Słońce się z boi u w zimnej wije fali,
Wichr morzu, morze wichrowi się żali.
Oto się wszystko z swoich szat rozdziewa,
Bowiem kochanka idzie: Noc i śpiewa.
Dzień łka i w łkaniu cudne łamie ręce,
Płacz fali słychać i płacze dziecięce.
Anioł włóczęga błądzi po wybrzeżu
I gwiazdy wplata do słów w swym pacierzu.
Z za skał wyjechał rycerz jakiś blady,
I złote znaczy w morskim piasku ślady.
Morze jest martwe jak śmiertelne płótno,
jest bardzo cicho i jest bardzo smutno.
Śmierć gdzieś zginęła, zmęczony kaleka
I nie przychodzi, chociaż wszystko czeka.
Noc śpiewa, wokół rozesławszy gońce:
Cieszmy się śmiercią! Już skonało słońce!
Mroki wypełzły z nory w głuchej skale
I węszą wkoło słońce jak szakale.
Smętek jest głuchy i jest rozpacz głucha,
Dusza obłudnych jakichś szeptów słucha.
Oto jak w morze Bóg w noc rzucił sieci
I łowi dusze w cudnych snów zamieci.
Przeto, nie mając snu ni rojeń mocy,
Mówiłem Bogu i mówiłem nocy:
— Mam ślepe oczy i mam głuche uszy,
Wywiedź mi, Panie, duszę z leśnej głuszy.
— Wywiedź mnie, Panie, z moich dni żywota,
Bowiem śmiertelna moja jest tęsknota.
— Nie ratuj słońca tonącego z fali,
Bowiem mi wszystkie me ogrody pali.
— Rzuć wszystkie trudy i męki i znoje
I trąd i wojnę rzuć na wrogi moje.
— Miecz archanielski w moje podaj dłonie,
Bym ja o życiu sądził i o zgonie.
— Spraw, bym nad sobą mocą był stokrotny,
A potem odejdź, abym był samotny.
Morze jest martwe jak śmiertelne płótno,
Jest bardzo cicho i jest bardzo smutno.
A przetom mówił: Jedna zbawień droga:
Pomóż mi Boże stworzyć sobie Boga.