Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

- Pachnie choinką.
Dobermann


To podłe. To cholernie niesprawiedliwe i podłe. Tak właśnie myślał Ariel. Stał tuż przy obrotowych drzwiach banku, w niebieskim uniformie strażnika i w za ciasnej, czerwonej czapce z białym pomponem. Gdyby nie to, że tak bardzo potrzebował pieniędzy nie zgodziłby się na tę parszywą robotę. Niestety musiał. Miał spore długi. Poza tym, żona chciała, aby przejęcie z okazji bar Micwy ich syna było naprawdę wystawne.

Nie powinno tak być. Pani Kazimiera stała przy tekturowej choince, reklamującej świąteczne pożyczki i zastanawiała się nad wydarzeniami ostatniego tygodnia. Tuż przed świętami przyjechały jej córki z mężami i dziećmi. Ostatni raz odwiedziły ją dwa lata temu. Przez ten czas Kazimiera praktycznie nie miała z nimi kontaktu. Pani Kazimiera była zła na siebie, że zadzwoniła do nich dwa tygodnie temu ze szpitala. Wtedy bała się, że więcej nie usłyszy już ich głosu. Lekarz powiedział, że wyzdrowieje, ale córki temu nie dowierzały. Pojawiły się z wielką troską w głosach i z błyszczącymi oczami. Bez zapowiedzi zwaliły jej się jej z rodzinami na głowę. A świąteczne plany, pani Kazimiera miała już ustalone. Wigilię chciała spędzić z panem Genkiem, wdowcem mieszkającym na tym samym piętrze kamienicy. Teraz zaś musiała wypłacić zaskórniaki i wszystko przygotować. Nie powinno tak być. Pani Kazimiera rozkaszlała się. Otarła usta haftowaną chusteczką, zostawiając na niej rozmazane ślady krwi.

Niezłe gówno. Kamila była rozgoryczona. Tego roku jej życie zmieniło się diametralnie. Siedziała na stanowisku kasjerki w tym wielkim banku, obsługiwała klientów sprawdzając stany ich kont, wypłacała im pieniądze albo przyjmowała wpłaty, a każdego z nich musiała obdarować nieszczerymi życzeniami spokojnych i wesołych świąt. I pomyśleć, ze jeszcze pod koniec roku żyła beztrosko jako studentka, na utrzymaniu Andrzeja, a wcześniej jeszcze pana Huberta. To był dziwny człowiek, pomimo, ze spotykała się z nim przez trzy lata, cały czas kazał siebie nazywać panem Hubertem. Kamila nazywała go tak nawet w myślach. W zasadzie średnio go lubiła, ale zabierał ją w wiele ciekawych miejsc, na wystawne bankiety ze znanymi ludźmi i do naprawdę wytwornych restauracji. Andrzej nie był tak zasobny, ale był z kolei młodszy i bardziej rozrywkowy. Kiedy zrobił jej scenę zazdrości i zagroził zerwaniem, jeżeli nie będzie tylko dla niego, musiała się zastanowić. Doszła w końcu do wniosku, że nie jest puszczalską kurewką i usposobienie człowieka też się dla niej liczy. Podziękowała panu Hubertowi i przeszła na wyłączność Andrzeja. Wtedy dostała od niego te cudowne perfumy Hugo Bossa. Teraz jednak studia się skończyły i musiała podjąć pracę. Ojciec załatwił jej robotę w banku. Miała dużo mniej wolnego czasu niż przedtem. Andrzej obraził się na nią i nie obdarowywał już tak szczodrze. W końcu postawił ultimatum- Kamila miała spędzić z nim wigilię, albo nigdy się już nie spotkają. To byłoby okropne. Ale gdyby jej schorowany ojciec miał spędzić święta sam, to pewnie by umarł ze smutku i żalu. Tego dnia miała dać odpowiedź Andrzejowi. Wszystko wydawało jej się takie gówniane.
- Oto cała kwota. Życzę wesołych i spokojnych Świąt.

