Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

wampirka

Użytkownicy
  • Postów

    108
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez wampirka

  1. Ja też dołączam do tej chóralnej pieśni pochwalnej! Po prostu świetne:)
  2. Nie sądziłam, że można napisać cos dobrego o śmierci papieża (dostałam na email parę "wierszy" od których włos się jeżył na głowie:)) A Aherowi się udało. Bardzo silne i bardzo prawdziwe opowiadanie. Podoba mi się głowny bohater, zagubiony, nie posiadający żadnej silnej wiary, ale na przekór wszystkiemu starający się robić coś, co ma wg niego chociaż cień sensu. Taki egzystencjalista trochę. Mógłbyś kontynuować jego poszukiwania. Coś takiego z radością bym przeczytała. pozdr
  3. Tu nie zauważyłam żadnych technicznych wpadek, czytało się gładziutko, a dialogi po prostu świetne. Ogólnie bardziej mi się podobało niż pierwsza część, ale może dlatego, że postać tego przedsiębiorczego chłopaka naprawdę ci się udała. Ogólnie ciekawe ujęcie tego starego jak świat biblijnego tematu... Ciekawe, bo patrzysz oczami różnych zwykłych ludzi. Ja jednak osobiście wolę bardziej demitologizujące spojrzenia.
  4. Dopiero teraz przeczytałam i zacznę od paru uwag: Najpierw piszesz, że to był motłoch, tłum, więc logicznie coś chaotycznego. A potem "Stałem w trzecim rzędzie razem z żoną" - jak mogą tam być rzędy? "- Barabasza!!! – wrzasnąłem razem z tłumem, przerażony widokiem łotra z nożem. Uśmiechnął się krzywo, splunął i zniknął. - Bierzecie na siebie jego krew!" - nieważne, że to są słowa z biblii, w tym kontekście to wygląda tak, że biorą na siebie krew Barabasza, bo o nim była mowa bezpośrednio przed. Mógłbyś tam dać "Bierzecie na siebie krew niewinnego" np. albo jakaś wzmianka że Piłat mówiąc to wskazał na proroka itp. Myślę, że o to chodziło Piorunek. "zastanowiłem co właściwie zaszło" - zastanowiłem się Reszta po przeczytaniu drugiej części:)
  5. Leszku, poprawione. Dzięki! Basiu, zaczerwieniłam się i to porządnie... Ale miło słyszeć, ż tekst sie podoba:)) Chciałam szczerze mówiąc dopisac tam jeszcze parę takich historyjek i dociągnąć fabułę przez różne zawirowania historyczne aż do współczesności, ale chyba już nie mam do tego, hmm... serca. Ale jeszcze zobaczymy:).
  6. ` Potem przyszła druga wojna i w dworku dziedzica się rozłożyła jednostka niemiecka. Nawet generałowie tam przyjeżdżali, planowali, kłócili się, potem odjeżdżali. Stacjonowała tam też stała załoga, bo w lesie od partyzantów aż się roiło. Dowódcą tych Niemców był jeden kapitan, przystojny nawet, taki mniejszy, ciemniejszy. Od razu ludzie zauważyli, że chodzi jak struty. Inni żołnierze w gospodzie piją, miejscowe dziewczyny podrywają, on nic. Smutny, przygnębiony, a jak nie, to z kolei wkurzony na amen. Sprzeciwisz się mu, od razu po pysku daje. Zawzięty na leśnych jak mało kto. Ten kapitan ze Śląska był, po polsku umiał, tylko się nie przyznawał. Stało się raz, że pił w gospodzie w niedzielę, sam, bo ludzie byli na mszy. To się nad nim karczmarka ulitowała i łamaną niemczyzną zagadnęła, jak to, że taki przygnębiony, czy to dlatego, że pod Stalingradem utknęli? Ten już po butelce wódki był, to się przyznał, że to przez kobietę. Że jej duch mu spokoju nie daje. Gospodyni mu zaraz poradziła: to nic, ino trza do wiedźmy po krem sercowy iść. Tam a tam, za dębem skręcić, koło stawu przejść, zarośniętą ścieżkę znaleźć. Niemiec czuł, że mu resztki rozsądku wódka przytłumiła, nie zwlekał, podziękował, i już za chwilę do wiedźmy przez zarośla się przedziera. Przychodzi, patrzy, starowinka jakaś rozczochrana kozy pasie. Więc Niemiec najpiew zagaduje, czy z szanowną wiedźmą ma do czynienia? Bo nie wiedział za bardzo, jak się do niej zwracać, żeby nie urazić. Stara od razu o problem pyta, więc Niemiec piękną śląszczyzną powiada: Było tak. Jeszcze przed wojną ją poznałem, w Lipsku, jak w szkole oficerskiej byłem. Na zabawie. Taka była krucha, maleńka, inteligentna. Filozofię studiowała. Ja jestem wyuczony ślusorz, prosty chop, choć w wermachcie się trochę podciągnąłem. Widzieli tam, że głupi nie jestem, na oficera posłali. W domu nas