Co ranek patrzę w okno me
O najwcześniejszej zorzy,
Kiedy najpierwszy blask a świt
Na morzu się położy.
I widzę łódź na jasnym tle
Złotoróżanej fali,
Jak lekko płynie, lekko mknie,
Jak się jej żagiel pali.
Żagiel pochyły, drobna łódź,
Ni wioseł, ni kół zgrzytu,
Tylko ją świeży morza dech
W świetlistość pędzi świtu.
Żagiel pochyły, drobna łódź,
Tak chyżo w brzask ucieka,
Jakby ją drogi wołał głos,
Głos drogi gdzieś z daleka.
Cały rój potem statków mknie
Przed oknem moim biały:
Jedne — jak siwe orły te,
Inne — jak złote strzały.
Lecz żaden z nich nie płynie tak
Nagle, a lekko, z cicha,
Jako ten jeden wczesny ptak,
Co ranną zorzą dycha.
Powrotu jego, nie wiem, gdzie
Szukać i czekać trzeba...
Nie widzę nigdy go na tle
Zachodniej łuny nieba.
Lecz gdy się zbudzę, on już straż
Poranną morza trzyma,
I niesie żagiel, pełen róż,
Który mu zorza wzdyma.
I patrzę za nim w złoty szlak,
W jutrzennym szlak bez końca,
I myślę, że to jest mój duch,
Co leci na wschód słońca.
I myślę, że to jest mój duch,
Co w złoty świt ucieka,
I że go woła drogi głos,
Głos drogi gdzieś z daleka...