31
W Kazimierzu nad Wisłą pięknie jest, wenecko, i po miodowemu staropolsko równocześnie.
To już skądinąd wiemy, i nie o tym chcę wspominać. Ale o tym że jest tam tuż przy kościele winem obrośnięta weranda, zajazd, gdzie zbiera się kwiat turystów niedzielnych z okolicznych miast.
Samochody oczekują na pobliskim rynku, prywatne lub wynajęte. Nowe, aerodynamiczne karetki lub stare gruchoty.
Wyrażając letnią radość życia poubierali się państwo ci biało i kolorowo. Degeneracko rozrośnięci, topielczo odęci, biali, łysi i ciężcy; kobiety mocno uróżowane, w tureckich fezach lub w humorystycznych piuskach z ogonkiem na ciemieniu.
Inne znowu w nieomal arabskich zasłonach, a jeszcze inne w samochodowych, nieprzemakalnych pilotkach, których bezsensowną w dzień upalny surowość rozjaśnia lok włosów do białości spalony perhydrolem.
Dziwne te panie podziwiają pejzaż, co chwila kontrolując jednak w lusterku czy czarny lub szafirowy rimmel nie odfarbował im na policzki w gorącem powietrzu.
A właśnie, tuż w dole, wysypują się z przepięknego kościoła tłumy ludu po ukończonych nieszporach.
Suche twarze, ludzkie twarze — wynędzniałe ale normalne i umiarkowane zarysy i kształty.
Jeśli kaleka — to już jawny i prawowity. Malarsko — wspaniały. Jeśli zwykły człowiek — to na miarę człowieka. Jeśli piękność — to z Bożej łaski.
Stroje — celowe i zrozumiałe.
Chustka — od wiatru, but — od kamieni i błota, cery i łaty nie bez racji, jeśli niedobrane kolorem, to dla ważnych powodów. Zapięcie o ile jest gdzie, to dla potrzeby, nie ozdoby.
Tony wyblakłych, noszonych sukien — znających deszcz, słońce i czas — misterne i ciekawe.
Od wariackiego towarzystwa zamożnych, oko, z radością oderwane, wypoczywa wśród tej pokornej gromady, śpiesznie i z celem schodzącej w dół po kamieniach bruku...
Biedni ludzie! Czy wiecie o wielkiej waszej przewadze nad tamtymi w górze? o waszym atucie bezcennym? Przecież wy nigdy nie jesteście śmieszni. Wy nie. Ciemni, surowi, rzadko dobrzy, tępo myślący — być może.
Ale poważni, ale nie do śmiechu.
Czyż na przykład ten tłusty żabozwierz w białych spodniach, który w tej chwili przynosi sobie z bufetu jakiś smakołyk i gubi po drodze pincenez, zgięty pod brzemieniem własnego karku — czyż on, owiany z pewnością cichym i niewidzialnym śmiechem niebian, (mających tu blisko swoje asilum), byłby, doprawdy, godny waszej zawiści?
32
Zakochani bywają zazdrośni o przeszłość drogiej im osoby.
Nieraz dochodzą do prawdziwej obsesji na tym tle. I nie bez powodu; jest to w miłości istotna i ważna sprawa.
Uczucie ma wzrok dalekobieżny. Ogarnia całość życia. Wie że kiedyś tam dopiero, u kresu wędrówki, w retrospektywnym spojrzeniu na własny los, osądzimy kto był szczytowym punktem naszego łańcucha sentymentów, lub też kto najmocniejszą falą, najgłębszą wywarł erozję, w młodości naszej.
Nie musi to być ktoś panujący właśnie w dniu dzisiejszym nad nami. Temu, może niepisana historia dni naszych poświęci kiedyś zaledwie pobieżną wzmiankę?
I dlatego trwożą się kochankowie i spokoju znaleźć sobie nie mogą, wypytując wciąż o tę groźną przeszłość, dręcząc i siebie i przedmiot swojej miłości.
Chcieliby usłyszeć dawno przebrzmiałe melodie, porównać je z tą, którą sami przedstawiają.
W wiązance aryj czyjegoś życia chcieliby najsilniejszą być nutą i najtrwalszą.
Bez pomocy nauki, sercem tylko dochodzą do zrozumienia jedności i równoczesności czasu.
33
Prawdopodobnie na tle idei kwiatu stworzył człowiek pojęcie anioła.
Nie mogąc jednak dać sobie rady z brakiem podobieństwa kwiatu do człowieka, odesłał pomysł anioła w niewidzialność, mówiąc o nim niewyraźnie, jak przez sen, nie wyjaśniając jego istoty.