ośmioro, gdzieśmy tam o uczeniu słyszeli, dopiero wojsko mi wszystko dało. A ona wykształcona, jedynaczka, bogata. Piękna. Zgłupiałem do niej na całego, serenady grałem, biegałem za nią jak piesek. Ale koledzy krzywym okiem na mnie patrzyli. Ten i ów mi poradził, rzuć ją, to Żydówka, tylko ci kłopotów narobi. Nie wierzyłem. No bo czemu by mi tego sama nie powiedziała? Nazwisko też miała wcale nieżydowskie. Że ciemne włosy, to i co z tego? Sam führer blondynem nie jest. Tak odpowiadałem tym „życzliwym”, co mi dokuczali. Nic sobie na nią nie dałem powiedzieć. Listy do niej nadal pisałem, na przepustki jeździłem. Ale o tę sprawę się spytać bałem, bo mi jakoś niezręcznie było, a może przeczuwałem, że to chyba prawda i nie chciałem nic słyszeć. A ona coraz bardziej wystraszona się robiła, nerwowa. Mówiła, że ludzi zamykają. Uspokajałem ją, że jak będzie siedzieć cicho i się nie wychylać, to jej nic nie grozi. Zresztą ja ją niby ochronię. Kontakty mam. Jak teraz o tym myślę, to bym się po pysku prał. Potem wojna przyszła, oddelegowali mnie do Francji. Listy słałem, słałem, aż nagle zaczęły wracać - adresat nieznany. Zacząłem dzwonić po urzędach, pytałem się. W końcu uruchomiłem znajomości. I kolega z oficerki, co potem przeszedł do ss, bo taki jasnowłosy olbrzym z niego był, mi w tajemnicy powiedział, że ją aresztowali. Żydówka, wywrotowa działalność antypaństwowa na dodatek. Przesłuchania, potem Dachau, na koniec do Brzezinki wysłali podobno. Kto raz tam wejdzie, już go nie wyciągną. Zresztą ona słaba była, chorowita, pewnie już nie żyje. Powiedział mi jeszcze ten kolega, że to ostatnia przysługa, którą mi wyświadcza. I że mam się tą znajomością nie chwalić, nigdzie już nie dzwonić i z nikim o tym nie mówić. Niech się cieszę, że on jest lojalny i nikomu nie powie. Bo by mi to mogło bardzo zaszkodzić. No i teraz jestem kapitanem, legitymację partyjną mam, kariera otwarta, tylko że Ruscy na nas idą i zaraz to wszystko pieron trefi. Nie zrozumcie mnie źle, babo, ja Żydów wcale nie kocham, od tych bankierów i lichwiarzy należało oczyścić niemiecką ziemię. Ale ona? Taka maleńka, uczona, ładniutka? Rasa nie ta? Toż ona żadnej żydowskiej cechy nie miała, jak Boga kocham. I siedzi ten Niemiec na trawie koło kozy, i płacze. Wiedźma go matczynym gestem poklepała po ramieniu i wskazała na swą chatę. Że niby ma się dobrze zastanowić, bo krem sercowy nieodwracalny jest. Ale Niemiec był zdecydowany. Już się parę lat gryzę, więcej nie zniosę, powiada. Nie chcę nic czuć, nic a nic, bo jak to dłużej potrwa, w łeb sobie strzelę. Albo do spisku jakiegoś się przyłączę. A w domu na mnie muter, siostry czekają. Nie mogę im tego zrobić, biedokom. Bracia też na wojnie, dwóch już padło. Tylko ja i najmłodszy zostaliśmy. A mi ten obraz, jak ona na przesłuchaniach, jak do transportu, jak w więziennych barakach, z głowy ani na chwilę nie wychodzi. Ani w nocy spokoju nie daje. A ja sobie przecież to tylko tak wymyślam, nic przece nie widziałem. Jak to tam jest naprawdę – nikt nie wie. Pomóż mi wiedźmo, bo jeszcze jeden dzień, a zwariuję, sam Bóg mi świadkiem! I wzięła wiedźma nieszczęśliwego Niemca do chaty, do wieczora nie wychodzili. A kiedy już w końcu wyszli, to herr kapitan jak nowo narodzony wyglądał. Wesoły, rozluźniony. Wiedźmie podziękował i zaraz na kwaterę ruszył. A tam – telegram z dowództwa. Ruscy idą. Pakować manatki trzeba, do brygady dołączyć. I w ten sposób Niemcy z Pasłęki odeszli zaraz następnego dnia. Wszyscy raczej w złych humorach, przestraszeni, niepewni. Tylko nasz kapitan beztroski. Kamień mu przecie z serca spadł ogromny, to już mu cała reszta, polityka nie polityka, wojna nie wojna, wszystko ganz egal było. Powiadają ludzie w Pasłęce (choć skąd to wiedzą, nie wiadomo), że Ruscy tego Niemca nad Wołgą do niewoli wzięli. Dwa lata w łagrze spędził, obierki od kartofli żarł, surową cebulę kradł. Parę zębów stracił. Ale zadowolony całkiem był. Tak go ten krem sercowy trwale uleczył. Potem po wymianie jeńców wrócił na Śląsk, to już komuniści tam rządzili, nazwisko sobie zmienił na polskie, imię też, do kopalni poszedł pracować. Ożenił