Kiedy chłód fioletowy odął usta chimerom,
strzegącym schodów promiennych, co prowqadziły do wnjścia,
olbrzymiogłowy Küferlin uniósł żonę jak berło
i do łożnicy ją zaniósł, i złożył na miękkich liściach.
Więc muzykanci poczęli stroić naszędzia kruche,
aby im było słodziej i ciszej, i bardziej miękko,
lecz nie znaleźli poklasku, i skinął Küferlin ręką
i grać rozkazał piorunom, dębom grzmieć, gwizdać wichurom.
Zwęziły się oczy żony od tego huku, od trwogi,
płakać poczęła cicho, bardzo cicho, jak strumień;
tłmaczyła mu, że jest mała, że boi się, że nie rozumie...
Na próżno: śmiał się Küferlin i spalał ją wolno, jak ogień.
A potem już było cicho. Powietrze pachniało morwą
i po ramionach żony pot spływał jak srebrny ocean...
Więc kiedy się uśmiechnęła, westchnęła i usnęła,
przez okno w powale wpadł księżyc i Küferlina porwał.
"Oto mnie w ręce porywa astrologiczny księżyc!"
wrzasnąć zdążył Küferlin, a już rozkręcone włosy
ciągną mu głowę do góry, za głową brzuch i w niebiosy
tak ulatują we dwójkę, a żona śpi i nic nie wie.
O świcie płakał Küferlin. Śmiała się żona i z konwi
lała złocistą wodę w dziecinne usta kwiatów.
"Głupcze - mówiła do męża - on by naprawdę cię porwał,
gdybym za ucho cię mocno nie uchwyciła zębami..."