Piekło polskie

CANTO XXX.

W życia wędrówce, na połowie drogi
skroś infernalne wędrowałem knieje,
gdzie ci, co skrzydła mają i co rogi,

porównie cierpią i zbywszy nadzieje,
zapadłem w otchłań Piekła niedościgłą;
kiedy pomyślę, włos na mnie truchleje.

Oczu demonów rozżarzonym węgłom
światłość jakowaś grozy przydawała,
gdy oko moje z ich okiem się sprzęgło.

I tako drżałem jak korab na wałach,
gdy się odjablą wszystkie elementy.
A było wietrzno i wieczór bezmała.

Nade mną w górze "Święty, Święty, Święty"
piały Cherubim i niebo jak arka
skroś planetarne płynęło zakręty.

Nagle, czy Dante był to, czy Petrarka
nic wiem, lecz raczej sądzę być demonem
onego człeka. — Chłopcze, niech nie sarka

jęzor twój — rzekła mara, — bo przed skonem
ujrzysz Erebu grozy tajemnicze,
kędy Kon cierpi społem z Laokoonem.

— Ktoś ty? — spytałem. — Jam jest Bazewiczem,
— co jeografją na ziemi fałszował,
— na ziemi byłem czemś — tu jestem niczem.

— Teraz szczebluję do niebiańskich pawał,
— ale nie dojdę, jak nie doszedł Maron;
— in terra doctor eram — tu konował.

Stało się ciemniej, kiedy siwy Charon
z okiem jakoby z rozżarzonym lontem
wywijał wiosłem, jak różdżką Aaron.

I tako płynęliśmy Acherontem,
rzeką Boleści, a wioślarz pyjamą
osłaniał członki swoje. Widział on te

duchy nieraz płynące i tak samo
poglądał na nas, jak za dawnych czasów,
gdy cisnął Danta przed piekielną bramą.

Lecz oto Cerber, strzegący zawiasów
bramy podziemnej, dał nam znak szczekaniem,
żeśmy do czarnych dopłynęli lasów.

I tam na chwilę wpadłem w snu otchłanie.
Jak kiedy chory syn, drżący w malignie,
budząc się, straszy matkę bełkotaniem,

Raz po raz okrzyk grozy z ust wyrzygnie,
tako i byłem ja, w to Piekło chynąc,
gdy wzrok ku ziemi zbytnia trwoga przygnie;

a nigdy wielką odwagą nie słynąc,
— Mistrzu, — szepnąłem — prowadź mnie w te kręgi,
— przepadnę bowiem sam, samopas płynąc.

— Na mapy moje! — rzeknie mój duch tęgi —
— nie trwóż się, chłopcze, zadrzyj w górę głowy,
— niech spłonie Strach twój w ogniu mej Potęgi.

— Oto zobaczysz obraz Piekieł nowy
— i phantasmata oglądniesz olbrzymie
— i najgroźniejszy krąg, bo poetowy.

A wtem hebrajskie usłyszałem imię,
poznałem: znamię zdradziło eblisie.
— Tyżeś to? — rzekłem — Tyżeś to, Tuwimie,

— aże po pępek pogrążon w ignisie?
— Czyś to ty, mój słopiewco, logofagu, larwo?
Milczał, słowa łykając krągłe, i się

w ignisie smażył cum honore parvo.
— Mistrzu, — spytałem — a ten, co binokle
— na rzymskim nosi nosie białym barwą,

— który na Heinem cwałuje naoklep,
— jakby go talent, albo horror poniósł,
— kto zacz? Odpowie Mistrz: — Rumaka poklep

— i jeźdźca na nim. On — ci jest Antonius
— Słonimski, znany z zatrutego zęba,
— chociaż powionie czasem jak Favonius.

Trochę zmęczony siadłem na skał zrębach,
słuchając głosu, co płynął z oddali:
— Jak marmur bity dłótem — moja gęba.

Patrzę — a zgraja rogonośców wali,
wlokąca widmo jakieś z gór do dołów;
widły żarliwe w brzuch widma wbijali.

— Jam jest Leonard Podhorski Okołów,
— enjambemanjak, sprośny rymokupca,
— w sercu Białoruś miałem i aniołów.

Tak wyło widmo, a djabły do słupca
Leonardjatę przydźgały cezurą.
Rymną krwią krwawił rymowy porubca.

Ale tu ciała nasze czarną chmurą
obeszły, w głębsze zapadliśmy limby,
gdzie dołem smrody szły, ognie zaś górą.

Widoków onych nawet Danta rymby
nie mógł opisać, boski w swojej sztuce,
tumy wznoszący samotne jak limby:

Z ciała albowiem drąc sztukę po sztuce,
gryźli djabłowie larwę cum affectu:
Johannes Miller wieczny Nepomucen

był to. — Posłuchaj, — Wergil z wąsem rzekł tu —
— jako on Miller subjektywnie wyje:
— Forsa i folga — synurektum tektum.

Empuzy, Lamje, Hapuny, Harpije,
Centaury złote i ciężkie od blasku
wrzasnęły nagle jak grom, kiedy bije:

Bowiem na skraju posępnego lasku
lekki jak ibis, gdy chce obłok dosiąc,
pod cylinderkiem miast Pallady kasku,

tuczny słowami lśniącemi nad mosiądz
Maitre Iwaszkiewicz chciał ćwierknąć sonetkę,
by w Akademji Piekła fotel osiąc.

Dwaj djabli wskazywali mu rozetkę
Legji Honoru, gdy on wierszodziałem
słodkim się parał, waniljowy Oetker.