się z kuzynką własną, dwoje dzieci miał. I powiadają też, ale to się już wierzyć nie chce, że go ta Żydówka w piędziesiątym pierwszym roku znalazła. Czy go ciągle kochała, czy o nim myślała przez te wszystkie lata w obozie, czy ją miłość utrzymywała przy życiu - tego nie wiadomo. Jakoś w każdym razie przeżyła. Jak, sama nie miała pojęcia. I razu pewnego zapukała do małego mieszkania w Chorzowie, taka już raczej pani niż dziewczyna, sporo zmarszczek, chuda, piękne sztuczne zęby, włosy czarne pod modnym toczkiem schowane. Otworzyła jej żona naszego Niemca, z brzdącem rocznym na ręku, zaskoczona, cóż ta obca dama może od jej męża chcieć. Siadły obie przy herbacie, rozmawiać zaczęły, po niemiecku naturalnie, bo ta żona też do niemieckiej szkoły chodziła, to i trochę pamiętała. Przybyła mówi, że ma za sobą obóz, zdrowie zniszczone, choruje na pęcherz, na nerki, dzieci mieć nie może. Łzy jej w oczach stanęły, jak żona jej pozwoliła swego synka wziąć na chwilę na kolana. Potem ten Niemiec z szychty wrócił, przydziałową kiełbasę na stół położył, swojej Żydówki ani nie poznał. Ona mu tłumaczy, że przed wojną w Lipsku do parku chodzili, listy mu pokazuje. Niemiec niby pamięta, ale nie pamięta. Coś tam było, mówi, jak człowiek dzieciakiem jest, różne rzeczy wyczynia. Młody – głupi. Żydówka zdjęcia wyciąga. Płacze tak po swojemu, cichutko. Nie z żalu za nim, nie. Za tym, co bezpowrotnie minęło. Bo ona też swoją porcję kremu sercowego dostała, oj tak, choć wcale nie od pasłęckiej wiedźmy. Do Izraela jadę, na koniec mu powiedziała. Uniwersytet tam zakładają, uczyć będę, przydam się, będę miała jakiś cel w życiu. I tak się rozstali, nawet jej o adres nie poprosił. Żona mu to potem wypominała, na bogatą damę ta Żydówka wyglądała, od razu polubiła małego Józka, może by im wysyłała paczki? Niemiec machnięciem ręki wygonił babę do kuchni. W nocy leżał na łóżku koło żony, nie mógł zasnąć, czuł w sobie lodowaty chłód. W duchu błogosławił krem sercowy, który mu ongiś wiedźma dała. Teraz by mu łzy ciekły po twarzy, a gardło żałością by się kurczyło. A tak nic. Spokój święty. Niepojęty.
  7. Piękny tekst. Jak początek dobrej powieści realistycznej, takiej, jak się już teraz mało pisze... Twoje postaci żyją, nie ma w nich śladu papieru:), a ich sytuacja, motywacja itp. bardzo ciekawa. Poza tym podoba mi się ogromnie początkowy kawałek o modlitwie, jest to piękny metaforyczny opis znaczenia modlitwy w życiu człowieka... Dla mnie to prawie egozytyka i może dlatego tak mnie to ujęło. Ale zeby tylko nie chwalić, niektóre zdania masz tak zaplątane, że musiałam 2 lub 3 razy czytać, żeby się domyślić o co chodzi. Np. "Od samego początku Wielkiego Tygodnia doniosłe fakty zwaliły się na niego dwoma klocami, z których nie wiedzieć - dziękczynną figurkę patronowi, świętemu Antoniemu wystrugać, czy krzyżem go do ziemi przygniotą." - jacy "oni" przygniotą??? "Tego czy to z nim, Jantkiem od Sułkowskiej, wykluczyć nie mógł. " - może lepiej: "Tego czy to z nim, CZY z Jantkiem od Sułkowskiej, wykluczyć nie mógł." Chyba że to nasz bohater jest tym Jantkiem??? (teraz mnie olśniło). Ale i tak zagmatwane to trochę jest, zdania niektóre za długie, zbyt komplikujesz je gramatycznie, utrudnia to odbiór tekstu, przynajmnije w moim odczuciu. Poza tym bardzo dobre, będą dalsze części?
  8. Hmm.. czy to fragment powieści? Ciekawe te rozważania, niebanalne. Ale jako samodzielny tekst, nie wiem, chyba tego za mało. Swoją drogą dziwny ten twój bohater... Myślałam, że takie wyidealizowanie miłości to się zdaża tylko kobietom:)
  9. Masz bardzo specyficzny styl i pomysły, nie musiałbys się podpisywać, a poznałabym, że to twoje:) Kolejny tekst o takim dobrodusznym mordercy... Jak zaczęłam to czytać, przyszła mi na myśl Amelia, więc późniejsze okrucieństwo chyba nie do końca mi się podobało. Nie masz litości dla swoich postaci;) Ale tekst świetny, bez zarzutu. No, może interpunkcja pozostawia trochę do życzenia. Czasem brak przecinka aż w oczy bije...
  10. Dzięki wielkie za opinie. Myślałam, że mi się dostanie za długie zdania, a tu nic:D Ash, kto jest autorem tej książki??
