Śniło mi się na zorzę,
Na samiutkie świtanie,
Że przez wioskę szedł anioł,
W prostej, zgrzebnej sukmanie.
A miał nogi on bose,
Na koszuli — len szary,
A okrutną niósł kosę
I z grabliskiem do pary.
Jak najtęższy dąb w lesie,
Taką ci miał urodę,
I zahuczał, jak wicher:
— »Będziemy mieli pogodę!« —
I tak wyszedł na pola,
Jak ta jasność, co błyska,
A precz wołał ku chatom:
— »Hej! wstawajcie ludziska!« —
Aż tu kupa narodu
Na gościniec się wali...
Ja za kosę ze ściany,
Kosa ogniem się pali.
— A co kosić będziemy? —
Pyta jeden, to drugi.
— Czy ten łężek pod lasem?
Czy ten spłacheć od strugi?
A on precz nas prowadzi
Prościusieńko na słońce,
Co już weszło nad ziemię,
W złotych zorzach grające.
Aż w tę jasność, w tę złotą,
Poszedł naród ów cały.
Tylko krzywe się kosy
W onym blasku migały.
I wsiąknęli w tę cichość,
W jutrzenkowe to granie...
— A sen miałem na zorzę,
Na samiutkie świtanie.