Jak wspaniale! Mariola cieszyła się świąteczną atmosferą jak nigdy. W oczekiwaniu na wywołanie jej numerka podziwiał białe lampki, którymi przystrojono świetliki w suficie banku. Jutro rano pojedzie z mężem na targowisko i kupią takie same. To będą cudowne święta, pierwsze, jakie spędzą razem. W styczniu będzie ich pierwsza rocznica, a za parę dni przełamią się opłatkiem jako mąż i żona. Na Wigilii pojawią się ich rodzice, jej siostra i jego bracia. Będą podziwiać ich nowe mieszkanie i gratulować, że tak wspaniale ułożyło im się życie. Mariola złapała męża za rękę i posłała mu zalotnego całusa. Ten w zamyśleniu tego nie zauważył. Patrzył gdzieś w bok, przygryzając wargę. Pewnie myślami był jeszcze w swojej pracy. Odpowiedzialny, taki mąż, jakiego życzyła jej mama. Przytuliła się do niego, zerkając w stronę białych lampek. Brakowało tylko dzidziusia.

Jak, do kurwy nędzy, miał jej o tym powiedzieć? Mariusz przygryzał w zdenerwowaniu wargę. Aby uniknąć wzroku żony gapił się w bok, na kolesia w głupim przebraniu renifera, rozdającego bankowe ulotki. Jak powiedzieć żonie, że testy wyszły pozytywnie? Wstać podczas wigilijnej wieczerzy, przy rodzinie, i poważnym tonem oznajmić: Pamiętacie jak byłem w zeszłego lata na delegacji w Bułgarii? Tak, to stamtąd przywiozłem tobie to dobre wino, kochanie. I nie tylko wino. Zostało mi parę lat życia, droga żono, tobie pewnie niewiele więcej. Sugerowałbym przełożyć plany macierzyńskie, na kiedy indziej. Ha, ha. Nie mamo, nie sądzę, aby to było uleczalne. Nie drogi braciszku, pewnie nie załapałeś tego pijąc piwo z mojego kufla. Moi drodzy, pragnę wam powiedzieć, że umrę w sposób głupi , bolesny i niegodny i Bóg jeden wie kogo zabiorę ze sobą. Tak to by wyglądało. Jednak musi ich o tym powiadomić i prawdopodobnie zrobi to właśnie w Wigilię. Nie zniesie tej ich radości i wesołego śpiewania kolęd. Nie zniesie widoku żony rozpakowującej prezenty, bo zamiast niej będzie widział tylko szkielet szamoczący się z wstążkami. A co jeżeli skaleczy się przy oprawianiu pieńka choinki i spryska wszystko swoją krwią? Ha, ha, dobrze, że kupili czerwone bombki i szpic. Ha, ha, ha. Miał ochotę zwymiotować na tego renifera.

Ciepło i bezpiecznie. Jak w łonie matki. Adam, rozdając ulotki, uśmiechał się szeroko. Chociaż i tak nikt tego nie wiedział, bo brązowy strój zakrywał go całkowicie, łącznie z twarzą. Nosił głowę renifera. Dużą, nieporęczną i ciężką, bo w głupi sposób wykonaną na formie z cienkiej blachy. Ale i tak mu się podobało. A z matką miał same miłe wspomnienia. Święta też dobrze wspominał, a przynajmniej od czasu, gdy wyprowadził się od nich ojciec. Ojca nienawidził. Ciekawe, co na to psychologowie. Jak skonfrontowali by wspomnienia z jego dzieciństwa, z planami jakie miał na te święta. Wigilia tylko w towarzystwie Piotra, wspólne śpiewanie kolęd, łamanie się opłatkiem, a potem seks przy kominku. Lubił facetów i było mu z tym dobrze. Szczególnie, że niewielu o tym wiedziało. Czuł się całkiem bezpiecznie. Miał czułego partnera oraz prostą i fajną pracę. Było mu dobrze. Lubił strój renifera, tak samo jak strój wielkanocnego zająca i blond perukę, którą dostał od Piotra. Posłał niewidzialnego, ale ognistego całusa przystojnemu, nowemu ochroniarzowi, stojącemu w drugim końcu hollu, przy wejściowych drzwiach.