  11. ` Nikt dobrze nie wie, jak się to zaczęło. Niektórzy twierdzili, że przyszły ze wschodu, z Rosji i Ukrainy: to przecież zawsze były niebezpieczne kraje, tyle lat Sowieci okupowali nasze ziemie, a teraz zjeżdżają się tu chmary Ruskich, prawdziwa szarańcza, i zabierają nam pracę, podrywają nasze kobiety. To na pewno ich wina, brudne robole w waciakach, w jakimś tym ich Czarnobylu się zmutowały i teraz atakują nasz piękny kraj, skurwysyny. Inni doszli do wniosku, że to robota międzynarodowego terroryzmu, który jest plagą naszego ledwo rozpoczętego stulecia: zmienili taktykę, te obrzydliwe Araby, na lotniskach są teraz straszne kontrole, przewieźć jakąś bombę to naprawdę sztuka, wzięli się za sposób i skończyli z samobójstwami, z marnotrawieniem swych sił zbrojnych i zrobili to, wyhodowali je w ściśle tajnych laboratoriach na środku pustyni. Nie na darmo Amerykanie chcieli sprać śmierdzielom tyłki, podejrzewali, że mają biologiczną broń, ale nawet w najśmielszych snach nie wyobrażali sobie, jaką. Jeszcze inni podejrzewali sabotaż samych obywateli naszego kraju; ci byli związani z jednym dominikańskim centrum do zwalczania sekt. Księża dominikanie mieli gotowy przepis na to, kto jest odpowiedzialny za plagę, skarżyli się jedynie na to, że media ich ignorują, bo zaproszono ich tylko do jednego programu telewizyjnego, i to w godzinach najmniejszej oglądalności, to znaczy o w pół do czwartej rano. Grzmieli więc na alarm we własnych czasopismach i dziennikach, wszystkiemu winne są sekty, głosili, wszystkie sekty naszego kraju połączyły swe siły w walce przeciwko świętemu kościołowi katolickiemu, powszechnemu i jedynemu, a żeby spełnić własne przepowiednie końca świata i przeciągnąć na swoją stronę więcej owieczek, wyhodowały to świństwo, ten zbrodniczy nowy gatunek i puściły go w świat. Jeden bardzo radykalny ksiądz, proboszcz parafii św. Bartłomieja, twierdził nawet, że tak naprawdę za wszystkim stoi Antychryst. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię, koniec jest bliski, a diabeł przejął rządy! Ów ksiądz, pomimo delikatnego sprzeciwu kurii, zaczął zwoływać wiernych do swej parafii, aby przygotowali się do końca świata i uchronili się przed fałszywymi prorokami, jak przed nimi ostrzegał już św. Jan Ewangelista. I ludzie zaczęli montować w przydomowych warsztatach drewniane krzyże, niektóre pięknie wyrobione, inne z nieheblowanych desek, niektóre eleganckie i małe, inne wielkie jak kościelna brama. Ci sami obywatele, którzy jeszcze przed paroma dniami byli spokojnymi księgowymi i urzędnikami, nauczycielkami i biznesmenami, teraz wyruszyli z drewnem na plecach na pielgrzymkę swego życia. Z narażeniem życia wlekli się wzdłuż szos i autostrad, mijani przez przerażone kordony policji i ratowników, nie chronieni niczym przed plagą, nawet głupią folią. Mieli przed oczyma tylko jeden cel, parafię św. Bartłomieja, którą wybrał sobie Pan na swe powtórne przyjście. Wielu z nich zginęło po drodze, bo ludzie mordowali bliźnich nawet dla kawałka chleba. Ci zaś pielgrzymi, którzy przeżyli, widzieli zmasakrowane ciała pechowych współbraci leżące na poboczu, ogryzione do kości. Niektórzy przerażali się tym widokiem tak bardzo, że w panice uderzali pięściami w szyby stojących w gigantycznym korku samochodów. Czasem ktoś odważny, albo do głębi przejęty filozofią egzystencjalną pozwolił im wsiąść, ale jeśli na niebie pojawiła się już ciemna chmura zwiastująca nieszczęście, nikt przy zdrowych zmysłach nie otwierał drzwi. Pielgrzym mógł tylko patrzeć jak się zbliżają, maleńkie i wygłodniałe, jeden organizm i jedna masa, mógł podziwiać ich obojętne piękno, dopóki nie wygryzły mu oczu. Zaczął panować głód i międzynarodowa pomoc zmierzała masowo do naszego kraju; wielkie ciężarówki pełne paczek z jedzeniem, które przerażeni kierowcy porzucali tuż za granicami. Rzadko który konwój dostał się do potrzebujących, większość zapasów zjadały one, przegryzając karton i blachę. Rozmnażały się dzięki temu i rosły w siłę, zaczynając zagrażać całej Europie, całemu światu. Międzynarodowe teamy naukowców prześcigały się w wymyślaniu skutecznych trucizn, które potem rozpylali z samolotów amerykańscy i brytyjscy piloci, jednak one wyznaczały się zadziwiającą zdolnością adaptacji, wiele ginęło, lecz w chwilę potem wykluwało się ich jeszcze więcej, i to uodpornionych na lek, a potem ze zdwojoną energią rzucały się na pola, zwierzęta, ludzi, nie oszczędzając nawet kwiatków w przydomowych ogródkach. Znaleźli się i tacy, którzy za wszystko zaczęli obwiniać Żydów, ale biorąc pod uwagę fakt, że po ostatniej pladze nie zostało ich zbyt wielu w naszym kraju, nienawiść tłumów obróciła się przeciwko latynoskim studentom, których podejrzewano o przyniesienie larw w egzotycznych owocach. Doszło do wielu linchów w miasteczkach studenckich; sąsiedzi i współlokatorzy z akademików wieszali biednych Kolumbijczyków, Peruańczyków