Nie wszystko co przed nami zostało stworzone na tym świecie, nosi cechę męskiej ręki. Jakaś bogini, współtwórcza, wtrącała się też najwidoczniej do niejednego dzieła przyrody.
Zamiłowanie do błyskotek, niespożyty zmysł zdobniczy „des ewig weiblichen”, objawia się gdzie okiem sięgnąć — na wszystkich szczeblach stworzenia.
On, inżynier i wynalazca, zajęty udoskonalaniem swoich żywych maszyn, cierpieć musiał nieustannie mieszanie się żeńskiego pierwiastka do jego męskich zamysłów.
— Jakiej barwy będzie to? A to? A tamto? A może by zapachu dodać?
— Po co — ?
— Żeby było piękniej!
Przedstawiała mu kuszące próby barw: tęczę. Rozcierała na dłoni wonne olejki: przyszłego piżma, fiołków, opoponaxu, siana i wanilii...
Podobnie jak dzisiejsza kobieta, przy kupnie samochodu najczęściej kładzie nacisk przede wszystkim na kwestię zabarwienia lakieru, lub wyścielenia karoserii, co towarzysza jej do rozpaczy doprowadza — podobnie i tu wielki technik opędzić się nie mógł od rad niewiasty, której właściwe jest „poczucie piękna”.
Wreszcie, oddaliwszy ją pod jakimś pozorem, dał upust swoim osobistym zapatrywaniom na twórczość.
Porobił szczypawki, pająki. Zbrojne maszyny, wojownicze aparaty, najdokładniej pozbawione uroku, ale za to groźne i wytrwałe.
Zastępy blaszanych wojsk, stworzone do nieustannych gier. Zabawki, poważne, gdyż obdarzone zmysłem cierpienia, pełne obawy o siebie, nadanej im w celu zachowawczym.
Bogini nadbiegła w trakcie powstawania i wkraczania w życie tych surowych modeli i zdążyła jeszcze tchnąć zielonego złota na jakąś bezspornie brzydką, silną i złą muchę. Zmartwiona widokiem gnilnego chrząszcza, rozpyliła na niego tyle metalo-lazuru, że zamieniła go niechcący w żywy klejnot, z czego śmiał się On, aż mu z rąk wypadł suchy pająk-kosiarz, tracąc w tym wypadku połowę jednej z długich swoich nóg.
Podniósł go, opatrzył, Po czym spoważniał i zabrał się do komponowania świetlnych narządów dla zwierząt.
Miały być podobne do oczu, zaopatrzone w soczewki, reflektory i przesłony, służące do skupiania, i wzmacniania wytwarzanych promieni świetlnych. A to dla jamochłonów, mątw, ryb, raków, małży i owadów.
Bogini-inżynierowa patrzyła na to z daleka, malując piękne i wymyślne desenie na muszlach ślimaków.
Wspominała, patrząc na nie, ów dzień, w którym wielki wynalazca, obmyślając ludzkie ucho, wyrwał jej brutalnie z ręki białego, spiralnie okrągłego ślimaka, przymierzając go, wśród zwojów naczyń i okrawków błon, do fragmentów kości.
Obrażona za ten gwałt, zrzekła się wówczas wszelkiego udziału w kompozycji ucha, które też wypadło czysto technicznie i użytkowo: aparat, słuchawka.
Podczas roboty żab, zgodziła się na romantycznie brzydkie straszydło: ropuchę.
Jednakże, po wypuszczeniu w świat całej serii posępnych kumaków, rzegotek i plujek, wyprosiła sobie jeden, własny swój typ: model zbytkowny, z najczystszej zieleni, bez domieszki brązu. Istne marzenie!
Ucałowawszy czule, upuściła go w trawę, jak szmaragd na wieczne nieodnalezienie.
Inżynier westchnął ciężko i z prawdziwą rezygnacją. Po czym kazał jej uważnie patrzeć: projektował wieloryba tytaniczny sprzęt wodny, budowlę żywą, jednolitą. Interesowała go myśl ogromnych płetw.