A jednak, gdyby dać kwiatom ludzki tors zamiast łodygi, piękną twarz młodzieńczą zamiast korony czy kielicha — anioł byłby gotów.
Wprawdzie niewinny i stateczny byt Anioła-rośliny znalazłby się w niezgodzie z człowieczym kształtem — ale za to pycha ludzka, pragnąca najpierw uczłowieczyć, a potem dopiero wielbić, byłaby w pełni zadowolona i uspokojona.
Jakaż istota na świecie jest ponad białą lilię czy hiacynt czysta i niewinna? Nawet gdy kwiaty walczą o miejsce, gdy się mnożą — mają na celu piękność i oczyszczanie powietrza, bardziej niż własne głuche istnienie.
Ileż dobrego czynią słodkoduszne akacje latem dla miast! — lotne to pogotowie ratunkowe — siostry wonnego miłosierdzia.
Czasem — jak na przykład pod postacią tytoniowego narcyza potrafi flora nadać namiętnie modlitewny wyraz swoim roślinnym obliczom, na które patrząc uważniej, zdumionym jest się i pomieszanym.
Ach, lecz pogarda ludzka wybuchłaby śmiechem na samą myśl o takiem wyróżnieniu i wyniesieniu kwiatowej grzędy!
Któż w ogóle rozmyśla głębiej nad rośliną oprócz buddaistów? Odkryli oni bóstwo w kwiecie lotosu i wyrazili to w akcie strzelistym: „Om mani padme” — („Om” czyli On, Najwyższy — wewnątrz „padmy”, czyli lotosu i „hum”! co znaczy po prostu: hm, chrząknięcie tajemnicze, zastanowienie się, otwarcie zamyślenia)...
Dzisiejszy pisarz nie wspomina o kwiatach. „Nie czas pisać o różach, gdy płoną lasy”.
Wybredniejsi poeci unikają tego potulnego zdobnictwa, godnego piszących pensjonarek, lub zakochanych półgłówków, dla których ułożono już od dawna „mowę kwiatów”, naiwniejszą od barbarzyńskich narzeczy...
34
Myśliwi, myśliwi, źle się z wami dzieje!
Nie macie już czystego sumienia waszych poprzedników, „wesołych jak dziecko, jak zbójca krwi chciwych”.
Czujecie potrzebę tłumaczenia się przed nami. Mówicie o gospodarce lasów; nie patrząc nam w oczy nazywacie samych siebie „racjonalnymi miłośnikami zwierząt”.
Opiekunami ich rozwoju.
Z trudem wykrztuszacie te kłamstwa. Gniew budzicie! Śmieszycie nas! Słowo „myśliwy”, do niedawna jeszcze zdrowe i zielone jak liść dębowy, zachorowało, pokryło się mszycami, bujaniem galasówek, skazami.
Bo już nam dzisiaj nie wolno śmiercią zasmucać oczu zajęczych, sarnich i jelenich, bośmy te oczy dostrzegli, dorośli do nich, bo je wszyscy kochamy coraz goręcej, miłością, która wielką ma przyszłość przed sobą, mogąc być ze wszystkich najszczęśliwsza... Myśliwi, odmieńcie się czym prędzej! Stańcie się myślicielami.
Zaczajeni o świcie lub zmroku, klęcząc na borówkach i cetynie, polujcie na ekstazy...
35
Umarły — o, nie sama to niewinność tylko, smutek, świętość, ofiara. Uległ w walce ze śmiercią. Pojęła go na własność, ulubioną twierdzę swoją z niego uczyniła.
Hasłem jej: „giń kto żyw!”. Pragnieniem jej: burzyć, roztrącać, rozrzucać krystalizację ciał. To jej obowiązek, jej wydział pracy.
Zaczaiła się więc w cichym nieboszczyku, jak w zapomnianych granatach, które, leżąc w polu, czyhają na swoje ofiary.
Stał się on niebezpieczny dla otoczenia jak martwa mucha jesienna, bielmem empuzy opanowana, gdy blade jej szydła przebijają się już i na zewnątrz.
Ptomainy, kadaweryny czyhają niecierpliwie na krew zdrową, na ranę choćby najdrobniejszą, najlżejsze draśnięcie — aby zatryumfować. Przenikają szturmem, szerząc w straszliwym pośpiechu czarny patriotyzm, porywczą wiarę żałobną. Zawleczone przez nieświadomych pośredników, którzy byli w kontakcie ze śmiercią, docierają nawet i tam, gdzie pod strażą miłości, w blasku srebrnej piersi spoczywa nowe życie.
