Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

od kilku dni
świat jest dla mnie tylko
gałązką uwiędłych nadziei

nie mam dokąd iść
schowałabym się w kieszeni
ale jest pełna
zasuszonych wspomnień

rozkładam więc stragan
sprzedaję wszystkie marzenia
przemilczając termin ważności

sobie zostawię tylko uśmiech
gorzki i czarny jak kawa
wciąż bez mleka

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



od kilku dni świat jak gałązka
uwiędłych nadziei w kieszeni
pełnych zasuszonych wspomnień

rozkładam stragan marzeń
terminy ważności przemilczam

jak ten uśmiech

taki gorzki i czarny jak kawa
wciąż bez mleka


niezłe, wymaga retuszu, wybacz mój tu :P - zaciekawia...
- pozdr. kasia :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



chyba tak, każdy ma własny stragan, a z tego wszystkiego robi się niezłe targowisko i zamieszanie:)) szkoda tylko, że łatwo wtedy dać się oszukać..

pozdrawiam:))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



od kilku dni świat jak gałązka
uwiędłych nadziei w kieszeni
pełnych zasuszonych wspomnień

rozkładam stragan marzeń
terminy ważności przemilczam

jak ten uśmiech

taki gorzki i czarny jak kawa
wciąż bez mleka


niezłe, wymaga retuszu, wybacz mój tu :P - zaciekawia...
- pozdr. kasia :)

podoba mi się Twoja wersja, ale zostanę przy swojej póki co;))

ukłonik
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



od kilku dni świat jak gałązka
uwiędłych nadziei w kieszeni
pełnych zasuszonych wspomnień

rozkładam stragan marzeń
terminy ważności przemilczam

jak ten uśmiech

taki gorzki i czarny jak kawa
wciąż bez mleka


niezłe, wymaga retuszu, wybacz mój tu :P - zaciekawia...
- pozdr. kasia :)

podoba mi się Twoja wersja, ale zostanę przy swojej póki co;))

ukłonik
- i w takich momentach , to ja tracę wiarę w komentarze; czy Ty mi powiesz, czemu się podoba, i się podoba na tyle, aby ją bezdyskusyjnie wyciepać ?
- dałam retusz, bo mi forma kuleje, co z tym zrobisz? Może zapytasz wprawnejszych ? - co ja tu robię> po co mi to, Poezjo ???
Opublikowano

witam Ulko
człowiek dorasta a marzenia niestety zaczynają się kurczyć na ich miejscu pojawiają się chłodne plany
dobrze że peelka ma tych marzeń jeszcze co by można rozłożyć na straganie
a jeśli są to nie wierzę w ich przeterminowanie to chyba jakiś chwyt Autorki
dobrze że uśmiech (czy aby nie ironiczny że czytelnik dał się nabrać... z tym terminem..)
a jeśli kawa bez mleka to akurat parzę drugą poranną
chętnie użyczę mleka może cokolwiek peelce umili
szcuneczek

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



podoba mi się Twoja wersja, ale zostanę przy swojej póki co;))

ukłonik
- i w takich momentach , to ja tracę wiarę w komentarze; czy Ty mi powiesz, czemu się podoba, i się podoba na tyle, aby ją bezdyskusyjnie wyciepać ?
- dałam retusz, bo mi forma kuleje, co z tym zrobisz? Może zapytasz wprawnejszych ? - co ja tu robię> po co mi to, Poezjo ???

dobrze, już wyjaśniam:/

podoba mi się, gdyż Twoja wersja nie zmienia sensu wiersza, co więcej, jest krótsza i daje większe pole do manewru wyobraźni poprzez swoją formę.. poza tym Ty jesteś bardziej doświadczoną poetką, niż ja, toteż zapewne wiesz, jak i co można ulepszyć

ale widzisz, Twoja wersja to już nie jest mój wiersz.. ponadto, przywłaszczając ją sobie czułabym się jak jakaś oszustka

mam nadzieję, że tym razem poczułaś się bardziej usatysfakcjonowana moją odpowiedzią, pozdrawiam serdecznie
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



to smutne i staram się w to nie wierzyć, że z wiekiem marzenia są zastępowane przez plany..

hm.. peelka najchętniej podrzuciłaby te marzenia wrogom, być może oni polegną przy ich realizacji..

a ja, w przeciwieństwie do niej, już dzisiaj sobie wypiłam kawkę z mlekiem,
dziękuję Ci za komentarz:)
Opublikowano

życie bez marzeń byłoby fatalne, więc fajnie jak się je ma; czasami warto taki stragan rozłożyć, co piękniejsze odświeżyć i znów się rozmarzyć w kawie ze śmietanką :-)
to naprawdę przywraca optymizm oraz chęć do nowych marzeń i ich realizacji wbrew i pomimo :-)

serdecznie pozdrawiam

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Podoba mi się Twój wiersz, podoba mi się - mimo wszystkiego, co w wierszu - jego optymistyczne zakończenie. Cóż poczęłabyś, Ulu, bez uśmiechu?
Wszystko można nabyć i sprzedać, uśmiech należy zachować..... :)
Zwrotka, którą zacytowałam - jest cudna! Bardzo kobieca. Schować się w kieszeni..... :)
Poza tym - jest punktem zwrotu akcji.... Od smutku - do działania. I - na koniec - uśmiech pozostał....
Bardzo mi się podoba.
Pozdrawiam.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



to smutne i staram się w to nie wierzyć, że z wiekiem marzenia są zastępowane przez plany..

hm.. peelka najchętniej podrzuciłaby te marzenia wrogom, być może oni polegną przy ich realizacji..

a ja, w przeciwieństwie do niej, już dzisiaj sobie wypiłam kawkę z mlekiem,
dziękuję Ci za komentarz:)
witam ponownie
nie chcesz wierzyć Ulko że z wiekiem marzenia wypierane są przez plany?
to jest rzeczywiście smutne ale tak jest przekonaj się sama co napisałaś w komentarzu
"być może oni polegną przy ich realizacji"
to właśnie plany się realizuje a marzenia się spełniają albo i nie
szacuneczek
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



to smutne i staram się w to nie wierzyć, że z wiekiem marzenia są zastępowane przez plany..

hm.. peelka najchętniej podrzuciłaby te marzenia wrogom, być może oni polegną przy ich realizacji..

a ja, w przeciwieństwie do niej, już dzisiaj sobie wypiłam kawkę z mlekiem,
dziękuję Ci za komentarz:)
witam ponownie
nie chcesz wierzyć Ulko że z wiekiem marzenia wypierane są przez plany?
to jest rzeczywiście smutne ale tak jest przekonaj się sama co napisałaś w komentarzu
"być może oni polegną przy ich realizacji"
to właśnie plany się realizuje a marzenia się spełniają albo i nie
szacuneczek

hm, masz rację
sama sobie czasami zaprzeczam:))

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...