Rozpłakała się pani. Nie mogła znieść samego wyobrażenia tego obszaru ciemnego jestestwa, nieozdobionego ani nawet skrawkiem koloru; tej pustyni, melancholijnej, organicznej.
Nie pocieszyły jej fiszbiny, zapowiedziane jako ważny w przyszłości atut kobiecej urody.
Odeszła w głąb oceanu i tworzyła tam osobiście i na złość, najpowiewniejsze i najbarwniejsze z ryb „welony” każdym ruchem przeczące powadze istnienia. Żywe fatałaszki, boskie gałganki.
2
W tęsknie i ciężko szumiącym ogrodzie zoologicznym ludzie oglądają dla rozrywki dzikie zwierzęta, ciągnąc za sobą swoje własne przenośne więzienia. Niewidzialne na oko klatki ludzkie otaczają ofiary nieprzeniknioną aurą. Jakby palisadą żelazną.
Oto klatka małżeńska: pięcioro w niej tkwi. Stoją przed tapirem, odrutowani, otępieni.
Dzieci, młode, pokrzykują nerwowo.
Urodziły się w moralnej niewoli.
Tam znowu uczeń, zgarbiony, przepracowany, posuwa się w klatce szkolnej, w klatce tresury. Ogląda ptaki egzotyczne...
Siedzi na ławce panna, w klatce próżności. Srebrny lis, niepotrzebnie w upalny dzień narzucony na szyję, wyciągniętą jak przed nieistniejącym lustrem, i powłóczyste spojrzenie. Trzewiczki, naturalnie, za ciasne. Stąd smutek w oku.
Opodal, ramię w ramię, stoi para narzeczonych w dobrowolnej klatce miłości. Klatka niewidzialnymi różami obrośnięta, zamki podwójne. Będą w niej pocałunki, potem przykre nieporozumienia, wreszcie dzikie awantury. Będzie drżała od wstrząsających nią ramion stęsknionego za wolnością jednego z nich dwojga.
Piękny park, piękny zwierzyniec.
Ciągną klatki przesądów, głupoty, ubóstwa, bogactwa. Uderzają o siebie, brzękają ścicha. Twarze ludzi — jakże przygasłe, obojętne.
Patrzą, nie widząc. Wymijają po tygrysiemu wzrok obserwatora, który zawsze i wszędzie znajdzie się, nieproszony.
3
Brzozy, rzędem wzdłuż szosy, włos migotliwy na wiatr rzucają, wszystkie w jedną stronę sczesane.
Jak Elżbieta Austriacka, dumną kaskadą do ziemi, falistą roztaczają fryzurę, melancholijnie piękne.
Pada cień, żwirem — fioletowy, trawą — oliwkowy.
Drogą przechodzą łysi. Pozdejmowali kapelusze z rozgrzanych czaszek, świecącą skórą ciasno powleczonych. Posępne makówki po bujnym ongi kwiecie.
Piętno śmierci: zdradzający się bezczelnie kościotrup.
Idą weseli, rozmowni. Wielka ilość współtowarzyszy niedoli pociesza ich. Nie walczą już, nie rozpaczają, nie szukają pomocy sztuki i stroju.
Kobiety, własną urodą oszalałe, nie zdają sobie sprawy z wielkości tego zamachu na męską urodę.
Zdobywca świata jest na tym jednym punkcie tak bezradny jakim byłby szerokoszczęki człowiek z Neandertalu, gdyby go drapieżne zwierzę oskalpowało bez litości.
Brzozy — nie widząc — widzą.
Królowe szumiących kędziorów litują się brzydocie.
W rdzeniu ich rodzi się współczucie dla ginącego świata włosów.
Dają więc lek, wytwarzają balsam włosotwórczy, brzozowy eliksir.
— Nacinajcie na wiosnę korę atłasową, koloru węgla i róży. Toczcie mętny, słodkawy płyn na czoła wasze, trującą myślą znużone, ociężałe, matematyką codzienności spracowane. Które niechaj i wiatr brzozowy, powiew zielonej czystości, owionie, ochłodzi.