i Boliwijczyków na suchych gałęziach, niektórzy nawet (ku przerażeniu kilku ostatnich mohikanów humanizmu, ewentualnie chrześcijańskich wartości), zaczęli pojmować te morderstwa jako ofiarę przebłagalną. Wylewali krew nieszczęsnych Chilijczyków do ognia, śpiewając przy tym i tańcząc rytualne tańce w parkach przed uniwersytetami, wyciosawali sobie figurki bogów z drewna i ofiarowywali im ciała zabitych, czasem zdarzały się nawet akty kanibalizmu. Młodzi studenci prawa i marketingu strzelali z łuków i ożywiali stare pogańskie kulty, wierzyli, że bogowie wezmą ich pod ochronę, tatuowali sobie tajemne znaki i czuli się wybrani, ale krew nieszczęsnych Argentyńczyków tylko przyciągała szarańczę, która przychodziła niespodziewanie, nie dbając na żadne przeszkody, żarła, składała jajka w nieodkrytych miejscach i nad ranem ginęła, zasypując miasta i wsie swymi martwymi ciałkami, które chrzęściły pod butami odważnych, co ośmielili się wyjść z domu. A kiedy rano ludzie w szalonym tempie pogłębiali piwnice i kopali w ogródkach schrony, ciesząc się z chwili spokoju, już wykluwały się młode szarańcze, jeszcze bardziej krwiożercze i odporne niż ich rodzice, a po południu zaczynały nowe polowanie. Oczywiście znalazło się w naszym kraju wielu Mojżeszów, którzy próbowali zaproponować swój sposób na plagę, jedni twierdzili, że to Bóg nas karze za odstępstwa od wiary przodków, inni, że wszystkiemu jest winna rewolucja seksualna i antykoncepcja, a tylko czystość może nas uratować. Wszyscy kazali się biczować i nosić habity, a wielu ludzi posłuchało ich głosu. Jeszcze inni przepowiadali kolejne plagi, gorsze niż ta, ale tych nikt nie chciał już słuchać, szarańcza starczyła w zupełności, niczego gorszego nie można było sobie wyobrazić. Wielu Mojżeszów dostało swoje własne programy telewizyjne, każdego dnia krzyczeli i miotali się w ekstazie na ekranie, a wielu obywateli naszego kraju im wierzyło, chciało odejść za nimi do Ziemi Obiecanej, ale nie było już dokąd uciekać, w Azji i w Afryce pojawiły się wielkie stada, Stany Zjednoczone zostały dosłownie pożarte, i tylko w Ameryce Południowej, ku zdziwieniu wszystkich, plaga uczyniła najmniejsze spustoszenia, co tylko pobudziło nienawiść w stosunku do latynoskich studentów, których jednak szybko zaczęło brakować, zresztą ich prześladowcy też się powoli wytracali, podobnie jak policja i ratownicy, pielgrzymi i Mojżeszowie, ojcowie dominikanie i nacjonaliści. Nasz kraj zamienił się w pustynię, bez roślin i bez zwierząt, z osamotniałymi widmami wieżowców na horyzoncie. Tylko pustynny wiatr wieje tu teraz, przynosząc martwe, wysuszone ciała szarańczy, która nie znajdując już nic do jedzenia, umarła nieubłaganą, darwinowską śmiercią. Jako jeden z ostatnich zginął proboszcz z parafii św. Bartłomieja, który miał na sumieniu śmierć tylu pielgrzymów, a sam ukrywał się we własnej wybetonowanej piwnicy, wyjadając przedwojene kompoty i puszki z fasolą. Kiedy po wielu dniach doszedł do wniosku, że jest już po wszystkim i nieopatrznie wyszedł przed swoją plebanię, i zobaczył las krzyży przyniesionych przez swych martwych wiernych, których kości bielały niedaleko, zapatrzył się w to podniosłe widowisko tak gapowato, że nie zauważył złowieszczego brzęczenia. Stado liczące może sto sztuk, ledwo żywe z głodu, dopadło go na progu kościoła, i gdyby został na tym świecie ktokolwiek żywy, zobaczyłby tylko nagą kość ręki wyciągniętą w kierunku ołtarza. Zbliżam się już do końca tego świadectwa, nic więcej nie zostało do opowiedzenia. Być może ktoś z was, przeżyłych - o ile istniejecie - zapyta teraz, kto spisał tę historię, jedyny dokument, który przetrwał niszczący wicher czasu, (teraz bardzo ostrożnie włożę ten papier i jego elektroniczny zapis do szczelnej metalowej puszki i zakopię w ziemi), aby możliwe przyszłe pokolenia mogły dowiedzieć się o losie swych przodków? Odpowiadam: ponieważ nikt nie przeżył (lecz mam nadzieję, że się mylę), musiałem spisać ten dokument wcześniej, zanim niszcząca plaga dosięgła i mnie. Usiadłem do tego zadania, jak tylko pojawiły się pierwsze wieści w telewizji, nie mogłem czekać, wiem przecież, jak szybko szarańcza się rozmnaża, pisałem całą noc, potem tłumaczyłem ten tekst z pomocą pięciu słowników, i teraz już wiecie, kim byliśmy, jak umarliśmy i dlaczego, płaczę teraz nad naszym losem suchymi łzami mnicha, potem pakuję dokument do puszki, przetłumaczony na pięć światowych języków, włączając w to braille'a, i idę do ogrodu, widzę jeszcze światła w oknach naszej plebanii, zakopuję puszkę, siadam na ziemi i czekam, mam nadzieję, że przyjdą szybko, że nie będę musiał czekać aż do końca i oglądać te wszystkie potworności, jak musieli to czynić dawni kronikarze, nie, o nie, nie chcę tego widzieć, już wystarczy, przyjdźcie, błagam, chcę być pierwszą z ofiar, i nagle widzę, widzę ciemną chmurę zasłaniającą księżyc. Dziekuję ci, Boże Szarańczy.
