Po sześciu wiekach

Autorka:

Nie, ja nie wielbię ciebie, Beatrycze,
Nie jesteś ty mój ideał niewieści!
Boś ty wielkiemu duchowi boleści
Wtedy zjawiła swe słodkie oblicze,

Gdy on się z mroków piekieł już wydźwignął,
I bój zakończył i walkę rozstrzygnął.

Nie poszłaś ty z nim za dni połowicy,
W on las posępny, gdzie duch szuka drogi,
Nie byłaś światłem dla jego źrenicy,
Gdy ją zwątpienia zaćmiły i trwogi.
Sam się obłąkał w gąszcz dziką i czarną
Ów wielki tułacz, wyszedłszy z nad Arno.

Ciebie przelękły okręgów tych ciemnie,
Co kaźnią ducha i miejscem są męki.
Może on wołał i wzywał daremnie,
Może na próżno chciał dotknąć twej ręki,
Może cię szukał oczyma przy sobie
W ogromnej pustce i w żywych ciał grobie.

Ciebie ta brama przelękła swym zgrzytem.
Co jak trumienne zamyka się wieko
I dzieli kraje podziemne z błękitem,
Z echem pól żytnich i z chatą daleką...
Nie, ty nie poszłaś przez ciemne wierzeje,
Gdzie ten, co wchodzi, zostawia nadzieję!

I łódź ta mglista na martwych wód fali,
Co z łez ulane, zdrętwiały w swym biegu,

Gdzie każda kropla westchnieniem się żali,
Bez ciebie — smętna — odbiła od brzegu...
Słyszysz ten cichy plusk? — To płyną duchy,
Lecz ty im swojej nie dałaś otuchy!

Posępny żeglarz sam przybił do lądu,
Co ciszą krzyczy, milczeniem co woła,
Na puste brzegi przerażeń i sądu,
Skąd Bóg odwołał jasności anioła,
Lecz gdzie się sercu zostało świtanie,
Iż jest od śmierci mocniejsze kochanie.

Ciebie przeraził ten wicher, co goni
Na wspólną mękę złączone dwa duchy...
Widzisz tych dwoje, pierś z piersią, dłoń w dłoni,
Jak ich porywa pęd ślepy i głuchy?
O Beatrycze, o lilio niebieska,
Silniejsza nad cię miłością — Franceska!

Ta gdy jak gołąb żaliła się biały,
Wiesz, czemu pielgrzym, co w piekła szedł cienie,
Choć ścichła burza i wichry omdlały,
A otchłań miała mir i odpocznienie,
Padł, jako człowiek, dosiężony złym grotem?
— Bo sam bez ciebie był i wspomniał o tem.

Ogniste mary z palącym się włosem
Przelękły ciebie; nie miałaś ty siły

Iść, aby cierpieć maluczko ich losem...
A te tragiczne, otwarte mogiły,
Skąd czarne płomię i dym siny bucha,
Zawściągły stopę twą, zdrętwiły ducha.

Cofnęłaś krok twój od bagien tych jadu,
Gdzie okowane pracują zmierzchniki,
Gdzie ten, co padnie, przepada bez śladu,
Zamknie się nad nim grób, a krzyk ten dziki,
W którym z przekleństwem swój żywot wyzionie,
Pochłoną czarne bezdennych wód tonie.

Tam, gdzie w lodowe wszczepione katusze,
Chłostane biczem śnieżystej zamieci,
Łamią się ciała i łamią się dusze,
Gdzie konających dni blask trupi świeci,
Gdzie dech w szron idzie, a gradem łza pada,
Nie miałaś siły iść, stanęłaś blada.

I tam cię także nie widziano, pani,
Gdzie duchy krzyczą językiem płomieni...
Z dala ty byłaś od owej otchłani,
Co się, jak czasza rubinów, czerwieni
Męki swej wnętrzem, a z wierzchu jest czarna
I cicha, wielka kostnica cmentarna.

Tyś się przelękła żałobnych tych borów,
Gdzie drzewo cierpi gwałt, a gałęź woła...
Tych pomieszanych duchowych kolorów
Pół-potępieńca, a pół-archanioła,
Którego Bóg sam w tej kaźni zostawić
Musi, bo przeklnąć nie może, ni zbawić.

Twych bławatkowych oczu jasność cicha
Nie wzeszła gwiazdą w prastarej tej nocy,
Gdzie ciemność bierze kształt i smętnie wzdycha,
Po drogach błądząc, kędy bez pomocy

Konającego szept słychać i głosy,
Od których cierpnie kość i wstają włosy.

Jak wszedł do piekła, tak wyszedł bez ciebie
Wielki ów piewca jęków i wieszcz zgrzytów;
A tyś się lilią kwieciła na niebie
I stałaś w modrej jasności błękitów,
Niedosiężona tchem czarnej otchłani...

Nie, ja cię wielbić nie mogę dziś, pani!

Czytaj dalej: Ojczyzna moja - Maria Konopnicka