4
O miły robaczku, czarna perło owalna, dlaczego udajesz przede mną nieżywego? Skąd wiesz że to odstrasza, że na widok nieszczęścia każdy ucieknie, mając po uszy własnych zmartwień? Podziwiam cię. Złość — uważasz — ostyga na widok śmierci? Wpatruję się w myśl chytrą, którą przedstawiasz. W doświadczenie odwieczne.
Komediancie! Dajesz się podmuchowi zefiru bezwolnie posuwać...
Słaby. Lekki...
Aż nagle weźmiesz nogi za pas.
I człowiek nieraz zawdzięczał życie podobnie czujnym manewrom.
Wszyscyśmy bracia.
5
Znam upiorny obraz: — wewnątrz sali muzeum przyrodniczego w Paryżu, nad samem wejściem.
Wiszą tam, wysoko, czaszki ludzkie. Dziesięciokrotnie większe od normalnej. Mają w sobie groteskową jakąś powagę. Czoła długie, o wydatnych łukach nad oczodołami.
Rzekłbyś maski olbrzymów, służące tybetańskim kapłanom-tanecznikom.
Objaśnia nas katalog: to trupie głowy słoni, po odpadnięciu chrząstkowatej trąby, po zrabowaniu kłów.
Bardzo są straszne!
Patrzą naprzeciw — gdzie rząd małych ludzkich czaszek różnych ras bieleje na ścianie —
Patrzą koleżeńską pustką oczodołów.
6
Balet imion.
Widzę jego mieniącą się wszystkimi kolorami fantasmagorię.
Natalia, Eulalia, Blanka, Adelajda, Amelia, kobiety o śnieżnych imionach, wdzięczą się i wyginają opływowe ramiona jak łabędzie szyje.
Biała Liliana; bardzo biała, aż błękitem zalatująca, Magdalena.
Wstążkami gazy, które przypominają smugi po zachodzie słońca, ewoluują w tańcu fiołkowo i różano-imienne piękności: Hortensja, Halina, Waleria, Malwina, Renata, Armida, Wioleta, Wiolena.
Między niemi najróżowsze: Maria, Roksana, Marta i Rozyna, rozsypują płatki malw i róż szlachetnych.
Nagle, jak ćmy czarne, nadbiegają: Carmen, Kleopatra, Alexandra, Judyta, Koleta, Klementyna, Leona.
Zawirowały nocą, żałobne, karymi dżetami połyskując, i znikły, ścieląc po ziemi w ukłonach czarne, strusie pióra wachlarzy.
Po czym, jak wschodzące słońca, rozżółciły scenę dziewczęta złociście nazwane, słońcem chrzczone: Małgorzata, Dorota, Wanda, Petronela, Anna i Cecylia.
Tańczyły jak promienie na porannej wodzie, a pozostałe po nich złote nitki, odpryski bursztynowych ozdób i strzępy słoneczników pozbierały na kolanach puszyste i jak zmierzch zadymione: Sabina, Salomea, Sonia, oraz srebrną lamą sukni pod szarym welonem przeświecająca Mieczysława.
Seledynowe jak ponowa:
Stefania —
Józefina —
Zenaida —
Esmeralda — roznosiły, w przerwach, pomiędzy widzów, zielony nastój miętowy, pistacjową orszadę i rozpylały leśną wodę...
7
Pozwólcie mi zastanowić się nad tą niezbyt poetyczną sprawą:
Oto persak czyli prusak, owad niepopularny, przechadza się wzdłuż gazety rzuconej na podłogę obok pieca kuchennego.
I właśnie przystanął na własnym wizerunku, syntetycznie i z głęboką nienawiścią wyrysowanym przez człowieka, w związku z reklamą nowego środka przeciw pasożytom.
Owad nie wie na Czym stoi, myśli o swoich najpilniejszych sprawach.
Karykatury nie poznaje.
Czym jest dla niego ten dziennik, jego ugory, szeleszczące niemile, druk, myśl ludzka?
