Wolałaś: dokąd płyniesz, a potem jeszcze: zostań,
ale już żagle z papieru porywał wiatr i dął w nie.
Droga między domami - gdzie woda - była prosta,
a już sprzed zamku w witrynie salutował mi żołnierz.
Ulice pełne wody - kreski z lapisu lazuli,
kiedy porywał mnie żagiel i coraz dalej unosił.
Ach, jakie dzwony muszli, gdym płynął wzdłuż martwych ulic.
Na próżno pościg ptaków - wysłany przez ciebie - prosił.
Mała łódka z orzecha, a woda głęboka jak wieża,
na dnie rosły korale przekwitłe - miejskich latarń.
Oto giniesz we śnie - wołałaś, a mnie wcale nie żal
było wierszy i ludzi, kiedy płynąłem od świata.
Potem na krańcu morza niebo płynęło i na mnie
sypało gwiazdy zielone i coraz większy zamęt:
wirował i giął się nieboskłon wśród żółtych komet sklamrzeń,
zalało, porwało mnie w górę i znów odrzuciło jak kamień.
Poszukaj dobrze w zaułkach, gdzie nocy kołysze pokład,
gdzie cień nieruchomy na murze jak cień martwego człowieka.
Przyjdziesz zmniejszona od trwogi, nie rozumiejąc zobaczysz:
tam siedzę na brzegu nieba i puszczam łódki na ściekach.
grudzicń 1940 r.
KB