nakazuje maksymalną ostrożność. To pierwsze w końcu bierze górę.
- Wujku, co to za hece? – pytam rozżalony, robiąc krok w jego stronę – Przecież ten bubek zniszczy nam reputację.
Widząc szeroki uśmiech na jego twarzy, wpadam w jeszcze większą złość. Robię krok w jego stronę. Do rękoczynów jest już bardzo blisko.
- Marcin – przypominając mi, jak mam na imię, głos wujka Freda dudni w środku mojej głowy – A ty pamiętasz histerię Tomasza, kiedy mu oświadczyłeś, że wystrój w stylu moto, to szczyt tandety i snobizmu? Łukasz był wobec ciebie bardziej delikatny.
Furia raptownie mnie opuszcza. W jednej chwili zaczynam rozumieć sytuację i powoli godzę się z faktami. Nie sprawdziłem się. Knajpie trzeba przewietrzenia, poprawy wizerunku, świeżego spojrzenia. Patrząc pod nogi, kiwam ponuro głową.
- Zrobiłeś swoje – mówi ciepło wujek – To był jeden z najlepszych okresów działalności knajpy. I jakże oryginalny!
Wzruszam ramionami. Czuję się zagubiony, złamany, niepotrzebny. Wujek Fred bez ceregieli, choć z niebywałą gracją odebrał mi sens istnienia.
- Chodźmy – poprosił łagodnie.
- Dokąd?
- Zobaczysz.
Wyciąga do mnie rękę, którą niechętnie przyjmuję i prowadzi w głąb gęstej, lepkiej ciemności ulicy...
I znalazłem się z powrotem na dachu trzynastopiętrowca. W huczącym deszczu, pod mrocznym, bezgwiezdnym niebem wiał straszliwy wiatr, którego ciężkie pojękiwanie docierało do samych trzewi. Całkiem zdezorientowany i nieludzko przestraszony, ściskałem dłoń wujka Freda, jakby to było wiosło podane tonącemu rozbitkowi. Czułem wszystko. Przemoczony, zmarznięty do szpiku kości, bezbronny i poniżony, znów byłem człowiekiem na krawędzi. Poły płaszcza wujka Freda powiewały na wietrze, ale były czarne, podobnie jak jego włosy i inne części garderoby. Biła z niego niezwykła siła i pewność siebie. Wydawał mi się kimś nie z tej ziemi.
- Po co to? – wyjąkałem ze ściśniętym gardłem.
- Przekonasz się gdzie ma ujście rzeka życia – rzekł wujek, wpatrując się w ciemną otchłań pod nami.
- Dlaczego ze mnie rezygnujesz? – załkałem.
- Nie pytaj o rzeczy niewyobrażalne. Odpracowałeś swoje. Czas odpocząć. Skończyłeś dzieło, które wcześniej bezrozumnie chciałeś przerwać. Dojrzewałeś. Rozumiesz już wszystko, prawda?
Przytaknąłem w milczeniu. Rozumiałem, lecz cała ta wiedza była niczym w porównaniu ze zwierzęcym strachem, który mnie spętał. Chciałem wrócić do Melancholii, usiąść za barem i poczuć się choć trochę bezpiecznie.
- Nie bój się – wujek zrobił coś w rodzaju pocieszającego grymasu – Nikomu nie uda się umknąć przed samym sobą i koniecznością wypełnienia roli, jaka mu przypadła. Życie trzeba przeżyć. Skoro nie potrafiłeś dokonać tego w naturalnych warunkach, musiałem ci stworzyć sztuczne.
- A zatem spisek?! – wykrzyknąłem z pasją – Nie ma żadnej wolnej woli, prawda?!
- Wszystko ma swoje granice. Wolna wola też.
- Jak długo tam byłem?
Wujek Fred zaśmiał się krótko.
- Jaka jednostka miary cię interesuje?
- Ludzka.
- Ledwie 50 lat.
Złapałem się za głowę. Spędziłem pół wieku w piwnicy, a odczułem to, jak małą chwilę. Zdecydowałem się spojrzeć w dół i pojąłem, że teraz będzie mi łatwiej. Wtedy wujek łagodnie pchnął mnie w czeluść.

Opublikowano

Czy potrafiłbyś opisać chwilę, kiedyś ta myśl się objawiła? = kiedy

- ... wyjdź, proszę na zewnątrz. = a może po "proszę" jeszcze jeden przecinek?