Czy w kręgu własnego, złośliwego portretu i ubliżającego tekstu, odczuwa wrogą mu aurę, strefę nieszczęśliwą, jakieś swoje Waterloo?
Nie, najsubtelniejszy nawet z tych nieciekawych prostoskrzydłych nie zadrży mistycznym przeczuciem! Za trudne to dla niego.
A dalej? jakież światy zamknięte są przed nim, jakież ogromy! Poza kuchnią, w której orientuje się może głucho i łakomie, jest dom, już obcy całkowicie, potem ulica, miasto. Przedmieście, cała Polska, Europa, Ziemia.
Kręgi w kręgach, przestrzenie w przestrzeniach, kuchnie w kuchniach, światy w światach.
Wreszcie i gwiazdy. Niedostrzegalne dla poziomej i niegodnej istoty. Nasz widok, nasz piękny spektakl całonocny.
Ale tu właśnie odwraca się, niestety, złośliwość świata przeciw nam, niedoścignionym, nam, Ludziom.
Tu równamy się z najskromniejszymi, przez tę lekceważącą rzeczywistość, przez tę zniewagę, że są, ach, są nieskończone światy, zawrotne rozbudowy i poza nami, i ponad nami.
A my w kuchni ziemskiej, oświetlani lampami, na przemian słońca i księżyca...
Zapobiegliwi — zaaferowani.
8
Rakiety wylatywały w powietrze, zapalając się na szczytowym punkcie swoich lotów.
Z twardym szelestem, przypominającym darcie płótna, wymieniały słońca na gwiazdy, gwiazdy na iskry.
Pukały wystrzałami o chmury. Były jak hydranty wód świetlnych, polewające odchylone głowy patrzących ludzi.
Przetrzaskiwały się z czerwieni w zieleń i w złoto. Syczały swoje hasła: „Wzwyż!” „Nad poziomy!” „Olśniewać!” „Rozbłysnąć!” „Wolności dla rakiet!” „Mierz siły na piękność!” „Ku niebu!”. Ludzie, zagapieni, oczarowani, zapominali, że i sami są tylko rakietami w rękach nieznanego pirotechnika.
Ogniami różnego stopnia, różnej piękności. Kosztowne młynki szaleństwa, spirale temperamentu, kaskady myśli jaskrawych, wysokonośnej poezji.
Wywężają się, w nocy absolutnej, głębokiej, z najlepszą wolą, z potęgą i optymizmem ku górze, uświetniając festyn natury — i giną marnie.
Gardzę sobą, rakietą rozsypującą się właśnie w setki ciężkich złotych łez, z których będą jeszcze gwiazdy, gwiazdy przemijające...
Pirotechniku wspaniały, który dodajesz świadomość do substancyj palnych, o czemuż Ci ta mieszanina nie wybuchła już podczas mieszania jej w moździerzu eksperymentów?...
9
Nie mówmy zbyt wiele złego o zaciszu mieszczańskim, o szarej codziennej pospolitości!
Gdzie dzień po dniu mija bez zmian, wśród miękkich wezgłowi z atłasów o czułych barwach, które walczą z anilinową nudą i surowością zawieszonych obok nich kilimów, zdobnych w siekiery i harpuny najzwyklejsze.
Gdzie pościel na balkonach rozściela się pod jaskółki i słońce, podczas gdy kartki z kalendarza odarte wirują wzdłuż wiatru.
Na tym samym balkonie zdarza się, że ktoś zbuntowany, wyższy ponad otoczenie, skarży się nocami gwiazdom i nieskończoności, przejęty wielką wzgardą dla szarego życia, w którym nic się nie dzieje.
O skrzecząca pospolitości, tylekroć razy szyderczo opiewana!
A możeś to ty właśnie największym osiągnięciem, najprawdziwszym tryumfem niespokojnego wszechświata?
Ukoić opętane elementy, uśpić je, aby znieruchomiały w bezpiecznej drzemce, sprawić, aby straszliwy dziw świata nikomu strachu nie napędzał — dociągnąć harmonię sfer aż do stopnia nudy — nie jestże to mistrzostwem techniki w przyrodzie?
