Co wieczór szumi miasto, błyszczące światłami,
Od których bije w niebo szafranowa łuna;
Ten poblask nocy miejskiej tak mi oczy manii,
Że marzy mi się krwawa paryska komuna,
To znowu Rzym płonący z kaprysu Nerona...
A gdy tak w otchłań marzeń niemo tonie dusza,
Natenczas piosnka, grana na ręcznej harmonii
Pod mojemi oknami, bardziej serce wzrusza,
Niż banalna konieczność czyjejś tam agonii,
Gdy ktoś mi w progu rzeknie: »Zastrzelił się... Kona...«
I wtedy imię moje, imię zwykłe, szare,
W ulicy przez dziewczynę krzyknięte przypadkiem,
Wywołujące śmieszną przyszłych zdarzeń marę,
Cenniejszem zdaje mi się czemś i bardziej rządkiem,
Niż Sława, na pomniku laurami wieńczona.