Ma na sobie długi płaszcz, szyję okutał szalikiem, na głowie nosi śmieszny kapelusz. = to "nosi" jest tu zupełnie niepotrzebne.
...............

hmm....chyba muszę przetrawić, nie jest to najlżejszy kaliber, poruszasz kwestie, które są głównie na przemyślenie,
czytało się dobrze, pojawienie się Łukasza było bardzo interesujące, potem tajemniczy wujek Fred... momentami głęboko się wgryzłeś, a ja to lubię, bo zwykle czerpię z tego korzyści, czasem pomagają coś lepiej zrozumieć lub pozostawiają nurtujące pytania (na które samo szukanie odpowiedzi jest w pewien sposób wzbogacające); muszę sobie raz melancholię w całości przeczytać, z pewnością ukarze mi jeszcze niejedną myśl.

Opublikowano

Więc to już koniec?
Miałeś rację, mówiąć, że mnie wujek Fred jeszcze zaskoczy. Wszystko, co na początku wydawało się niejasne, jakby niestaranne (scena przejęcia baru np.), teraz powróciło i nabrało sensu. Oto co nazywam "okrągłym" opowiadaniem:).
Jedyny mój zarzut dotyczyłby czasowania, całość jest w terazniejszym, koniec napisałes w przeszły, ale nie wiem, może to jest w porządku...
Bardzo mi się podobało, naprawdę. Zwłaszcza zakończenie, w którym niczego nie wyjaśniłes do końca. Super, trzymam kciuki za następne takie.
pozdro

Opublikowano

Z tym czasem to celowo było, ale sam mam wątpliwości. Chciałem zaakcentować powrót na dach w odróżnieniu od knajpy, gdzie czas stoi... Fajnie, że nie ma więcej zarzutów :) Miała być z tego powieść szkatułkowa, coś na kształt (przepraszam za porównanie) Don Kichote. Jednak za leniwy jestem i się znudziłem. Opowiadanie widzi mi się bardziej...

Opublikowano

Faktycznie, zakończenie dobre, bo niespodziewane. Podoba mi się ogólnie koncept, początek i końcówka lekko irracjonalne, środkowa część bardziej realistyczna - przez co początek wciąga, rodzi pytania, potem wszystko się uspokaja, wątpliwości gdzieś znikają przykryte tekstem (tekstem na tyle dobrym, że pozwala o pytaniach zapomnieć) a później znów mocny akcent na koniec.
Główny bohater fajny, bo oryginalny swą nijakością i bezosobowością.
Jedyne chyba zastrzeżenie jest takie, że niektóre dialogi wydają mi się trochę za mało naturalne i pokręcone (zaznaczam, niektóre - mniejszość - reszta jest OK). Ot, trochę jaśniej by można to opisać. Bo nie chce mi się wierzyć, że w pierwszej życiu rozmowie między Łukaszem a Marcinem łapią tak w lot niektóre swe myśli.
Poza tym to jest bardzo bardzo :)
Pozdrawiam serdecznie, Jędrzej

Opublikowano

Dzięki za wizytę. Pompatyczne dialogi mają odrealniać, ale sam nie wiem, czy dobrze wyszło. Ten pub to nie miejsce dla ziutków bleblających o byle czym. Ale pokumam nad relacją między głównymi bohaterami...