Pięć tysięcy za przyjęcie dla tego nastoletniego głupka to zdecydowanie za dużo. Nie powinienem tu narażać życia dla chłopca, który nawet nie rozumie, czemu nie powinien obchodzić Bożego Narodzenia. I jeszcze w tej czapce. Co to za popapraniec wymyślił? Ariel, odszedł od drzwi i usiadł za tekturową choinką. Był oto niezgodne z regulaminem, ale nawet o tym nie wiedział. Zerknął na zegarek. Za pięć minut zamykali. Wskazówka sekundnika minęła dwunastkę, spojrzał na drzwi. Akurat w tym momencie obróciły się, wpuszczając do środka trzech świętych Mikołajów, pustymi czerwonymi workami na plecach. Jeden trzymał glauberyt, pozostali dwaj walthery P99.

Pani Kazimiera nie rozumiała tego całego zamieszania. Kiedy padły pierwsze strzały, myślała, że to petardy. Jakieś wygłupy Dopiero, gdy wylądowała na zimnej kaflach, pchnięta przez uzbrojonego Mikołaja, zrozumiała, że to napad. Skuliła się przy plastykowych krzesełkach i zaczęła tłumić narastający w niej atak kaszlu.

Kamili wydawało się, że ogląda jakiś film. Nie docierało do niej, że to wszystko, może dziać się naprawdę. Nagle usłyszała krótką serię z pistoletu maszynowego. Wokół posypały się plastykowe i szklane odłamki z kamery, zawieszonej nad jej głową. Zobaczyła lekko dymiącą lufę naprzeciw siebie, a między udami poczuła rozlewającą się plamę ciepła. Mikołaj z glauberytem obrócił się i zaczął coś wykrzykiwać do leżących na ziemi klientów banku. Rabusie z pistoletami po chwili pojawili się przy jej stanowisku.
- Wiesz co robić maleńka – usłyszała. Podali jej worek.
Zaczęła ładować do niego gotówkę, z otwartej kasy. Ktoś poza zasięgiem jej wzroku nie mógł powstrzymać uporczywego kasłania.

Mariola leżała przytulona do męża. Cicho łkała.

Mariusz obserwował wszystko zafascynowany.

Adam stał sparaliżowany strachem. Kiedy bandyci kazali wszystkim położyć się na ziemi, nie zrobił tego, z powodu stroju. Gdyby położył się w kostiumie na ziemi nic by nie widział, nie wiedziałby, co się dzieje, byłby całkiem odcięty od świata. Stał tak, dopóki wszyscy się nie położyli. Mikołajowie nie zwrócili na niego uwagi. Po chwili dopiero dotarło do niego, że musieli go wziąć za wielką pluszową zabawkę. Nie wiedzieli, że w jej środku tkwi człowiek. Gdyby teraz się poruszył, najpewniej rozpruliby go pociskami. Stał więc nieruchomo. Modlił się, aby mógł tak trwać niezauważony do końca napadu. Ile może trwać napad? Trzy minuty? Pięć? Wtedy zaczęły mu się trząść nogi.

Ariel obserwował wszystko nieznacznie wychylając zza tekturowej choinki. Mieć wszystko pod kontrolą, mieć wszystko pod kontrolą – tłukło mu się pod czapką mikołajka. W spoconej dłoni trzymał Tetetkę. Jak mógł się wkręcić w coś takiego?