  12. Poświęć większą uwagę przecinkom i literówkom pliz!! Poza tym dobre. Piękna paraboliczna opowieść, ale konstrukcyjnie jeszcze trochę kuleje (przejście od "ogólnego" do "prywatnego" chyba trochę za ostre, niektóre opisy za długie, czasami stylistyka do doszlifowania). Koniec jest pozornie skromny, ale za to mocny. Napisałabym tylko "i począłem walić głową w Mur", nie "o Mur" - żeby było bardziej jak znana fraza.
  13. Bardzo mi się podoba twój tekst, a juz najbardziej to włażenie do kieszeni marynarki, rewelacja po prostu! Ale nie inspirowałeś się przypadkiem Shrekiem 2 (te stringi...)? :-) Ciekawy sposób wprowadzenia dialogów, i w ogóle stylistyka. Mnie krótkie zdania wcale nie przeszkadzają, ale może dlatego, że to krótkie, całą powieść czytać w ten sposób, to jednak chyba byłaby męka:) Ostatniego zdania nie kumam („To był dobry uczynek”), ale poza tym masz ode mnie WIELKIEGO PLUSA:)
  14. Ja bym to zostawiła dokładnie tak jak jest, żadnej puenty już nie trzeba. Wystarczy pukt kulminacyjny - samolot, a potem obraz nagiego bohatera ratowanego przez strażaków. Gdybys tam dodał to z osmaloną Hsu, to by już było za dużo tego dobrego. Taka puenta "na siłę", zbyt groteskowa. I tak już całość balansuje na granicy przesady, ale nie martw się, ciągle (moim skromnym) znajduje się po tej właściwej stronie granicy:) A tytuł bombowy, wspaniały:-) I naprawdę, ani słówka więcej tam nie dodawaj... nie każdy szort obowiązkowo musi mieć jakąś wykonstruowaną puentę. Czasem wystarczy zostawić czytelnika aby sam dumał nad ciągiem dalszym...
  15. Mnie się podoba właśnie dlatego, że taki normalny, niewydumany:) Takie szare ludziki wychodzą ci najlepiej, Ash. Basiu, nie mam prawa jazdy, ale Ł. spowodował właśnie dlatego, bo za wolno jechał. Jak przyhamował w tej mgle, to ten za nim tez musiał po hamulcach, tyle że stuknął nie jego ale widocznie kogos na pasie obok. Naprawdę fajne, a temat IPNu to widzę że ci Asher ciągle spokoju nie daje;)
  16. Napolionie, jak najbardziej odpowiadają mi twoje komentarze i bardzo ci za ten powyższy dziękuję! Konstruktywna krytyka zawsze mile widziana (i ta niekonstruktywna też zresztą - nie każdemu się musi podobać:)) Masz absolutną rację - za dużo tam tych "już" i "była", będę musiała podumać, jak poprzerabiać te zdania, bo tak jak zaproponowałes ty, to by całkiem bez czasowników zostały:) Co do wulgaryzmów po części się zgadzam, że to łatwe, że modne itp. Ale nie z tym, że "dobre pisanie polega na tym, by zastępować wulgaryzm niedomówieniem" - nie zawsze tak jest. Zależy od tego jaki efekt chcesz osiągnąć. Ja chcę tu byc dosadna, nie chcę niedomówień:). Wulgaryzmy to takie same środki językowe, jak każde inne, można z nich czerpać i wykorzystywać je. Nie powinny się tylko stac celem samym w sobie, co jest zresztą jasne, bo jak ktoś chce tylko prowokować, to to żadna literatura przecież nie jest. W tym tekście to tak zostawię, nie ma tego dużo, a żadne poetyckie eufemizmy by mi tu nie pasowały. Jeszcze raz ci dziękuję za uwagi i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś do mnie zajrzysz:)
  17. Długo sie zastanawiałam, co ci odpowiedzieć... Przede wszystkim co to jest kicz? Definicji jest pewnie wiele, ja ci powiem swoją. Kicz to wg mnie pewna estetyka, pewne schematy, które bazują na wywoływaniu emocji u widza/czytelnika najłatwiejszą, sprawdzoną drogą. Napiszesz, co złego jest w emocjach. Nic, ale tu chodzi właśnie o ten sposób ich wywoływania. Są to sposoby nieoryginalne, ograne, ale wypróbowane (działają na tzw. przeciętnego czytelnika, bo trafiają w jego przeciętny gust) i dlatego tak chętnie znowu i znowu wykorzystywane. Innymi słowy to taka estetyka, która podoba się jak największej ilości ludzi, a ponieważ więszość kocha telenowele, a nie czyta Prousta, więc jasne, że to nie może być specjalnie wymagające. Kicz czerpie naturalnie z kultury wysokiej, i na odwrót. Ale nawet jeśli taki twórca "niskich lotów" weźmie jakiś schemat powiedzmy z Prousta (np. tą przysłowiową