Mocą tych udoskonaleń, swojsko nam tu aż do obrzydzenia, uskarżamy się, niewdzięczni, na codzienność.
Ptaki co rano z nowym zapałem witają słońce wschodzące, tę zapowiedź jeszcze jednego dnia życia.
Nas, ludzi, znużyła niezawodność naszego złotego patrona; witamy świt ziewnięciem, spojrzeniem na zegar, myślą zatroskaną nicościami.
Jeszcze jeden szary poniedziałek czy wtorek, nic więcej! —
— Po długich wysiłkach, ofiarach niezliczonych, doprowadził i człowiek wreszcie do tego, że w samolotach komunikacyjnych podróżni nudzą się, grają w karty, spisują w notesach rachunki, plotkują, wreszcie zasypiają, nie pamiętając już o locie i posępnej odległości od ziemi.
Jakże dumny jest inżynier-konstruktor z tej swojej tryumfalnej dulszczyzny!
Tak, po głębszym zastanowieniu, bądź pochwalona, mieszczańska nudo; oby żaden wypadek międzyplanetarny nie przeszkodził nam ubolewać nad tobą jak najdłużej jeszcze, w tym miejscu gwiaździstym, niezbyt przekonywującym.
10
Nade mną świerki rozłożone w pogodzie, pod niebem, trwają bez drgnienia, ciężko zielone.
I myśl moja w tej chwili, bez słów, bez ruchu, zawisła w niebiosach. Nieruchliwość ta piękniejsza jest od żądz i dążeń. Jest jak źrenica, sztywno wpatrzona w punkt istotnego szczęścia.
Tę jasną pustkę myśli, na widok śnieżnych kop nieśpiesznych obłoków przecina mi jedno jedyne obce słowo: nevada...
Białe nevady obłoków...
Kiście igliwia, zatrzymane podniesioną ręką ciszy, obrzeżone kobaltem, leżą nade mną bez drgnienia.
11
Samoczynnie uderzą dzwony. Rozryczy się bydło, zawyją psy. Ptaki podlecą ku ludziom w żałosnej trwodze, garnąc się im do rąk. „Ziemia padać będzie ze strachu jak owca przed wilkiem”, dokładnie podług słów Apokalipsy!
Bo oto doprowadziliśmy wreszcie do nieszczęścia planety, przez opętanie nasze, złość i nienawiść, które, z szybkością razem połączone, wywołały katastrofę kosmiczną.
Spróbujcie wsiąść do samochodu prowadzonego przez rozjuszonych, rozpolitykowanych, wzburzonych podróżnych. Smutnie skończy się taka wycieczka.
Złość, z wybuchami benzyny, z nieprzytomnym pośpiechem i gorączką — o złe to warunki jazdy, fatalne skojarzenia.
Niespodziewany dyszel w poprzek drogi, nagły zakręt, pociąg na przejeździe otwartym, huk, trzask, ogień — i ostatnie może przekleństwo złego towarzystwa, którego irytacja wypala się wraz z rozlaną strumieniami benzyną.
Lub pozwólcie biec na oślep furiatce: z pewnością śmierć jej nadąża w radosnych susach i pchnie ją pod tramwaj lub autobus.
Albo rozdrażniony koń, którego pasja w dal ponosi: — biada kręgom szyi jego wątłej!
Ziemia — to pęd i ogień wewnętrzny, wybuchowy żar. Ludzkość dzisiejsza — to zły nastrój ziemi. Od katastrof zaś roi się podobno w przestrzeni...
Człowieku o ustach zaciętych, o myślach czerwonych, szaro-blady z nienawiści, wpatrzony ślepo w nieskończoną twoją, jak sądzisz, drogę, w „lepszą przyszłość” — złośniku, przygotowujesz karambol ziemi równie bezlitosny, okropny, hałaśliwy i gwałtowny, jakim ty sam jesteś.
12
Gdy jedziemy parowozem w dal, nocą ciemną, wówczas sypią się iskry, gwiazdy, migiem ginące. Lecą one zawsze w przeciwną stronę niż droga prowadzi czarny ciąg rozpędzonych wagonów...
