Przybłąkał się do mnie gość,
Wichr, wieczny pól wędrowiec,
I śpiewa: mam męki dość,
Przekląłem już manowiec.
Wieczysty wciąż gna mnie ból,
I śmierci służyłem wiernie,
Traciłem oddech wśród pól,
Raniłem pierś o ciernie.
Znęcił mnie spokój twych izb,
Co duszy się uśmiecha,
Znęciła mię miękkość przyzb,
Twej chaty złota strzecha.
Zapomnij, żem ciebie gnał
Przez skały i przełęcze.
Tyś już pogrzebał szał,
A ja się męczę... męczę...
Zapomnij, żem ciebie wiódł,
Goniąc za twym żywotem,
Przez zimno nocy i głód,
I bryzgał w ciebie błotem.
Niech dotknie dziś moich ust
Łaskawa twoja ręka,
Skryte wśród wietrznych chust
Serce mi moje pęka...
Odrzekłem: o, bracie mój,
Ułożę cię w posłanie,
Za progiem twój został znój,
I twoje wędrowanie.
A kiedy spadł pierwszy liść,
Wśród łez mi wichr zaśpiewa:
Przyszedłem, a muszę iść,
Śmierci twe pragną drzewa.
Gdym zebrał złoto mych zbóź,
Lata przecudne śmiechy,
Wichr śpiewa: odchodzę już
Dąć pożar w twoje strzechy.
Gdym smutny leźał jak głaz,
I płakał pokryjomu,
Wichr śpiewa: mnie w drogę czas,
Dach zerwać z twego domu.
A przetom porzucił sad,
Stodoły me i chaty,
Przedemną wichr znaczy ślad,
Ja idę za nim w światy.
Wieczysty wciąź gna mnie ból,
I śmierci służę wiernie,
Oddechy tracę wśród pól,
I ranię pierś o ciernie.
Gdzieś za mną dobytek mój,
Bujnym się ogniem pali,
ja zasię i wichr i znój
Idziemy w szczęściu dalej.