magdalenkę) musi to przemielić przez maszynkę do mięsa/kiczu i dac czytelnikowi gotowy produkt, nad którym nie trzeba za bardzo myśleć, który nie wymaga zbyt wiele. To jest gotowy produkt, gotowe emocje. Nie trzeba się nad niczym biedzić, wiadomo, że jak się nakręci Titanic i użyje się tych a tych sprawdzonych chwytów, to widz na 100% będzie ryczał jak bóbr. Teraz odwrotna sytuacja, keidy tzw. dobra literatura wykorzystuje estetykę kiczu, bawi się nią, parodiuje, wykorzystuje np. schemat romansu, ale nie po to, żeby wywołac te emocje, które taki schemat "gwarantuje", ale w jakims innym celu, żeby czytelnika zaskoczyć, "złamać" ten schemat, wypełnić go nową, oryginalną treścią. O to moim zdaniem chodzi w postmodernistycznym postulacie zniesienia różnic między kulturą wysoką a niską - czerpać z tej niskiej kultury, ale w twórczy sposób. Piszesz, że czytasz teraz Imię Róży, to właśnie jest dobry przykład - Eco wykorzystuje oklepany schemat kryminału, ale przecież o kryminał tam chodzi chyba najmniej. Kiedy ty piszesz o "ustach spragnionych pieszczot" to ja tu widzę tylko tę chęć wywołania u czytelnika właśnie tych najprostszych emocji po najmniejszej linii oporu. Bez wysilenia się na coś, co mogłoby np. wywołac mieszane uczucia, a nie tak jednoznaczne, cos oryginalniejszego, a więc i trudniejszego dla czytelnika. Wtedy to się nie spodoba każdemu, ale to ryzyko warto podjąć. Ale to jest twoje pisanie, ja wyraziłam na ten temat swoje zdanie, po prostu lubię literaturę, która mnie zmusza do wysiłku a zarazem bawi (tez nie czytałam Prousta:). Dzięki za zaproszenie do dyskusji i pozdrawiam,
  18. Nie jest złe, ale jak dla mnie pomyliłaś działy.
  19. Monolog fajny, nawet bardzo. O tej żonie i zegarku super zdanie, mentalność ta sama co u mojego dziadka (nieżyjącego już niestety) Ten dialog na końcu już mniej, ten doktor powinien mówić inaczej, bardziej naukowo np., żeby był kontrast. poza tym w stosunku do poprzednich tekstów ograniczyłaś liczbę tych "panie" i jest o wiele lepiej. Bo co za dużo to niezdrowo... A talent do języka masz, to na sto procent:)
  20. Błędów jest tu całkiem sporo: "Okruchy baśni nieśmiało chowały się za, łapczywie spijającym ostatnie tchnienia światła, betonowymi stopniami. " - po "za" nie powinno być przecinka, "spijającyMI chyba, bo potem masz liczbę mnogą "Monumentalne schody do nikąd" - a istnieje słowo "nikąd"? bynajmniej, istnieje tylko "donikąd" "Biednych ofiar miłości która zaczęła się" - po "która" przecinek "Różni, jak dwa płatki śniegu i podobni jak dwie krople wody." - po "podobni" przecinek. Mimochodem, bardzo ładne zdanie:) "Tym, razem mimo sprzeciwu, a może jednak przy zgodzie całego boskiego planu miało być inaczej." - po "tym" bez przecinka. Poza tym wg mnie "boski plan", czyli jakieś pojęcie, nie może wyrażać sprzeciwu czy zgody. To może tylko osoba. Gdyby tam był sam Bóg, to ok. Ale tak, to może być tylko albo "w zgodzie z boskim planem" albo z nim sprzeczne. "Tym razem biegnąc naprzeciw siebie " - raczej "sobie naprzeciw" "Niecierpliwe dłonie łapczywie szukające namiętności i usta spragnione pieszczot przysłoniły ich czujność." - straszna maniera.... jak z harlequinu... "Mały, drobny staruszek w szarej opończy z zaciekawieniem przyglądał się im." - szyk na końcu. "z zaciekawieniem im się przyglądał" "choć posiadał wielka moc. " - "ą" "Cisza byłą nieomal namacalna." - na odwrót "Zbyt długo czekali na to by się zobaczyć." - przed "by" przecinek "Czas ich spotkania powili mijał. " - powoli "I choć oboje w duchu modlili się ziarenko spadło. " - przed "ziarenko" przecinek Poza tym jeszcze w paru miejscach brakuje ci przecinka przed który, która, które... -------------------------------------- Tekst ma ciekawy nastrój, pomysł z czasem też mi się podoba. Ale jest tu za dużo sformułowań rodem z kiczowatej literatury. "Stworzeni by się kochać i nienawidzić. "... No przecież to jest strasznie oklepane. Kicz się z tego robi. A szkoda, bo parę oryginalnych poetyckich sformułowań też tam jest.
