Gdzie dobrze, tam ojczyzna. A gdzież kiedy było
Komu lepiej, gdzie kiedy komu się przyśniło
To wszystko, w co pan Baron na jawie opływa?
Przychodzień, dóbr książęcia jak swoich używa,
I wkrótce pojmie wdowę, panią dóbr, za żonę,
A z nią księstwo, i hrabstwa dwa uksiążęcone,
I ten zamek wspaniały, tak sławny z piękności
Po świecie całym, że doń co rok mnóstwo gości
Z Anglii, z Niemiec, z Polski przybywa tłumami,
Jakby na miejsce jakie słynące cudami.
Nie dziw tedy, że Baron, budząc się w pościeli
Edredonowych puchów, miększej od kąpieli,
I z za kotar indyjskich wychylając głowę,
Powitał temi słowy słońce południowe:
«Gdzie dobrze, tam ojczyzna». — Już ruszył zawiasem
Wstęgę, tkaną z jedwabiu, ze złotym kutasem.
Na ten ruch, jak na laski czarodziejskiej zamach,
Zaraz we drzwiach pokoju zabłysło, jak w ramach
Obrazu zaklętego, wojsko malowane
I w cichości na całą rozlało się ścianę,
Żywe a nieruchome: i tylko z wyrazu
Oczu i twarzy widać, że czeka rozkazu.
Służba niemiecka; wszystko we fraki ubrane
Czarne, w białe pończoszki, glansowne trzewiki:
W ręku trzymają lustra, brzytewki, ręczniki.
Baron dał rozkaz, służba rzuca się. Dwaj pazie
Podają na talerzu obszytą w fontazie
Koszulę białą, jak śnieg na alpejskim głazie.
Gdy ją Baron przywdziewa, z przodu go osłania
Dwóch pokojowych suknią indyjskiego tkania,
Gdzie złotych kwiatów więcej lśni niż na ornacie:
Baron zwykle zaczyna ranek w takiej szacie.
Gdy ją włożył, to znak jest, że z łoża powstaje:
I wnet mu pochyleni do nóg dwaj lokaje
Podścielają meszt parę z marokańskiej skóry,
Mających i barwistość i świeżość purpury,
A każda z nich złocistą naszywana gwiazdą.
Stopa do nich wślizga się lekko, jak ptak w gniazdo,
I po kobiercach cicho, jako łyżwa lekka,
Płynie ku stolikowi, gdzie go kawa czeka.
Kamerdyner lał kawę. Murzyn, z lewej strony,
Trzymał nabitą lulkę i lont zapalony;
Za danym znakiem, ogień podłożywszy chybko,
Skłonił się z dwusążniową ku panu antybką,
Na której końcu bursztyn, wielkości ogórka,
Pełen drogich kamieni, jak zawój u Turka.
W tejże chwili, znów z tyłu inny pokojowiec
Stając, safijanowy rozwijał pokrowiec
Angielski, zeń nożyczki dobył; temi krzesze
Podbródek Baronowi i szyldkretem czesze,
I ręką muszcze, pełną utłuszczonej farby;
Potem, żeby włos ująć w należyte karby,
Chustką je opasuje, która uwikłana
Na szczycie głowy w węzeł nakształt tulipana.
Baron hawańskich dymów z bursztynu snuł smugi
Naprzód w górę przed siebie, potem w dół na sługi.
Ci, ze znaków pojmować wolę pana zwykli,
Drzwiami, kędy w cichości weszli, tędy znikli,
On został sam, dumając, a w bursztyn grał ciągle,
Puszczając dym to krągło, to znów wpół-okrągle.
To w słupki, to w zygzaki.
Rozwałęsana jego w tych dymach się błąka
Samotna i ponura myśl, nakształt pająka:
Lecz widno, że gdzieindziej myśl, gdzieindziej dusza,
Bo z ust, któremi puszcza dym i ledwie rusza,
Wychodził głos i słowa i zdania: lecz rzeczy
Trudno w nich znaleźć, jedno drugiemu więc przeczy.
Naprzykład takie słowa: «Gdzie mi dobrze będzie,
Tam i ojczyzna moja, tam dom...; [dobrze wszędzie,]
W domu lepiej! «Ten nie żył, po kim nie zostawa
Sława!...» Chleb to grunt, a sława zabawa!...
Mądry Baron po szkodzie! Żyj, pókiś na świecie;
Po mnie niech spadnie niebo i skowronki zgniecie!»
I tym podobne zdania. A jak zwrotka rymem,
Tak każde zdanie jego mieszało się z dymem.
Z takich go tęczowatych rozmyślań wytrąca
Mrok, spadający nagle, jak zaćmienie słońca.
Baron uczuł, że mu się poza skronie wije
I oczy ściska dwoje rączek: zgadnął czyje.
Wytchnął; puszcza z ust bursztyn, którego świecidła,
Jak puszczona z dziecięcej słomki bańka mydła,
Błysnęły i zagasły cicho na kobiercu
Podłogi. On prawicę położył na sercu,
A lewą koło głowy tu i ówdzie chyla,
Jak chustką, którąby ktoś odpędzał motyla.
