Jakby o zmroku zabłąkane ptaki,
Tak myśli moje lecą gdzieś odemnie
W kraj dziwny jakiś, ja sam nie wiem — jaki.
Byłem w nim kiedyś, ale dziś daremnie
Spoglądam w Lety zamglone zwierciadło,
Szukając czegoś, co na dnie przepadło...
Czasami przecież widzę jakby we śnie
To samo leśne pół-senne jezioro:
Z brzegu szuwary i zielone pleśnie
I powalone pnie ze rdzawą korą,
W pośrodku tafla rozlewa się gładka,
A lilie wodne świecą na niej zrzadka.
I drzew olbrzymich sklepione konary
Tworzą nad wodą kopułę zieloną.
Pod nią ze słońcem, pomrok igra szary.
Barwy i kształty błysną i znów toną.
I sieć utkana z cieniów i promieni,
Na wód krysztale miga się i mieni.
Wśród ciszy tego leśnego kościoła,
Co z fal posadzkę, z gałęzi ma stropy,
Słyszę, że ktoś mnie po imieniu woła
I słyszę czyjeś szeleszczące stopy,
A zioła leśne drżą na tamtym brzegu,
Jak gdyby w szybkim potrącone biegu.
Ale napróżno patrzą moje oczy —
Mgły z nad topieli wstają coraz bledsze,
Wszystko przedemną mąci się i mroczy,
Raj mój się zwolna rozpływa w powietrze
I płakać mi się chce dziecinnym płaczem,
Chociaż sam nie wiem ni za kim, ni za czem.