Szkicownik poetycki (XVI-XXX)

16

 W czasie mojego pobytu na Rivierze, jeden z głowonogów w Monaco, ozdoba wspaniałego akwarium, znał mnie już z powtarzanych moich wizyt, ale żywą okazywał mi zawsze niechęć.
 Widocznie znudził go uporczywy mój wzrok, nie życzył też sobie służyć za objekt moim medytacjom.
 Z daleka więc, na mój widok rozwijał się już złowieszczo i ukazywał spod fałdów płaszcza swoje małe, jakby starcze, znużone i rozgoryczone bezsilnością oczy. Odmienne od wielkich, nieruchomych, do okrętowych okienek podobnych oczu sepii.
 Patrzyliśmy na siebie.
 Prześladowała mnie myśl, że oto sam we własnej osobie, bezsilnie falujący ocean, ujarzmiony w wodnej klatce, uderza o szybę i patrzy na mnie z nienawiścią i wstrętem.
 Co widzi? — nie wiem. W każdym razie nic pociągającego, sądząc z jego zachowania się.
 Świadomością owiana zawiesina soli morskich, jodu i piany, męt burzy, kożuch ciepłej fali morskiej, bałwan, zwojami mózgu obdarzony — nienawidzi mnie.
 Chciałby dojść do władzy, stać się całym, bezbrzeżnym, po widnokrąg ze wzburzenia aż pożółkłem morzem, wzgórzyście rozpanoszonym.
 Chciałby wieńcem nieubłaganych ramion wodnych otoczyć przechylony statek i mnie na tym statku.
 Gniew, tęsknie skupiony za szybą, patrzy mi w oczy.
 Gniew morza.
 Tak przeze mnie kochanego!



17

 W końcu października, nagły tropikalny upał niepokoi rumieniące się liście.
 W nocy, coraz gorętszej, wkracza wiatr porywisty, południowy.
 Drzewa oddają się kołysanej namiętności.
 Nie wiedzą, że wicher ten ma sobie za jedyny cel ogołocenie ich z ostatnich złotych liści, uprzątnięcie tych resztek lata.
 Podobnie i nieopanowana namiętność lat późnych zaściela tylko pokotem ostatnich, złotych nadziei, całą swoją okolicę.



18

 Liście jesienne leżą po brzegach dróg, mieniąc się jedną połową tęczy.
 Wyglądają jak rozsypane róże wszelkich barw.
 W stawie drżą złote plamy. Rząd drzew odbija się w nim różnie: wierzba — mgłą siwą, czerwona leszczyna — skrzydłem motyla, topole — ciemnymi kolumnami.
 Skośne marmurowe schody, prowadzące ku wodzie, odbijają się wgłąb i w przeciwną stronę niż prowadzą, tworząc klin.
 Zadarte liście wierzby płyną jak dżonki, wiatrem popychane.
 Wysoko przelatujące samoloty suną przez głębinę jak czarne płotki, małą gromadą.
 Woda żyje, drzewa budzą się dzisiaj.
 Wieje bowiem wiatr, który różni się od innych jak chuchnięcie od dmuchnięcia.
 Z głębi piersi natury płynie to serdeczne chuchanie: wiatr halny.
 Kto jeszcze nie wypowiedział swojej miłości, zdradzi się z nią w taki dzień.
 Oto jest niekalendarzowy powrót wiosny.
 Wiosna — kaprys, wiosna — łaska.
 Możemy się jej wszędzie i zawsze spodziewać, tej Wiosny Niezależnej, zarówno w zimie jak i w setnym choćby roku życia.



19

 Z chudnących palców spada pierścionek. Nagły ten stuk w podłogę — to znak. Ach, niedobry! — Znowu kilka kilo straconych w ciągu miesiąca...
 Podobnie i w małżeństwie, gdy miłość stopniowo zanika, z dniem każdym bardziej słabnąc, nagle obrączka ślubna, na miarę kiedyś robiona, zsuwa się z dłoni szczęścia, już nie tej samej.
 I to się nazywa: — rozstanie.