  • 2 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Berenika97   Miniatura o relacji w której uczucia nie są odwzajemniane.    Ogromna głębia kryje się za tą matematyczna miniaturą.   Niesamowite.     
    • @huzarc  Dziękuję za tą recenzje, zależało mi by każdy przedmiot w wierszu niósł głębsze znaczenie niż pozornie się wydaje. Cieszę się że to wybrzmiało    Pozdrawiam serdecznie.   @Tectosmith  Cieszę się że wiersz działa!! Chciałem oddać właśnie ten pozorny spokój między jednym wydarzeniem a drugim, stan pogranicza. Dziękuję za ten komentarz i poświęcony czas na mój wiersz. Pozdrawiam serdecznie    @Berenika97 Dziękuje za ten obszerny komentarz, Interpretacja metafor jak najbardziej trafna :) czasem zwykłe przedmioty mogą oddać więcej niż tysiąc słów. Miło że przesłuchałaś piosenkę. Pozdrawiam i życzę miłego wtorku :))  
    • Jak dla mnie - wiersz zadumany, może dlatego myśli „lecą” niespiesznie. Wyobrażam sobie peel’a nad brzegiem morza z tą butelką wina i nastrojem do zadumy nad…życiem.Bardzo plastyczny obraz. p.s Tylko nie wiem co tam robi Nelly Furtado, ale  w takim razie nie jest tam ( na tej plaży ) aż tak źle :)
    • Są takie dzieła, które przez swoją inność, kontrowersyjny język  czy wulgarność i seksualizację treści, nigdy nie opuszczą podziemi,  by móc objawić się w pełni  swego anty człowieczego  i bezbożnego mroku, oczom ludzi.  Ogółowi społeczeństwa, które karmione jest kłamstwem,  wyzyskiem i pustą idyllą uczuć. Władza, która rozsiadła się wygodnie w fotelach waszego umysłu. Rozkazuje Wam kochać, marzyć, śnić,  żyć kolejnym dniem lub teraźniejszym  tak mocno jak gdyby jutra miało nie być. Musicie pokładać nadzieję  w pracy, zysku, dostatku. Kłaść podwaliny z własnych ciał. Jak cegły pod budowę świetlanej gospodarki.     Kochacie kicz i tęczowość sztuki upadku. Czegoś na wzór muzyki, poezji i kina. Śmietniska, odrzutu przemielonego z farsą. Czegoś co wywołuję u mnie  nawet nie obrzydzenie. A strach przed zidioceniem. Nie ma miejsca dla człowieka. Dla idei.  Wszystkich mesjaszy ukrzyżowano. A człowiek współczesny, spalił i obrócił w pył swą cywilizację.     Cóż Ty sztuko uczyniła młodym, że płonie na stertach  papier zapisany przez wieszczy? Pękają, łamane pod butem i na kolanie płótna smutnych, sensualnych pejzaży, naturalna nagość i intymność aktów, sceny batalii i potyczek. Pędu końskiego i huku samopałów. W domowych świątyniach,  rozwidlonych zza okiennych rolet, nikłym światłem ledowych lampek. Na podręcznych,  kilkudziesięciocalowych ekranach, przebiega życie przez palce, zajęte baraszkowaniem  w słonych przekąskach. Podzielone jest na  odcinki, sezony i sagi. Saga o ludziach,  którzy ludźmi już zwać się się mogą. Nastał dzień gniewu znany z księgi. Nie Bóg jest winowajcą. Nie Szatan nawet. A człowiek, innowacja i postęp.   Lecz po katastroficznym pożarze  i trzęsieniu ziemi. Zaszło jak zawsze słońce  za krwią nabiegły, zachodni horyzont. Władztwo objęła noc. Zimna, lodowata, mgielna. Z tej mgły gęstej, wychynęły postaci. Byli podobni do ludzi. Dzikich, pierwotnych, pierwszych. Lecz mimo wrzasków i krzyków  niepodobnych do żadnego języka, mimo pijaństwa, palenia opium  i wolnej syfilisowej miłości. Byli elitą i dziećmi upadku, który zrodził największy triumf.     Dla nich nic znaczy wszystko. Koniec jest początkiem. A forma i styl są nienaganne. Żyją poza światem widzialnym. Świat kiedyś ich szukał. Pytał do czego są mu potrzebni. Odpowiadali. Do niczego. Nie Tobie. Nie innym. Kochamy tylko siebie i sztukę. Niech żyję sztuka! Pełna brutalnego naturalizmu. Pełna zgnilizny, śmierci i zgorszenia. Pełna pytań bez odpowiedzi, egzystencjalnego bólu istnienia. Pełna szoku, oporu i odrzucenia. Indywidualności ducha. Pogrzebu za życia. I trucizny współżycia społecznego. Dekadencki bal owładnął ulice,  pełne tych postaci i tańczyli oni tak w narkotycznym upojeniu  aż do brzasku.     Zbudziłem się dość nagle i niespodzianie. Ranek musiał być w pełni  bo słońce stało już dość wysoko. Rozejrzałem się wokół i szybko zorientowałem się gdzie byłem. Spędziłem noc tym razem  nie w piwnicznych odmętach kamienic rynku, nie w pustostanie na granicy lasu a w samym centrum parku miejskiego, naprzeciw już nieczynnej  z racji pory roku fontanny. Biała, zgrabna, jesionowa ławeczka  służyła mi za łóżko  a brudny tobołek z garstką moich rzeczy  urósł w potrzebie  do rangi poduszki bezdomnego.     