Podobnie lecą nasze iskry Boże, nasze błyski geniuszu, nasze poezje.
Lecą wstecz, ponuremu ruchowi wbrew, nie z nami, nie w przeznaczenie nasze.
Zauważymy kiedyś, że nie będzie ich w miejscu naszego ostatecznego postoju.
13
Tylko ślepi mogliby prawdziwie i trwale kochać.
Oczy największym są utrudnieniem niezmiennie wiernej miłości.
Zmiany w naszym wyglądzie powodują w ludzkich uczuciach dla nas różnice równoległe.
Niewybaczalną jest rzeczą tracić swą urodę, a wielu jest wśród nas nie trwałych — jak obłoki!
Boska cześć, którą człowiek oddawać chce przemijającym stworzeniom, buntuje się przeciw ich słabości, godnej róż szybko okwitających.
Miłość, czcicielka radości i słońca, drży przed złą nowiną; przed cienistym i grobowym dekretem o beznadziejności przemijania, wydanym przez wybrane bóstwo.
Ukochany czy ukochana nie zdają sobie sprawy z bólu, który sprawiają miłości, gdy poddają się łatwo prawom przemiany i destrukcji, nie walcząc z niemi.
14
Cóż znaczy ta legenda o palingenezie kwiatów, tylekroć powtarzana w szpargałach okultystycznych, jako rzecz dowiedziona, którą się wspomina tylko jako przykład, omawiając teorię zmartwychwstania ciał, zjawisk zagrobowych, wampirów?
W starej francuskiej encyklopedii magicznej trafiam na traktat o palingenezie, jakiegoś uczonego podobno badacza okultyzmu, jezuity, księdza Kirchera:
„Oni (alchemicy) biorą kwiat, palą go i zbierają z niego wszystek popiół, Po czym z pomocą dalszego rozżarzania wydzielają z niego potrzebne im sole, zasadę kwiatu. Kładą te sole do szklanej retorty, gdzie łączą z niemi pewne składniki, gotowe wzburzyć i pobudzić owe sole przy wyższej temperaturze.
Cała ta materia tworzy rodzaj pyłu o barwie z lekka niebieskawej.
Z tego oto pyłu, podnieconego łagodną ciepłotą, podnosi się z wolna łodyga, liście, wreszcie cały kwiat.
Słowem, zmarła roślina powstaje ze swych popiołów i staje nieruchomo, świecąc niebieskawo, zwykle bezbarwna.
Z chwilą gdy ciepło ustaje, widowisko omdlewa, gaśnie. Materia rozłącza się i opada, tworząc na nowo poprzedni chaos, na dnie retorty.
Ponowne ogrzanie wskrzesza na nowo tego roślinnego feniksa”.
Ojciec Kircher, starając się wytłumaczyć jasno ów fenomen, opowiada o tendencji atomów do przybierania postawy, wyznaczonej im przez naturę i powracania na swoje miejsce. Mało z tego można zrozumieć, ale co dziwniejsze, nowocześni okultyści przysięgają na wszystko, że dzisiejsza alchemia próbuje również z powodzeniem palingenezy roślin.
Wierzyć w to muszę, wspominając podobizny — nieraz tak bardzo wierne — ziół, paproci i niektórych kwiatów ogrodowych, jak np. bardzo wyraźnych gladiolusów, na szybach podczas mrozu.
Powstawanie tych widm w odpowiednich warunkach już nie ciepła ale surowego zimna i wiatru, przypomina opowieść starych grimmoirów o kwietnym feniksie.
15
Jest pewien amerykański ptak czarnobiały, z rodziny garbołuskich.
Plamami karminu tu i ówdzie ozdobiony. Śpiewa całą duszą, śpiewa tak pięknie, że go ludzie chwytają za to w sidła i więżą chciwie, jako cenionego śpiewaka. Nazwę ma nieprawdopodobnie poetyczną: Za melodia...
Imię jakby przez Tuwima wymyślone.