Miał ojciec syna jednego,
Ale nicponia wielkiego,
Jak to zwykle jedynaczek
Elegancik, lecz próżniaczek.
Choć w domu było dość chleba,
I wszystkiego co potrzeba,
Zachciało się panu bratu,
Iść na zarobek do światu.
Spakował kuferek w drogę,
Od matki wziął zapomogę,
Ojca, matkę w domu niechał,
I do Ostrawy pojechał.
Tam w Ostrawie, jak to bywa,
Że pieniędzy wnet ubywa
Za trzy dni Jasinek złoty,
Już miał w kieszeni suchoty.
Choć ochoty nie miał robić,
Szukał, aby coś zarobić,
Aż nareszcie go przyjmują,
Gdzie murarze dom budują.
Dźwiga cegłę synek kmiecy,
Że mu aże trzeszczą plecy,
Już chciał tę robotę rzucić.
Lecz wstyd było do dom wrócić.
Dwa dni robił, trzy chorował,
Tak się Jasio zacharował,
I tak mu bieda docięła,
Że mu pierwszy wstyd odjęła.
Właśnie, gdy ojciec siał proso,
Jasinek powrócił boso;
Ujrzawszy go rzucił proso,
— Ach, mój synu, to ty boso!
— Tato, czyście nie widzieli?
Wszak boso chodzą anieli!
— Synu, synu to nie żarty,
Mnie wstyd, żeś taki obdarty,
— Ojcze daj spokój tej sprawie,
Ja się już teraz poprawię.