20

 Koniec sezonu. Światowe słowo „sezon”, odlatuj na południe! Letników coraz mniej, wiatr zamiata plażę, szeroko, jakby ją chciał gruntownie po nich oczyścić. Morze szumi tragiczniej i piękniej, gdyż śpiewak to nie dla ludzi. Sosny wtórują. Jest wspaniale i nudno.
 I w życiu, tak samo, po sezonie, przyjaciół coraz mniej wkoło nas, pustoszeje świat.
 Żywioły za to przychodzą do głosu. Dla nas szum sosen, zdziczałych płaczek, dla nas rozpętany głos morza.
 Dla nas rozbrzmiewać teraz będzie surowe, nieustanne, niezrozumiałe, „niemieckie kazanie” wieczności.
 Lepiej zawczasu nauczyć się go słuchać, zżyć się z tą powagą. Zapóźniajmy się więc na plażach, w górach, wytrzymujmy „la saison morte”...



21

 Po sezonie — rozproszyły się szybko orkiestry, sentymentalnie tokujące. Nie będzie już miłości w tych okolicach. Kres! Kres! Nevermore! — jak krakał gawron Poego.
 Nie będzie? Śmiałe słowa. Powierzchowne, nieścisłe.
 Uczeni głoszą że w śniegach arktycznych żyje pająk mikroskopijny; że w 50-stopniowej temperaturze prądów podmorskich gejzerów cieszą się istnieniem ryby, szczególnie na ciepło odporne.
 Natura jest jak nasze małe artystki-chłopianki, które w zdobnictwie nie znoszą płaszczyzn, starannie więc batikują czy zalepiają wystrzygankami każde smutne, puste miejsce.
 Życie wschodzi gdzie go nie posiali, i miłość tak samo.



22

 Snują się lepkie, powolne błyskawice babiego lata.
 Kobiety, pajęczyce snów, włóczą się ponad ziemią na tkankach urojeń.
 Miłostki babiego lata dążą ku niebu — rajskie mają nadzieje... aż błyszczą od nich.
 Ale pajęczą ich nietrwałość rozwiewa porywisty, jesienny wiatr.
 Na głóg je zarzuca, gdzie wkoło ciernistych wrzecion owite, zapominają o swoich mrzonkach...
 Kobieta lat jesiennych może jeszcze zdobyć serce, ale nie potrafi go już utrzymać...



23

 Mój towarzysz podróży, przystojny nieznajomy, znużony drogą, zapadł się cały w rytm pociągu...
 Rozluźnił mięśnie, rozbroił swoje siły, zamknął piękne oczy i przybrał błogi a niemądry wyraz, z uncją niesmaku w kątach ust.
 Nagle opadła mu szczęka, obciążona jakby ołowianym ciężarkiem.
 Obraz nieodpowiedzialności, słabości bezbronnej. Człowiek śpiący.
 Jednak otwarte jego usta wydają raz po raz głuchy, rytmiczny poryk, pokrewny w dalekim echu głosom rozpętanych żywiołów i drapieżnych zwierząt.
 Z tych instrumentów postrachu najśmieszniejszy, głos ten zadziwia jednak swoją zaczepną urągliwością, surowością i zdecydowaniem.
 To natura, matka nasza słodko — naiwna, przychodzi w pomoc śpiącemu półnieboszczykowi, i daje mu ten odstraszający dziwogłos: chrapanie. Z jego pomocą powinien niedołężny śpioch zatrzymać wrogów swoich w przyzwoitej odległości. Wrogów zaciekawionych bezwładem; hieny czy wrony, lękliwe wobec ruchu, bezczelne w obliczu inercji.
 Straszy więc, porykuje poczciwiec, ochraniając się nieświadomie.
 Odstraszył by nawet chęć pocałunku, nawet myśl miłosną; z radością da mu każdy z nas święty spokój.
 Czując na sobie mój wzrok, warczy jeszcze posępniej, po czym ruchem kilkakrotnie powtórzonym, niepewnym, szarpiącym, narzuca sobie szorstką firankę okienną na twarz...