Piękne to było, piękne. Gdy tak stałem,
głos mnie doleciał podobny do róży:
— kucnij troszeczki, Jadziu, za tym wałem...

— Chłopcze, to piekło wcale ci nie służy,
— bo w raju piekła chcesz, a w piekle raju,
Tu zbladł i pióro schował i się znużył.

Od wschodniej strony, na dachu tramwaju
wały, androny, sterny, baliwerny,
hocki i klocki, gacki, balu — baju

padały w duszny Tartar niepomierny,
wrzeszcząc: — O mamo, serce me dynamo,
o Sternie, steruj, któryś jest bezsterny!

Aliści wzrok mój inną panoramą
począł się bawić, bo na czarnej łące,
ogniami wzięty w kwadrat jakby ramą,

gdy mu wątróbsko sępy witkaczące
żarły, wył potępieniec. — Mnie zadziwia,
— Mistrzu, ten człowiek — rzekłem — i hańbiące

— czyny popełnić musiał. — On ma wywiad
— sam i ze sobą, więc "guarda e passa".
Przez czarnych borów spleśiałne igliwia

szliśmy. Szagale szarpały Pikassa,
kiedy w monoklu przemknął się djablotyn,
automobilom rzucający lassa.

— Znudził mnie — płakał monokl — Platon — Plotyn,
— handlem się wreszcie bawię od lat wielu,
— dla potępieńców czyniąc anti-potyn.

Tyś mi się tutaj zjawił, o Kornelu,
łysoniu rzewny, i ty, Lechonisto,
i ty, Adolfie, mowy karuzelu.

O Leszku, Leszku, gdy panegirystą
mam już być twoim, ty, który obiema
rękoma butle wznoszisz, o fletnisto,

do rajubym cię wzniósł. Właśnie go niema.
Kiedym plagjacką wyczyniał puentę,
blada i drżąca opadła mię trema,

bowiem ujrzałem widemko nadęte,
palące Maden, wielkie jak korniszon;
widać, że człowiek był to altus mente,

a już rzec najmniej, że nie był wymiszon
z genjuszu. Szeptał: — Irzku, mego wuja
— miasto, mych dzieci cytwar i kapiszon.

Nagle, jakgdybym słyszał "Alleluja",
jakobym wonie powąchał Arabji,
tak byłem szczęśliw. Rzekł jeograf: — Tu ja

— raczej ci płakać każę, krąg to babi;
— ujrzysz tu białych głów szkaradnych siła;
więc spoważniałem i rzekłem mu: — Rabbi.

Przed nami w kotle rymotwórczym wyła
Słodka i J. K. Iłłakowiczówna,
za tom "Połowu" jak Venus się kryła;

dalej sarenka Renka Tuwimówna
wiersz przy księżycu pisała bez świcy,
bo było widno. Panna Reicherówna

"une-heure-avec-sces" chciała mieć z Kończycy
cygarem. Dłużej nie mógł i miał rację.
Tam jakaś dama podawała "cycy"

uatom beskidskim — i były trzy Gracje,
trzy Marje: Kossak, Dąbrowska, Jehanne,
trzy panie polskie, trzy "białe akacje".

Z za drzewa, cierpiąc żądze nieustanne,
poglądał na nie barzo sprośny staruch
Zdzisio Dębicki i z każdąby w wannę.

W krzaczkach — brodaty — jako prorok Baruch
Jaś Narodowy Salińskiego Marję
z laurem na skroni powiódł. Szli do baru.

Tutaj zawiały wiatry jak malarje
żółte, trucizny pełne, bo zwysoka,
nucąc przez resztki nosa Negro-arje,

w otchłani bez dna towarzyszka Epoka
chynęła, pełna wojen, sportów, panik,
na sky-scraper'ach śpiąca i na dokach.

W ręku trzymała z ciepłą wodą kranik,
symbol cywilizacji — rzekł filozof,
który nazwiskiem w pamięci mi zanikł.

Wtem usłyszałem huk wojennych wozów,
a w pierwszym pędził bóg demonów Beljal
w mundurze szarym, ciemny jak teozof.

— Mistrzu! — krzyknąłem. — Piekieł ewangelja
— przeraża oczy moje, w uszy dzwoni,
— niechaj przykryje wzrok mój twoja delja.

Jednak widziałem: z rękawa masoni
beljalowego wężem niesłychanym
płynęli w nieskończoność... Wszędzie oni.

On w Piekle jeden Anioł — zbuntowany.
Więc kiedym ujrzał i szpady i kielnie,
począł mną targać strach nieopisany,

i z jeografem zbledliśmy śmiertelnie,
gdy raptem pewien blady wolno-mularz
porwał nas w ręce i niósł w górę dzielnie.

— Trzymaj się wąsa mego, kiedy hulasz
— dziwnie w powietrzu — rzekł pan B. — Trzymałem,
Gdzieś w raju aniołowie jedli gulasz,

a ja nad Piekłem z masonem latałem,
nad przepaściami czarnego Erebu
i z przerażenia drżałem całem ciałem.

A księżyc tajemniczy był jak rebus,
jak kalafonja złoty. — Dość tej jazdy,
czas nam przez Czyściec wędrować ku Niebu —

rzek mi jeograf. I ujrzałem Gwiazdy.
Nad Acherontem Boy, bóg zamyślony,
chodził samotny, pluł i liczył gwiazdy.

Czytaj dalej: Pieśń o żołnierzach z Westerplatte - Konstanty Ildefons Gałczyński

Źródło: Cyrulik Warszawski, r. 1926, nr 18.