I
Słońce ruzwiane w przestrzeń, jak wiatr złoty spada
poza zębami skały, a po drugiej stronie
ścielą się nad wąwozem śniegu białc tonie
i zwiewna, ziotna, spłynna poema modro-blada.
A wszystko obejmuje niebo, wszystko wpada
w głąb cichą, lila-modrą... Czas idzie; już tonie
w rdzawo-fiolctowy dym na nieboskłonie
stoczę gór i na śniegach mrok szafiru siada.
Tylko za grzbietem skały złoty i płomienny
trwa obłok, jakby pożar szałał tam poza nią - - --
patrzę: wzrok ini się zwolna staje mglisty, senny - -
wymalowane cuda jawią się za granią:
świat powietrzny, od świata ziemi tak odmienny...
Łabędzi z ognia sznury wiszą nad otchłanią...
II
Czarodziejskie łabędzie z ognia, widnie mnie-li
Jednemu, mnie-li śpiewne - - a ich głos: to dzika
fletów w szalonym wichrze tańczących muzyka...
Ja jeden je tam widzę - w błękitu topieli...
Unoszą się na skrzydłach, jak grzmotu anieli -
ich pieśń drżeniem świat cały dokoła przenika -
lecz ich sznur leci w pomrok, odlatuje, znika -
jak spojrzeć: świat w śniegowej niebieskiej zaścieli.
Czarodziejskie łabędzie z ognia - krótkotrwała
igraszka smutnej myśli: ciężkiej, ołowianej
chmury przeblask słoneczny... Dusza się wyrwała
w swój dawny ogród widzeń, dawno zapomniany - -
i sonetu melodja znowu mi zagrała
i spojrzałem na kopce życia - - czy kurhany...