24

 Znam pewną sławę dyskretną, która najlepiej przystoi kobiecie pięknej i kochanej.
 Trafia się na nią, przeglądając katalogi firm ogrodniczych. Urocze żony, piękne narzeczone, może dziś już nieżyjące — zakwitają imionami i nazwiskami swoimi wśród fotografij roślin.
 Edith Alston: Chryzantema. „Biała, przecudna” — głosi cennik.
 Widzę ją, tę białolicą Angielkę, spokojnie przekwitającą w domowym zaciszu, oddającą piękno swoje rodzinie i w nagrodę otrzymującą od męża-hodowcy ten biały madrygał, tę długowieczność nowej odmiany kwiatowej.
 Zmuszono mnie do myślenia o niej, Edith, nieznanej piękności białej rasy i o miłości, którą wzbudziła, która ją uwieczniła.
 Marga Sacher: niezapominajka. „Niska, ciemnoniebieska, nadzwyczaj obficie kwitnąca odmiana, o zwartym wzroście i dużym kwiecie. Przyjmuje się łatwo na każdym gruncie”.
 A więc Marga, młoda Niemka, była to dziewczyna o łatwym charakterze, zgodna, niskiego raczej wzrostu, zwarta w sobie i silna, o wielkich, granatowych oczach. Kwitła obficie tam, gdzie żyła i kochała, pełna szczerej wesołości. Kochana nad wszystko i podziwiana przez najbliższych, została mianowana niezapominajką; pamięć jej żyje dalej w tym kurhanku kwiatowej grzędy.
 Jeśli już nie żyje, ma coroczne swoje epitafium błękitne.
 Piękna, niewinna sława.



25

 Wróblica szybko zebrała porozrzucane kawałki bułki, składając je jak najroztropniej, aby móc je pomieścić w dziobie, po czym frunęła w kierunku ściśle określonym.
 Niesie dla swoich młodych zdrową ludzką pożywkę, dla której ma wysokie uznanie.
 Miłość macierzyńska na tamtym świecie! Bo cóż, mimo wzrokowego kontaktu naszego z nim, obcy to świat, ptasi świat, niedostępny jak i gwiazdy.
 Ale jedna z mocy najdobrotliwszych, najbardziej kojących trwogę istnienia, jest nam tu objawiona, jako istniejąca i poza naszą sferą.
 To samo uczucie, to samo oddanie się najserdeczniejsze.
 W dniu święta matki, prawo ma do udziału w niem i ta skrzydlata rodzicielka, wcielenie macierzyńskości niewidzialnej.
 Miejmy nadzieję że gdziekolwiek by nas wichry międzyplanetarne przywiały, znajdzie się nam ku pomocy i pierś serdeczna i zapobiegliwość dobrej bogini Mamy.



26

 Umierający, na wznak leżąc, znieruchomiał.
 Pierś jego, która dotychczas falowała raz słabiej, raz silniej, stężała nagle.
 Mucha brzęczała nad tym spokojnym bezruchem.
 Widok ten dusił żywych, wkoło stojących. Odwracali oczy, wzdychali pełną piersią.
 Nieżywy tors trwał w skamieniałości. Niema oddechu.
 Myśl nie do zniesienia dla żywych.
 Ale on, zmarły, pracował już wielkim, zbiorowym, rytmicznym wdechem i wydechem ludzi, zwierząt, owadów, roślin i szerokim rytmem przypływu i odpływu oceanów.
 Bo kto choć raz odetchnął, oddychać musi wiecznie.
 Nieprzytomnie, jak w ciężkiej narkozie, porusza nasz zmarły niezliczoną ilością płuc, przez co wypogadza się jego twarz, zmęczona krótką ale ciężką walką o tlen.



