Jestem sam, ja i puste dni zmierzmem brunatne
jak liście poskręcane jesienią w agonii.
Dni z szelestu wysnute, z nocy bez majaczeń,
zwarzone cichym skrzypem kłamanej ironii.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A może dni te skłamal ktoś, tępy przechodzień
plugawiący rożowe odblaski i słowa,
i może kłamstwo spadnie szarzejącą nocą,
dni się zjawią zielenią i powiedzą: prowadź.
Skry sypną purpurowe z marzących obłoków
i szczęście białym koniem zatętni pode mną,
i powiem : naprzód, szczęście! Dni szeregiem runą
przez noc pachnącą bzami i gęstością ciemną.
Wolność napłynie w usta purpurowym krzykiem,
zieleń pogryzie szare, daltoniczne noce.
Pełność, jędmość i wolność powstawania będzie
nie nadgryzionym myślą, słodkawym owocem
i wtedy szczęście biczem gwiezdnym zatnę
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
teraz jestem ja i te puste dni brunatne...
jesień 38 r.