Gdzie ranna kobiecość przeżywać chce słoneczną ulgę po ogromnym wysiłku.
Tam rozpoczynają bój, wrzeszcząc imię Marzanny-Hekaty-Kali.
Wzniecają rozpaczliwą gorączkę, pracując nad zagładą młodej matki, z zapałem nieomal twórczym.
Każda martwica jest równie wojownicza; zwłoki choćby tylko tęczowego kolibra grożą nam jako centrum potęg destrukcyjnych!
Ostrożnie więc, ostrożnie z tą — bezsprzecznie wielką i mocną poezją śmierci! Z tym majestatem niełaskawym! Nie ufajcie mu!
Tkliwością i staraniem otaczajcie promienne życie naszego nieśmiertelnego przyjaciela!
36
Dziś, gdy liczna gromada wróbli przybyła pod moje okno, gdzie im rzucam codziennie bułkę, siemię i owsik, narzuciło nam się podrastające kurczę, gwałtownie połykając co się tylko dało.
Biegało na żółtych gwiaździstych stopach, płochliwe i natrętne równocześnie.
Własność sąsiadów, łakomie hodowana na rodzinny, niedzielny stół. Odczuwam głęboką antypatię do tego ubogiego stworzenia i próbuję odgadnąć jej przyczyny.
Brzydota? Nie. Ropucha nawet znajduje w sercu moim przytułek! — To co innego. Może za wiele wkoło tego pierzastego dziecka atmosfery ludzkiej, zapachu gospodarstwa kuchennego, w którym się obraca los jego nieszczęsny.
Żylasty upiorek, z głową przystrojoną zaczątkiem grzebienia, zabiega wkoło potrzeb swego przesądzonego żywota...
Nie śmiem go odpędzać, ale z niechęcią odwracam się od niego, patrząc na zabłąkaną pomiędzy wróble uroczą pliszkę, która przechadza się rytmicznie, jakby sprężyną poruszana w tył i naprzód, chwaląc swój piękny ogonek...
— — — — — — — — — — — — — — —
Podły los kurczęcia brzydzi mnie. Oto jak biednemu wiatr w oczy wieje i niczyje serce nie sprzyja.
Jest granica litości! Potem zaczyna się — gniew.
Są stopnie nędzy które już nie wzruszają, gdyż nie wolno być aż takim pariasem!
Brzydactwo biega dalej i podjada wróblom ziarna.
Co robić? wykupić niedołęgę od bliskiej śmierci? Ależ nie ujdzie ludzkim rękom, a mnie wyśmieją wszyscy gromkim śmiechem!
— Nie ma sposobu na twój czyściec, przebrzydła istoto, i za to cię właśnie tak bardzo nie cierpię.
Obciążasz bezsilne moje sumienie.
37
Żywot nasz, jak łąka nieustannie przez nas samych ścinana, rośnie nam równocześnie za plecami aromatycznym, siennym stosem.
Odurzający śnie, który nas czekasz, kiedyś po skoszeniu całej tej łąki zielonej! Z głową ukrytą w kopcu tego barwnego siana.
Zsypią nam się na oczy kwiaty naszych dni i niepalące już pokrzywy naszych trosk. Będzie w tym stogu rezygnacja i pogoda równa może tym, które rozjaśniają złocącą się już śmiertelnie, zgrabioną trawę na klombie przede mną.
Niema goryczy, fermentu, niema śladu buntowniczości pośmiertnej w tych ściętych ziołach, o czym świadczy piękny ich zapach: namiętny i lekkomyślny.
38
Sonet wiosenny, stworzony już jest raz na zawsze pierwszą zielenią brzóz, pierwszą mgłą kwietniowej ektoplazmy, wijącej się wkoło gałęzi — pierwszym grzanym deszczem, który szeptem deklamuje o świcie, w cichej przechadzce swej wkoło po ogrodzie — i pierwszym dźwięknięciem ptaka kowalika, kującego w jakiś meta-metal.
39
Na widok odwiecznej parady wiosennego świata, wraca aksamitna zmysłów tęsknota do miłości nad siły.
Śpieszniej bije nam serce jakby chciało czas przynaglić, przyśpieszyć nadejście nowej burzy uczucia.
A wtedy z nieproszoną pomocą zjawiają się wspomnienia — z goryczą przypominają, zniechęcają i wyśmiewają się nawet.
Rodząca bólów swoich zapomina, by mogła dalej tworzyć, bo to jest światu potrzebne — ale ci, którzy kochali i cierpieli — nie zapomną!