Usiadłem z trudem, kaszląc przy tym. Otarłem zaróżowioną twarz  obrośniętą siwą, skołtunioną brodą. Blade, ledwie błękitne oczy  trwały jeszcze w odmętach pijackiego snu. Zatarłem je brudnym rękawem. Od razu poczułem się lepiej. Bardziej trzeźwo. Pomiędzy dziurawymi butami,  walały się zeschłe liście i gałązki, strącane przez ostatnie dni  silnym wschodnim wiatrem. Było jednak przyjemnie ciepło  jak na początek października.     Właśnie październik. Początek roku akademickiego. A park był usytuowany zaraz naprzeciw akademickiego miasteczka. Ludzi była wokół masa. Większość stanowili uczniowie i studenci, śpieszący na zajęcia i lekcję. Wielu z nich przycupło na ławkach wokół mnie i czytało notatki  lub zlecone przez profesorów książki. Inni jedli spóźnione śniadanie a część po prostu odpoczywała,  obojętna na wszystko, z dymiącymi papierosami w dłoniach. Wsłuchani w rytm obudzonego miasta z którym wetknięta w jego centrum przyroda nie mogła konkurować.     Już miałem wstać i ruszyć przed siebie  tak daleko jak nogi poniosą, lecz ujrzałem dosłownie naprzeciw siebie postać młodej kobiety zaczytanej w książce której okładka i tytuł, wywołały u mnie gęsią skórkę  i odruch wręcz wymiotny. Dziewczyna mogła mieć  co najwyżej osiemnaście lat  co klasyfikowało ją szybciej na uczennicę liceum niż studentkę. Była istotnie urocza i urodziwa. Długie blond włosy  opadały jej wręcz na kolana  gdy była pochylona nad lekturą. Zielone, duże oczy.  Skakały ze słowa na słowo, widać urzeczone i pochłonięte przez wyimaginowany świat w nich zawarty. Rzęsy miała pięknie wydłużone makijażem  a brwi nakreślone idealnie wąska linią podkreślały jej wspaniałe rysy  i nieskalaną młodość cery.     Czy może mi panienka powiedzieć, czy nadal w szkole uczą,  że on wieszczem i wielkim poetą był? Pierwej nie oderwała nawet oczu od lektury, ale wreszcie odpowiedziała,  choć tak chłodno i obcesowo,  że aż pożałowałem pytania. Uczą tego nadal drogi Panie.  Uczyli zapewne i w Pana czasach,  uczą teraz i za dwieście lat nadal będą. Wielkim poetą był.  I basta.     Aż nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Panienka wybaczy ale wierutne to brednie. Ballady, romanse, epopeje… brednie, brednie, po stokroć brednie, w które wierzyć może jedynie  ciało i serce młode. Naiwne i nie znające życia. Uczucia, miłości, rzędy dusz,  małe i wielkie improwizacje. A małe i wielkie są tylko kłamstwa  tej całej romantycznej hucpy. Ale ma panienka jeszcze czas się przekonać na własnej skórze, choć nie życzę tego z całego serca.     Dziewczyna aż poczerwieniała ze złości. Pan widać kloszardowy krytyk  i literat pierwszej wody,  skoro kultura klasyczna Panu tak nazbyt uwiera i wadzi.  Cóż zatem powinnam czytać  wedle pana mniemania,  co mi nie zniszczy serca i duszy  nie wyda na pułapkę kłamstwa. Co Pan niegdyś czytał  i skończył w rynsztoku? Panienka jest już duża i powinna czytać prawdziwą literaturę. Modernizm jest jedyną ścieżką i lekarstwem. Baudelaire, Verlain, Poe,  Przybyszewski, Grabiński…     Pan każe czytać mi szaleńców! Wariatów i ludzi obłąkanych. Czytać ich tylko po to by samemu zjechać po równi pochyłej ku szaleństwu. Widać Panu z nimi po drodzę i pod rękę. Wygląda Pan jak oni i ich bohaterowie. Ja jestem ich epoką Droga Pani. A czy zna Pani poetę z naszego miasta. Miał na nazwisko Tracy. Zaginął lata temu. Niektórzy twierdzą, że umarł. Tracy… ten świr udający w swych utworach, że żył przeszło sto lat temu, zresztą podobno jego mieszkanie wyglądało tak jakby mieszkał tam Dostojewski a nie on.     Czytałam kiedyś kilka jego wierszy. Przerażająca lektura. Depresja, lęk i upadek człowieka. Ponoć chodził codziennie na cmentarz by szukać samotności i weny. Czasami spał między nagrobkami  Wyruszał samotnie w nieznanych kierunkach  tylko po to by gdzieś pośrodku lasu, mieszkać w szałasie tygodniami  Tylko po to by pisać. Podobno zastrzelił się  pewnej zimowej nocy na cmentarzu. Pochowano go jako nn bo tak sobie życzył. Ale grobu nikt nigdy nie widział. Przeraża mnie Pan i pańskie autorytety.   A więc nie będę już przeszkadzał w lekturze. Wstał piękny dzień więc  i mi wypada wstać i iść, szukać swego grobu. Za dnia szukam śmierci  a nocą tonę w objęciach  balu nihilistycznych figur. Nigdy nie wiem czy na cmentarzu, wreszcie wychynę z bezimiennego grobu, czy w trumnie z kochanką  o twarzy zabranej przez rozkład  będę łaknął i pragnął jej krągłości rozkładu, którymi karmię swą wenę zbrukanego, przeklętego poety. Wtedy widać mnie poznała i zemdlała. A ja podszedłem do niej, wyciągnąłem  z jej zimnych lekko wilgotnych dłoni  książkę wieszcza i wyrzuciłem ją  do kosza obok ławki. Uchyliłem jej ronda na pożegnanie i ruszyłem na cmentarz do swego bezimiennego grobu.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...