Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Latarnie pogasły, za oknem jest czarno
A w moim pokoju niewiele się dzieje
Wspominam psotkania z marleńką zołzanną
I suszę na wargach natrętki butelek
To wszystko, co w życiu tuliłem w ramiona
To wszystko, z czym kiedyś spędzałem popółdnia

Jest wieczór i pewnie znów wygra dysonans
Eufuria-bezradość (tak zwany entuzjazd)

Opublikowano

psotkania? Chyba "spotkania"...I czy tam powinien być "entuzjazd" czy "entuzjazm"? Bo z tego co wiem nie ma takiego słowa jak "entuzjazd" tak samo "eufuria" ...Miałeś na myśli "euforię"? I tak właściwie to nie wiem czy to miał być wiersz biały czy z rymami...Bo niby jakby sie uparł to by znalazł rymy ale są one tak wymuszone że nie wiem czy to przypadek czy cel zamierzony...Ogólnie jak dla mnie wiersz jest trochę słaby.

Pozdrawiam, Menalia von Beherith

Opublikowano

niesamowite. Tobie nigdy nie kończy się wena, co? :) cholernie Ci zazdroszczę, naprawdę. to jest prawdziwy talent, tego nie da się nauczyć. wiele razy próbowałam wymyślać neologizmy, to jest niewyobrażalnie trudne. a Tobie to tak łatwo, tak prosto i do rymu, z lawiną przekazu w każdym malutkim słowie. to jest prawdziwa poezja.

Opublikowano

Ależ Ty psocisz! No to Marleńka czy Zołzanna? Bo nie wiem...

Świetne to jest! Ubawiłam się cudnie! Potrafisz, Kebabie! Brawo, brawo!

Cieplutko. Nie - żebym popierała nagazny tryb żywca, ale bardzo chwalę wierszyk! Cudkoooo!

Cieplutko,

Para:)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Tak, zabawny komentarz, ale przytaczam ze względu na pogrubienie.
Kreśli się bowiem taka sytuacja: godzina 3:50 kebab wstaje i idzie się odlać, wraca.
Spać nie może, ale zostało mu prawie całe zwietrzałe chyba już piwo w szkle, więc uznaje,
że nie lubi jak coś się marnuje i przy okazji sprawdza w googlach jakich słów nie ma a jakie są,
bo czas leci i może wypadałoby odpowiedzieć jak się 10 komentarzy uzbierało.
I wyszło mu na to, że są takie słowa jak entuzjazd i eufuria, że jest bezradość i są natrętki,
nawet marleńka jest i zołzanna również się pojawia, a z całego zestawu słów, jakich użył,
jedynie popółdni nigdzie nie widać, ale to też nie znaczy, że nikt przedtem na to nie wpadł.
Cóż, ostatni raz bawiłem się w ten sposób kiedy stwierdziłem, że niemożliwe jest,
by nikt wcześniej nie wpadł na hasła "beauty fool" i "cute ass", po czym stwierdziłem,
że jestem po tyłach z kulturą musową (było - przyp. aut.) i mój mózg wyrzuca (sic!) mi te zaległości.
Btw, właśnie wklepałem "envyronment" w g. i uznaję, że jeden tekst pójdzie się kochać, bo autor nie lubi się
powtarzać, a koszulki z napisem "Life is brutyfull" nie spalę tylko dlatego, że słowo brutyfull
pojawiało się w innych kontekstach. Nadmienię jeszcze, że tekst, który opublikowałem pt. "Ostatni dzwonek"
miał się nazywać albo "Po chuj the bell tolls" co było głupie, albo "Co tam, panie, w potylicę?" co też już było,
więc zrezygnowałem. Proszę więc nie dawać pozytywnych komentarzy tekstowi, który jest wdurny
(było w charakterze literówki;)) i odpalić kawałek Plagiatu 199 pt. "Vladimir Boudnik",
który ku mojemu zaskoczeniu zagrali na ostatnim koncercie, a w którym to pojawiają się słowa:

Proszę nie panikuj, tyle razy to robiłem,
już bez tego nie potrafię, nic dobrego nie stworzyłem.

Nawet nie wiesz miła jak jest trudno dziś artyście,
jestem wyczerpany, nic nowego nie wymyślę.