  21. Nie wiem za bardzo co o tym myśleć. Nie jest nieciekawe, nawet wciąga, ale w rezultacie nic nie przynosi. Z głowną bohaterką - narratorką nie umiem się utożsamić, nie rozumiem jej motywacji. Ta Karolina bije ją po twarzy, a ona nadal się z nią przyjaźni? Dlaczego jest tym kozłem ofiarnym? Nie dajesz tu żadnego tropu, to jest psychologicznie niewiarygodne. poza tym, może to zabrzmi paradoksalnie, ale jest w tym za dużo "autentyczności" a za mało literatury. To tak jakby ktoś nagrał na ulicy czyjąś rozmowę i żywcem przepisał. To jest wtedy "autentyczne" (może pojawić się w reportażu np.) ale to nie jest literatura. Żeby powstało opowiadanie, to musi byc przefiltrowane przez twoją świadomość, maksymalnie zagęszczone, musi powstać nowy fikcyjny świat, który trochę przypomina ten nasz, ale nim NIE JEST. To samo się odnosi (choć w mniejszym stopniu) do dialogów Michała Pajka (tekst powyżej). Sorry, być może się mądrzę, ale dla mnie to nie jest opowiadanie (jakkolwiek by je definiować), choć ma na to (spore) zadatki:))
  22. Jeśli to debiut, to naprawdę całkiem udany. Zauważyłam parę fajnych, oryginalnych sformułowań, np. : "Chmury zmieniły pościel." albo: "Jej ciemne włosy skutecznie zaczepiały wiatr. " - chociaż tu wyrzuciłabym to "skutecznie" "Nie ja nie jestem normalna…" - chyba brakuje ci przecinka po "nie"? Poza tym miałabym parę uwag co do dialogów. Byłyby ciekawe, gdyby to był scenariusz fimowy (telenowelowy:), bo tam dopełniłby je obraz, muzyka. W opowiadaniu sprawiają wrażenie za długich, niepotrzebnych, bo to wszystko można by powiedzieć w jednym odautorskim akapicie. Ja jestem zdania, że jeśli da się coś skrócić, zagęścić, to należy to zrobić - tekstowi to może wyjść tylko na lepsze. Pozdrawiam i witam w prozie:) PS. Aha, i dzięki za "technicznie" zadbany tekst! Przecinki na swoich miejscach, spacje po myślnikach... No coś pięknego. Tak trzymać:)
  23. Więc tak: "Chwycił duży kawałek świni i wrzucił go na pakę." - myślałam, że tak się mówi tylko o ciężarówkach? Pierwsza część jest trochę lepsza niż prolog (powtarzam moje zarzuty), ale mnie osobiście to się niezbyt podobało. Nie ma to atmosfery, tyko akcja. Jak w tanim filmie amerykańskim. Ale może znajdziesz fanów, którzy właśnie to uwielbiają, nie wiem. Ja do nich nie należę. Umiesz opowiadać i chyba fajnie, że ćwiczysz w ten sposób styl. Mi to po prostu nic nie przynosi, nie ciekawi mnie co będzie dalej, nie ma to żadnej głębi. Taki mam gust, tego oczekuję po literaturze. Ale opublikuj dalsze części, czemu nie. Zobaczysz co powiedzą inni.
  24. Jest to bardzo w twoim stylu, więc nie wiem, czy powinnam robic z tego zarzut... Chodzi o "przefilozofowanie" w dialogach. Robisz to bardzo często i czasami jest ok, np. w Melancholii, bo tam wszystko było bardzo odrealnione. Ale tutaj brzmi mi to trochę nienaturalnie, zbyt zawikłane są te zdania, zbyt długie, trochę pompatyczne. Zwłaszcza że wkładasz je w usta tzw. "zwykłych ludzi", środowisko robotnicze, czternastoletnie dziecko... Rozumiem, że ten chłopak jest nadzwyczaj ineligentny, narrator też pewnie prócz harowania na budowie coś czyta, ale i tak jakoś mi to nie pasi. Np.: "Kiedy mówimy o przestrzeni wewnętrznej, zapewne chodzi nam o projekcje mózgu i zapewne na tej zasadzie trwamy po śmierci. Może otwiera się cała treść i żyjemy dalej, oddychając samą czystą świadomością. " To brzmi zbyt... książkowo. Jak esej. Poza tym jak zwykle ciekawe, fajnie sie czytało:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...