Nikt im aż tak kochać nie kazał, mogą więc bez szkody i straty dla świata zapamiętać gorzką lekcję zawiedzionej ekstazy.
Aksamitna tęsknoto, zgiń, przepadnij!
„Hydra pamiątek” rozwiewa ramiona swoje apatyczne, które już nikogo i niczego nie żądają...
40
Mądry nie nudzi się nigdy — powiadają. Głupi nudzi się często, ale cierpi nad tym. A gdyby tak nudzić się z upodobania?
Nauczyła mnie wspaniałej ochotniczej nudy mała żaba zielona.
Wypasiona majowym powietrzem i spokojna, spoczywała na liściu malinowym, błyszczące oczy utkwiwszy w jeden punkt. Oddychała w pełnym słońcu; widać było że czyni to świadomie, z głębokim zadowoleniem.
Mijały godziny. Trwała wciąż na swoim miejscu.
Jakież to oddanie się życiu! Ile wiary, spokoju i ufności w żabim sercu!
Usiądźcież i wy raz prawdziwie spokojnie! Czyż nie sposób posiedzieć trochę na planecie, nie rzucając się wciąż z jednego miejsca na drugie?
Czyż wam nie warto rozejrzeć się dokoła?
Przecież ciekawe jest to wszystko. Przecież widok to nie wieczny. Wynajęty tylko na kilkadziesiąt lat najwyżej!
Pracujecie. Piszecie. Udoskonalacie różne maszyny. Walczycie.
Dla kogo? Dla tego nonszalanckiego króla przyszłości, który usiądzie wśród tych waszych wypracowanych skarbów i nie dbając o nie, będzie oddychał świadomie, tak jak moja żabka koloru olejnej farby „Maigrün”, w najcudniejszej nudzie.
41
Gatunek ludzki ma swoje widzimisię, które stara się narzucić jednostkom.
Na przykład: w pieśniach, obrazach, legendach odwiecznych, wskazuje, i to usilnie, uparcie, że kochać należy tylko młode, najzdatniejsze do macierzyństwa dziewczęta.
Kochanka ma być młoda jak wiosna!
W życiu jednak widzimy tak wiele miłości dla starszych kobiet.
Bardzo dojrzałych, bardzo niewiosennych...
Widzimy nieraz wzgardę dla świeżej serii, na korzyść tej przedawnionej.
Gatunek chce dziewczęcia z buzią jak malina.
Daremnie jednak pracuje nad wpojeniem w mężczyzn tego ideału, jako absolutu, daremnie stawia wzorki, wzrusza piosneczką.
Człowiek przeciwstawia mu swoje wieczne nieposłuszeństwo buntownika.
I wiosna i jesień zarówno go pociągają.
„Sweet sixteen!”.
Przysięgam wam że bywa i „sweet sixty”.
Gatunek mówi swoje, człowiek swoje, wiecznie swoje.
42
Miłość? — Ale pod warunkiem że prześcigniemy Czas, tego nieustępliwego zwierzchnika-biurokratę.
Niech wszystko między mną a tobą zacznie się, skończy i całe bogactwo romantyki niech się wyczerpie, dziś jeszcze, dziś przed zachodem słońca.
Aż do zobojętnienia, aż do zaofiarowania sobie nawzajem przyjaźni, życzliwej pamięci —
(jakby dmuchnięciem w twarz jedwabistego popiołu — — )
Nim słońce zgaśnie, zapomnijmy barw naszych oczu.
O zmierzchu niech straci swój zarys i rozmaże się w szarej godzinie gasnące wspomnienie tego dnia.
Z uśmiechem wyrozumiałości i wzruszeniem ramion, odrzućmy na bok kwiaty-nieużytki, które daliśmy sobie w południe (a wybierzemy je spośród tych najnietrwalszych!) i bez żalu przedrzyjmy twarze nas dwojga na fotografiach przed godziną zamienionych...
Aby Czas, po raz pierwszy sam wyprzedzony, zżymał się przez noc całą z gniewu ale i podziwu.
Gdyż w doświadczeniu swoim wielowiekowym obliczał miłość naszą, porozumienie, harmonię niezmąconą, na przeciąg trzech lat co najmniej!
Później miał wtargnąć między nas.
Obiecywał sobie moje lub twoje zdumienie, moje lub twoje nieszczęście, gdy oświadczy z saturniczym humorem:
„Skończone. Punctum, kropka”. Gdy rozkaże: „Żegnać się, moi państwo!”.