Aż nakoniec milczenie przerwał naprzód jękiem,
Potem głosem cichutkim, jak komara brzękiem:
«Ach, ach, jeśli mi szczęście zawiera powieki
W kształcie nocy — ach, niechże ta noc trwa na wieki!
Jeżeli fala, która w nicość nas zagłębia,
Ma tę świeżość i ten puch skrzydełek gołębia,
Niech mrę teraz, niech zniknę!...» Lecz wzdychając, zniżał,
Głowę i prawie aż do kolan ją przybliżał.
Wtem jedna z rączek, co mu więziła powieki,
Rozsunęła się zwolna, jako obłok lekki.
Baron, podobien temu, co się cuci z mdłości,
Wydobywał półsenne oko z tych ciemności,
Aż dojrzał śród nich postać, która, jak królowa
Nocy, wdzięki swe w szatach zaciemnionych chowa.
Suknia długa i czarna; nad głową się sępi
Czarny kapelusz i wkrąg strusie pióra strzępi.
Tem jaśniej na dnie takiem zabielały lica,
Jako przedzierająca chmury twarz księżyca.
Była to księżna, w stroju, który zwykle służy
Wielkim paniom niemieckim do konnej podróży.
W ręku trzymała biczyk z szyldkretowym prętem,
Którego skówkę gryzła strojną dyjamentem.
Temi rzeczami gdy się bawił, lokaj wlata
Z krzykiem: «Hofrat oznajmia wizytę...»
Wszedł człek półwieczny, twarzy poważnej, w ubraniu
Podróżnem, z biczem w ręku, jakby na wsiadaniu.
Dawny znajomy, krótko witał się z Baronem
Dorywczem rąk ściśnieniem i lekkim ukłonem.
Baron przysunął krzesło, ręką i pół głową
Ukłoniwszy się; Hofrat skłonił się na nowo.
Usiedli, milczą oba. Tymczasem się krząta
Służba. Lokaj w milczeniu pośpiesza do kąta,
Gdzie, nakształt hodowanych w donicy cebulek
Wschodnich kwiatów, sterczały główki wschodnich lulek
Bursztynowe, natkane w stolik cyndałowy.
Lokaj wybrał z nich cybuch półtrzecia-łokciowy,
Nasadził piętę, nabił, zapalił i wtyka
Cybuch w usta Hofrata, a sam, jak wszedł, znika.
Siedzą tedy i palą; a dwaj przyjaciele,
Gdy się zejdą i gdy są oba marzyciele,
Mogą razem przemyślać i przegadać wiele,
Nie siląc się na słowa; i taż myśl, co w gwarze
Głosów brzmi, może równie przemawiać i w parze.
Hofrat zaczął dąć szybko i dym rączo ciskał,
Który szerząc się w górze jak wodotrysk pryskał.
Naprzeciw Baron, z usty wszerz rozciągniętemi,
Jak gdyby ze skalistej rozpadliny dymi.
Fala [dymu] poziomo w pół izby zawisa
I nad głowami, jako obłok, się kołysa.
Zdziwiło to Hofrata; cybuch spuścił na dół,
I czystem z płuc ciągnionem powietrzem się nadął;
Potem z taką je siłą dmuchnął w dymu środek,
Że go rozbił i zrobił w nim jasny obwodek,
Przez który odkryło się nieco dno sufitu,
Jak nad rozstępującą się mgłą krąg błękitu.
Taką przygotowawszy dla swych sztuk widownię,
Pochwycił znowu cybuch, pociągnął gwałtownie,
I cały przepędziwszy dym przez ust naczynie,
Puścił z nich jednę kulę, wielką jako dynię.
Podniosła się wspaniale i środkiem obłoku
Dążyła do sufitu. A wtem Baron z boku
Wystrzelił ku niej bańkę małego rozmiaru,
Lecz kręciła się szybko, jak kula bilaru;
Ta dopędza wnet banię, swym obwodu brzegiem
Trąca ją; aż obiedwie wstecznym poszły biegiem.
Cichym uśmiechem Hofrat dał poklask tej sztuce,
A tymczasem gotował i cybuch i płuce,
Nakoniec rozwarł usta: widno, jak w ich głębi
Dym długo gromadzony warzy się i kłębi
I przy brzegach ust krążąc, ciasno je obwieńcza;
Aż się zerwał i wyszedł na świat wkształt obręcza.
Kręcąc się, przed obliczem Barona zawiesza
I już się ma rozpłynąć: gdy Hofrat pośpiesza
Podeprzeć go obręczem drugim, mniejszym nieco,
Za którym drugi, piąty, dziesiąty wciąż lecą,
Z obręczy wnet się tworzy postać ostrokręga,
Który końcem gardzieli Hofrata dosięga.
A podstawę wprost przeciw Baronowi szerzy.
Wzdrygnął się Baron, zdumiał, ledwie oczom wierzy,
Żeby ktoś w Niemczech zdołał wydąć arcydzieło,
Któreby u fajkarzy chińskich poklask wzięło;
Chce godnie odpowiedzieć, i wnet jednem tchnieniem
Ów ostrokrąg odbija takiem zokrągleniem