Pani Kazimiera zanosiła się kaszlem. Na posadzce pojawiały się coraz większe krople krwi. Mikołaj z glauberytem stał nad nią i wrzeszczał, przeklinał, rozkazywał, aby się zamknęła. Ona jednak nie mogła. Nawet, kiedy poczuła na skroni lufę pistoletu maszynowego.

Kamila oddała jednemu z Mikołajów worek z plikami banknotów. Kątem oka próbowała dostrzec, na kogo krzyczy Mikołaj z pistoletem maszynowym. Jego wspólnicy również patrzyli w tę stronę.

Mariola miała zamknięte oczy. Słyszała tylko wrzaski i straszny, okropny kaszel. Wtedy wyczuła, że jej mąż porusza się, jakby chciał wstać. Zaczęła się modlić.

Mariusz wstał. Żaden z rabusiów nie patrzył w jego stronę. Wszyscy zajęci byli kaszlącą starowinką. Ten z glauberytem pastwił się nad nią, kopał czubkiem buta i szturchał lufą pistoletu. Pozostali dwaj, wyraźnie zdenerwowani, krzyczeli na niego, żeby przestał. Chcieli już wynosić się z banku. Mariusz podszedł powoli do jednego z rabusiów. Szybko objął ramieniem jego szyję i założył duszenie. Zaskoczony Mikołaj wypuścił z rąk pistolet i torbę z łupem.

Adam widział wszystko dokładnie. Mężczyzna, który zaatakował jednego ze złodziei stał pomiędzy nim a pozostałymi Mikołajami. Wielki, nieruchomy bankowy renifer znajdował się na linii strzału rabusiów. Stal i dygotał. Do momentu, kiedy nie spostrzegł, ze ten, który wypuścił z rąk pistolet, zrobił to celowo. Ręką, której nie mógł zobaczyć facet zgrywający bohatera, Mikołaj sięgnął po coś małego i ciężkiego, przypiętego do paska. Adam pojął, że to granat i przestał się trząść. Popuścił.

Wszystko się pieprzy, pomyślał Ariel. Tetetka w jego rękach był gotowa do działania. On sam nie bardzo.

Rozległ się strzał.
Potem kolejne dwa.
Następnie seria z pistoletu maszynowego.
W ciszy, która zaległa po wystrzałach, upadek granatu na posadzkę rozbrzmiał donośnie, niczym dzwon.

Zanim zaczęli strzelać do ludzi, zanim rozległa się eksplozja, ktoś zaatakował jednego z bandytów. Jego pistolet upadł, uderzając w twarz kaszlącą i zaplutą krwią panią Kazimierę. Zaatakowany Mikołaj zagroził, że jeżeli nie zostanie puszczony wolno to wszystkich wysadzi w powietrze. Pani Kazimiera wstrzymała oddech.

Tuż przed pierwszym strzałem Kamila postanowiła nacisnąć dzwonek alarmu. Wtedy spostrzegła, że jej nieznaczny ruch dłonią został zauważony przez ochroniarza w czapce Mikołaja. Mikołaj celował w nią ze swojego pistoletu. Wiedział, że strzeli, nie rozumiał tylko, czemu do niej. Jej ostatnia myśl zanim padł strzał, pobiegła ku jej ojcu. Ktoś krzyczał.

Mariola przestała się modlić i krzyknęła.

Mariusz usłyszał krzyk kobiety. Tuż przed pierwszym strzałem. Wtedy zrozumiał, że to koniec. Zrozumiał też, że jedyne, czego mu naprawdę żal, to tych wszystkich lat spokoju i dostatku, których pozbawił swoją żonę. Napiął mięśnie i skręcił bandycie kark.