43
Las, to nie tylko żywiczny skarb dla naszego oddechu, smolny balsam dla naszych płuc zmęczonych, zielone collyrium dla oczu.
Kto doznał od ludzi wiele złego czy dobrego, co jest czasem na równi męczące jedno jak drugie, ten zrozumie znaczenie wspaniałej obojętności drzew, tych jednostek bez ujemnych czy dodatnich zamiarów, tego jedynego w świecie, bezpiecznego tłumu.
Przesuwamy się wśród tych pięknych prostaków, spoczywamy w ich cieniu błogim.
Ramiona ich nie zatrzymują nas, nie mają oczu aby nas śledzić i sądzić naszą urodę, ani serc, aby nas kochać lub nienawidzić.
Gromada wysokiej miary dusz, biorących z życia to co najwięcej warte: ciszę i spokojne sumienie.
Zgodnie obok siebie trwając, leczą nas przykładem niewzruszonego spokoju.
Życie, zdyszane człowiekiem miotającym się uczuciowo jak ryba w sieci, oddycha tu wspaniałą biernością, wypoczywa wreszcie.
— Stuk szyszki: bogowie oddają ziemi co ziemskie.
Miniaturowy, drewniany wizerunek skupionego świerczka, rzeźba-ulotka cierpliwej, niegorączkowej propagandy.
Po bytności w lesie czujemy się odrodzeni. Byliśmy w dobrem towarzystwie. „Dans de la haute sociéte”, jak mówią niektórzy, właśnie ci od których ucieka się jak najdalej w głąb lasu.
44
W ogrodach zoologicznych drzewa szumią inaczej.
Może zauważył to jeszcze ktoś oprócz mnie?
Rozgłośniej, świadomiej, bardziej przejmująco.
Czy to żal Natury nad uwięzionym stworzeniem, nad nieszczęsną menażerią? Czy tęsknota rośliny aby być choćby najsmutniejszym zwierzęciem? aby wyrwać się z parnej, dusznej nieprzytomności? Albo może wydaje się drzewom że i one są uwięzione w tym zwierzyńcu?
Dość że płaczą, szumią niezwykle.
Posłuchajcie tylko, zwróćcie na to uwagę, to ciekawsze od małpich skoków.
I w warszawskim zoo, i w zagranicznych, gdy je sobie przypominam — głuszy mi ryk lwów i tygrysów ten wysoki poszum, głośniejszy, dramatyczniejszy.
Platanów, topoli, lip.
Kołysze do snu bunt Płowych. Zimną obrazę tygrysów, wzgardę lwa.
45
Jest niepokój dzieciństwa i niepokój starości.
Między nimi leży młodości pokój i bezpieczeństwo.
Doprawdy, niezbyt zaciszne, nie za bardzo „gemütlich” jest to dzieciństwo, przez frazeologów rajem zwane.
Obcość wszystkiego dokoła, brak przyzwyczajenia i ciężar doświadczeń.
Strachy, pavory nocne, reminiscencje grobowego cienia, niedawno przebyte misteria.
Te same nieprzyjazne cechy ma i późna starość.
Nie są to komfortowe strefy. Za to młodość, ta prawdziwa, o jakież to wypieszczone, jak pierwszorzędnie pomyślane, wesołe, po prostu milionersko-kalifornijskie! Z najzbytkowniejszych i najwytrzymalszych materiałów, z pełną gwarancją na lat dwadzieścia pięć.
Rozkwit płci, to miłość i duma przyrody.
Młodość: jej oczko w głowie!
Dla niej świat staje się jasny, prosty i wcale nie mistyczny.
Nikną strachy dzieciństwa.
Wszelkie podejrzane cienie, stare cyganki-empuzy, sowiookie elementale, larwy kosmate.
Zakwita poczucie trwałości i wieczności.
Z dawna wiadomo, że młodość w śmierć nie wierzy.
Wynika z tego materializm, jakże zdrowotny! Jakże ułudny...
Słabe przerażenia: fantom białej róży nad ścieżką w nocy schadzek.
Za mocny pocałunek. Cień zazdrośnika.
Miłość straszy zamiast śmierci.
Choćby gorzka — zawsze piękna, miła.
Nadchodzi starość, wracają strachy.
Niedokładność spojeń między życiem, niebytem a człowiekiem, wady słabnącej konstrukcji.
Odsłania się tajemnica. Rozkwita wiara płomienna, migoce błędny ognik okultyzmu. Kończy się bowiem ochrona nerwów młodości.
Nazywamy rajem dzieciństwo — mówimy też i o „pogodzie starości”.
Człowiek ma łatwy charakter!