Pozdrawiam i dobrano.
Opublikowano

jestem pod wrażeniem . od razu mi była podejrzana Menalia, nie Melania, a może Menelia vel demon metalowy. ona jedna powiedziała, że król nagi; gdy inni piali nad pięknością szat.
nie poradzę i tak mi się gry słowne podobają, nawet jak podpucha. (hehe, nagie jest piękne?:))
pozdrawiam:))

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Podpuchy nie było, słowa były moje, entuzjazd i marleńka czekały w notatkach chyba nawet ze dwa lata,
a o ich istnieniu równoległym dowiedziałem się dopiero dzisiaj nad ranem.
Domyślałem się, że coś z tego, co mi przychodzi do głowy nie jest żadną nowością,
ale nie spodziewałem się, że będzie to 100 centów ;)
Gdybym sprawdzał takie rzeczy zawsze jak wpadnę na jakieś słówko to do dziś miałbym za hobby sklejanie modeli ;)

Pozdrawiam.

PS. Wymyślił mi się dialog:
- Cześć, kebab, piszesz coś czasem jeszcze?
- Nie, od dzisiaj udaję, że tworzę.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Manalia ? Czy Melania ? Bo chyba nie Melina ??
A z Kebabów ten jest chyba najprzeprzniejszy , które kosztowałem - KEBABIE : : :
R E W E R A C J A !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Manalia ? Czy Melania ? Bo chyba nie Melina ??
A z Kebabów ten jest chyba najprzeprzniejszy , które kosztowałem - KEBABIE : : :
R E W E R A C J A !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Jednym się podoba, innym nie. Próbowałem się publikować na www.portalliteracki.pl,
ale od pół roku redakcja się na mnie wypina, więc od dziś ją pieprzę ;)
Ponadto w Łodzi chcą mnie w przyszłym tygodniu powiesić w alejce, ale to już inna bajka :)
Pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Simon Tracy Tekst uderza od pierwszych akapitów, to niezwykła dbałość o ton i rytm narracji. słowa są rozpisane jakby leciały „jednym oddechem” tworząc wyznanie człowieka, który żegna się ze światem. Każde zdanie, nawet dłuższe, posiada melodię spowiedzi. Jest to umiejętny balans pomiędzy poetyckim nasyceniem a narracyjnym powidokiem. Na końcu wrażenie jest takie, jakbyśmy czytali poetycką nowelę napisaną w stanie granicznym między jawą a snem.
    • Niestety to próżność i bylejakość zdobywa dziś poklask a kunszt i talent biedują w odmętach skrytych szuflad czy zeszytów. 
    • Urzekł mnie styl opisów miasta. I ten przygnębiający ton wypowiedzi podmiotu. Tak piękny w odbiorze choć nie dający nadziei.
    • Wyszedłem, na odchodne rzucając  do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu  na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej  przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli  swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce  na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał  mógł w pierwszym wrażeniu  podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie  w towarzystwie papierosa wystającego  z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami.     Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi.      Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę,  nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną  lecz tak samo cyniczną melodię      Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić  bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi.  Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie.   Noc mimo wrześniowej pory,  była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd  jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew  ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych,  dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form  za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem  poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo.  Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich.   Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem  siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki  do źródła ognia i odczytałem godzinę  Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila.   Rozpalone żarem dnia szyny,  stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy  by słyszeć ten dźwięk.  Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą  osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic  rozrzuconych wśród kęp młodych traw.     Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo,  pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał  ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci.   Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne  czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei,  zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem  a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów  załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia.   Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie.     Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko.  Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać  stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około  dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni  bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej.     Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł  z pobliskiego wiaduktu  usytuowanego zaraz za łukiem szyn  za moimi plecami  w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym.  Wspomnienie, które żyło w szynach  i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę  palacza i maszynisty.  Wysoki brunet, ogolony na gładko,  nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie  unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków.     Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi  na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się  miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny  do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie  o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale.     Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz  przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny,  żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk  i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt.     Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta,  zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli  zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia  ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło.   Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.      
    • Człowiek kiedyś, obawiał się - omówienia, potem opisania, a teraz pokazania –   siebie.   Nazwania-utrwalenia-zobrazowania. Suma człowieczeństwa po nowemu   Choć lustro ego pożąda pamięci i sławy, jak łakoci.   Na pokaz eksponując eksponaty próżności, karmiąc ciekawość cudzych oczu i skrupulatność szklanych kartotek.   Pętla ulotności w łożysku istnienia i dzwon, co budzi i usypia.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...