Adam widział wszystko dokładnie. Najlepiej ze wszystkich. Ochroniarz, zapewne oszalały ze strachu wycelował do kasjerki. Zanim strzelił, leżąca na podłodze staruszka chwyciła pistolet, który na nią upadł i strzelił do Mikołaja z glauberytem. Trafiła go w białą brodę. Tył jego głowy rozerwał się, krwią bluznęło aż na zawieszone pod sufitem białe światełka. Wtedy ochroniarz strzelił do kasjerki. Chybił dwukrotnie, pociski rykoszetowały od metalowych okuć blatu i trafiły w Mikołaja z waltherem, przebiły go, następnie weszły w ciało Mikołaja z granatem, a wychodząc z niego utkwiły w korpusie faceta zgrywającego bohatera. Wszyscy trzej Mikołajowie wraz z bohaterem osunęli się jednocześnie na ziemię. Mikołaj z glauberytem zacisnął jednak palec na spuście i padając skosił jeszcze dwie tekturowe choinki i stojącego za jedną z nich ochroniarza. Ochroniarz oberwał w ramię, korpus i udo, a siła obalająca pocisków rzuciła nim na obrotowe drzwi. Wszystko nagle ucichło. Było tak cicho, że odgłos toczącego się po posadzce odbezpieczonego w ostatniej chwili granatu był aż nadto wyraźny.

To cholernie niesprawiedliwe i podłe, pomyślał Ariel. To niesprawiedliwe, żebym umierał tuż przed Bożym Narodzeniem, z powodu bar Micwy mojego syna, który i tak wolałby śpiewać kolędy niż czytać haftarę. Ariel umierał zły. Cieszyło go tylko to, że chłopaki jednak wzięli na akcję granat. Miał już nadzieję, że zginą wszyscy w tym cholernym banku, kiedy zobaczył coś przedziwnego. Podobny aniołowi chłopiec o długich blond włosach i umalowanych na czerwono ustach rzucił się przed siebie, nakrywając granat wielką głową renifera. Wybuch wcale nie był taki wspaniały.

marcholt

Opublikowano

Krzesła - plastikowe będzie dobrze. plastykowe to do plastyka należą :)
Kamili wydawało się, a potem usłyszał... chyba usłyszała :)
Znów plastykowe odłamki...

Tera merytoryka :)

Marchołt, a nie jest to trochę za długie jak na konkurs? Dobrze, że akurat mam czasu od groma i mogłem spokojnie przeczytać.

Fajna jazda z tą narracją. Jestem pod wielkim wrażeniem. Tylko pewnie Ci się oberwie za ten wątek żydowski, jak mnie razu pewnego. Chcesz powiedzieć, że taki Ariel wśród nas żyje i synowi barmicwe odstawia w Polsce? No chyba, że to nie Polska, ale imiona jakieś znajome :) A może już tak poza konkursem pokusisz się o "Noc na ziemi" - ludzie z różnych stron świata itp, tylko ten napad cholerka...

Poza tym, kawał świetnego opowiadania, nie ma co!

Opublikowano

hmm, widzę asher zajął się błędami, to porozmawiamy sobie o treści... (choć korektor by jeszcze co nieco znalazł :))

pomysł świetny,
przedstawianie kolejnych postaci baardzo dobre,
napad na bank, hmmm, przegięcie? nie chodzi mi o sam napad ile o jego opis, po cóż tak szczegółowo? Szczególnie o to zdanie mnie drażni:

"Chybił dwukrotnie, pociski rykoszetowały od metalowych okuć blatu i trafiły w Mikołaja z waltherem, przebiły go, następnie weszły w ciało Mikołaja z granatem, a wychodząc z niego utkwiły w korpusie faceta zgrywającego bohatera." - jakbyś opowiadał o majestatycznym locie sowy między drzewami, a nie sekundowym locie wystrzelonego naboju. To spowolnienie jest celowe? I jeśli już, to służy czemu?

to tyle :) pozdrawiam

Opublikowano

A mnie sie ten opis podoba. To tak jakbym oglądał replay z meczu. Można dokładnie prześledzić lot piłki, zachowanie poszczególnych zawodników i każdy najdrobniejszy szczegół.
Zreszta analiza zachowania każdej postaci też jest dosyc drobiazgowa.
Na razie jeszcze nie wystawiam oceny. Najpierw wydrukuję sobie wszystkie prace, a potem zacznę dokładną analizę. Obiecuję, że będę ostry i całkowicie nieobiektywny :-)

Opublikowano

replay z meczu?
no tak... czy to opowiadanie adresowane jest tylko do specyficznej grupy ludzi, jaką stanowią mężczyźni? a reszta świata, np ja?! dobrze, że się domyśliłam (prawie sama :)) co to ta tetetka!