27

 Zielonawe światła snu śmiertelnego. Słońce świeci w ten sen jak w wodę. Umarły, po długim wypoczynku odzyskawszy siły, skoncentrowany w jednym punkcie, począł nagle, z błogą radością, odzyskiwać skarb swój najdroższy: świadomość.
 Kwestia mocnego skupienia się.
 Zaczął rozróżniać przedmioty. Okno. Blask. Twarze pochylone nad sobą. Był szczęśliwie urodzony, widać dobre moce opiekowały się zmarłym w czasie jego snu.
 Wrócił jako dziecko, o silnym krzyku i wesołym uśmiechu.
 Po kąpieli w nicości najczystszej, tej, która daje nam twardy sen i za życia, pełen był szczęścia. Poczuł w piersi jakby oko świadomości i jakby łzy wzruszenia w tym oku bystrości wewnętrznej.
 Odzyskał swoje ja: ten drobiazg o który tak łatwo, który się w oczach naszych kaskadami przelewa, ginie, powstaje, błyska i powraca, jak fosforyzujący plankton fal morskich.
 To „ja” które jest przede wszystkim — świadomym oddechem.



28

 Już mnie małość stworzeń nie zwiedzie: domyślam się jakie tam bywają potęgi, ogromy, jakie przeceniania własnej wagi i miary.
 Oto gawron kołysze się przede mną na gałęzi cienkiej jak kreska.
 Lekki, choć ciężkim rysuje się kształtem.
 Na pewno wielki jest we własnym pojęciu, co najmniej tej wielkości jaką sobie samemu człowiek przypisuje. Potężny natchnieniem nieskażonej przyrody, mocno w siebie wrośnięty i wczuty, stokroć swobodniejszy od nas przez lekkość głowy, przewiewność kości, najsprawniejsze działanie wszystkich wewnętrznych narządów.
 Szybki puls daje mu uniesienie, nieustanną namiętność.
 Z pewnością rzadko odczuwamy tę wielką łatwość, tę upajającą dogodność istnienia, która jest udziałem każdego z tych naszych młodszych i stokroć zdrowszych braci w świecie natury.
 U nas — zaledwie cierpliwe przyzwyczajenie, wzdychające przystosowanie się komórek, a nieraz bunt: rebellium carnis.
 Zgrzyty, tarcia, niezadowolenie i skargi. Skargi na niezliczone trucizny, błędy, na niedbałość instynktu.
 Komórka, zdemoralizowana krzywdami wielu lat, jest jak miejski robotnik: pracuje bez śpiewu. Tam, u wolnych ptaków, u zwierząt dzikich — zapał, posłuszeństwo, karność, połączone z żywiołowością i śpiewająca robota organizmu!
 Któż by nie chciał mieć w sobie dla odpoczynku, choć przez godzinę takiego serca nie znającego arytmii, sprawnego serca tegoż gawrona, który właśnie z taką siłą rzucił się teraz w powietrze i szybuje, wysoko w górze...



29

 Kanarek ziewnął.
 To mnie z nim dopiero prawdziwie zbliżyło.
 Na ulicy koń w zaprzęgu czekający, zakaszlał.
 Zwyczajnym, ludzkim kaszlem.
 Widzę, jak bardzo jest moim bliźnim.
 Wiewiórka, moja wychowanka, czyści, liżąc z przejęciem swoją białą na piersiach sierść, podczas gdy ja równie starannie ceruję biały żabot.
 Patrzymy na siebie. Uśmiecham się, a wiewiórka marszczy nos.



30

 Baby krakowskie idą na rynek, tupiąc wysokimi butami, piękne w swoich zawojach, w swoich aksamitnych haftowanych kaftanach, którym słońce nadało patynę bukowych liści października, lub siność ostatnich głów kapusty.
 Pyszne te niewiasty niosą na plecach gęsi, białe i pogodne, w koszach objętych płachtą.
 Gęsi krzyczą, wyciągają szyje i są jak wróżki — pod tą postacią rozkazujące i godne — kierujące krokami niosącej je poddanej.
 Baba kroczy naprzód, w krótkiej, krynolinom podobnej spódnicy, hojnie marszczonej, tak hojnie, że gdy się baba odwraca, to spódnica odwraca się wpierw.
 Gęś nad jej głową patrzy to w prawo, to w lewo.
 Przechodnie usuwają się przed stukającą podkówkami gęsionośną wspaniałością.
 Oto jedno z wielu czarodziejstw Krakowa.

Czytaj dalej: Miłość (Nie wi­dzia­łam cię już od mie­sią­ca) - Maria Pawlikowska-Jasnorzewska