Ryczy ocean, ciężko tocząc fale.
Między otchłanią nieb i wód odmęty,
płyną na zachód długo i wytrwale
trzy pod wzdętymi żaglami okręty.
Trzeci już miesiąc prują szlak nieznany,
lądu nie widać, lęk pośród załogi.
Miraże wstają z mętu morskiej piany,
wicher się zrywa gwałtowny, złowrogi.
„Wracajmy!” – woła żeglarzy gromada,
lecz Krzysztof Kolumb, śmiały wódz wyprawy,
”Na zachód dalej!” – twardo odpowiada,
jednako bliski i śmierci i sławy.
O, ileż woli na to, ileż męstwa
w sercu mieć trzeba, aby wbrew nadziei
wierzyć w marzenie i iść do zwycięstwa,
jak żołnierz, który ginie po kolei.
Braknie już jadła i wody do picia,
bunt wśród załogi szerzy się jak dżuma.
”Dalej!” – rozkazał Kolumb – jakby z życia
śmierć tylko wybrał. Rozkazał i duma.
On, który ufał losowi i gwiazdom,
zadrżał, a troska czoło mu ocienia...
I nagle spojrzał na bocianie gniazdo,
a stamtąd okrzyk: – „Ziemia! Ziemia! Ziemia!”
Wie, że nikt jego nie podzieli sławy,
tak los nagradza tych, co chcą być sami.
Innym wystarczy sen i miska strawy,
jemu – za mało świata za morzami.