Leszku, owszem, postacie są opisywane szczegółowo. Ale ten lot też musiał taki być? A jakiego koloru była posadzka na której leżeli zakładnicy? Już taki opis w szczegóły bym wolała. No i wtedy i lot mógłby być, ale też to zwolnienie jakieś...., już od czasu rzucenia granatu mamy zwolnienie akcji, po cóż jeszcze? niemal ją cofamy.

ale to moje zdanie, każdy ma własne :)

Opublikowano

Właświe mam tylko jedno zastrzeżenie, brak zaskoczenia, chyba przez tytuł. Od samego początku przypominało to film akcji, przedstawienie bohaterów i punkt kulminacyjny-to poprostu musiał być napad ! Przez całe opowiadanie obstawiałam kto wypali: "to jest napad!", Renifer czy może pani Kazimiera:) Na koniec zdołałes mnie jedenak zaskoczyć.

Opublikowano

Panie i panowie.
W kwestii napadu, zwolnienia akcji (riplej), tetetek, przesady, i wątku zydowskiego wypowiadam się co następuje:
opowiadanie posiada motto, myśl przewodnią, czy jak to tam zwać.
I to motto, proszę państwa, to nie w kij dmuchał, to nie w kij pierdział, tylko pocoś ono tam stoi.
Ale proszę wypowiadać się dalej, wszelkie interpretacje są słuszne.
(czemu jednak nikt nie wypowiedział się w kwestiach odkupienia win oraz maski?), a ja przysłchuję się z wielką uwagą. I jestem wdzieczny, za każdą wypwiedź.
Co do błędów - plastykowy - bo tak mi łord poprawił. usłaszał to oczywiście literówka.
A posadzka w banku była beżowa. Tylko zapomniałem napisać.

hohohooo!

Opublikowano

Bardzo dobre opowiadanie, od początku do końca trzyma w napięciu. Na tak niewielkiej powierzchni udało ci się stworzyć bohaterów, z którymi można się zżyć, polubic ich i którzy cię jeszcze na koniec zaskoczą. Tylko nie jestem pewna, czy głowa renifera (nawet blaszana) może zatrzymać wybuch granatu?

Opublikowano

Acha, Marchołt, byłbym zapomniał. Najbardziej mnie wziął fragment z HIV-em. Majstersztyk :) Mam pytanie, czy Ty naprawdę uważasz, że wszyscy ten film widzieli i im się podobał? Ja widziałem i pamiętam, że za ch... mi nie podszedł, więc motywu przewodniego nie chwytam. Że niby tam napad i tu tyż?

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

jak zacząłem czytać, wyglądało to całkiem normalnie i już myślałem, że obędzie się bez elementów charakterystycznych dla Twoich opowiadań. oczywiście jednak później musiała wyskoczyć jakaś makabryczna scena:) ogólnie nie przepadam za strzelaninami, ale ta scena strzelaniny w końcówce niby naturalnie krwawa, ale w interesujący sposób.
oczywiście technicznie tekst bardzo dobry, bardzo dobry.

pozdrawiam
MZ

  • 4 tygodnie później...
Opublikowano

nie no motto to chyba w opowiadaniu - jeżeli w "filmie" był jakiś morał to ja idę nakryć granat głową renifera :DD
poza tym co to za pistolet był, że po rykoszecie jeszcze przez dwóch typków przeleciał

pozdr

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...