Cichym dmuchnięciem zagasiwszy świecę
Kładziesz wichurę swych płomiennych włosów
Na grzbiet mój czujny jak plecy psa.
Ciężko zapada czarne wieko nocy.
Wówczas — uśpieni, opleceni sobą —
Nie wiemy wcale, że przychodzi Bóg,
Chodzi na palcach po naszym pokoju,
Poprawia kwiaty. Przegląda się w lustrze.
A lustro czarne jest — głęboka studnia,
Tylko w iskierce dalekiego dna
Faluje blada niespokojna postać
Twoja — idąca przez laguny snu.
Bóg się uśmiecha. Widzi cię, dotyka.
Lustro musuje jak skłębione wino —
I gdzieś ulicą przemyka muzyka:
„Dziewczyno, cóż mogę ci powiedzieć”.