Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Tęcza Brahmana


Rekomendowane odpowiedzi

I

Przez podniesione ramię zakwitło słońce, nabywając quasi – autentyczną aureolę świętości. Obecność niedostrzegalnego była w ręce nienamacalna, ogólnie jednak miła. Uderzył pierwszy piorun.
- Wygląda na to, że będziemy mieli piękną ziemię – rzekł na całe gardło mól książkowy – Telewizja już tu jest!
- A o czym będzie reportaż? – niespodziewanie odezwał się jego rozmówca, pan Plus – Słyszałem, że coś nie tak z reporterami?
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi – ze złością przewrócił się Mól Książkowy – Człowieku, idź lepiej zastanów się nad sobą i nad tym, co chcesz o tym świecie wiedzieć. Onti...
- Teraz twoja kolej! – uderzył drugi grom.
- A teraz bez kolejki! – uderzył ósmy, po czym uciekł przed zemstą współtowarzyszy.
- Świat się ma ku końcowi, skoro nawet pioruny walą, jak im się chce. – Plusowi nie chciała z oka wylecieć ani jedna łza. Mól natomiast podniósł się z ziemi i zaczął podróżować.
- Cztery siedem, cztery osiem, mam cię teraz w nosie! – zakrzyknął olśniony odkryciem wolnej woli – Muszę ostrzec telewizję, że ludziom dzieje się źle!
- Wiem! – głuchy, potężny głos echem odbił się od ziemi i trafił w swoje źródło. Okazało się, że źródłem tym był Głos. Wiele się dowiedziałem, kiedy go zobaczyłem.
- Wiem! – zakrzyknąłem, lecz głos mój rozrósł się w powietrzu i rozrzedził na tysiące zbutwiałych liści. Zrozumiałem tylko to, że moją porą była jesień.
- Zbutwiały liść mnie przykrył, ała, ała, zaraz mnie ukąsi bezwolne zwierzę! – darł się Mól, który wybierał się w drogę z zadaniem zbawienia ludzkości przed dziadem, symbolizującym niewielką niemoc.
- On i w kiełbasie by zgubił drogę – odezwał się gwałciciel, gwałcąc gwałconego. Z tej sceny emanowała radość życia, a na twarzy gwałciciela widniał pogodny uśmiech.
- Dobrze więc, pójdę sam do miasta i zaniosę ludziom Prześliczną Nowinę. Mól nie podołał zadaniu, zakryty liśćmi jak Bóg zakrywa dłonią swą ofiarę. Gdzie Mól nie mógł, może Pies podoła.
- Oj, panie – Plus, wyczuwając we mnie minusa, gardził mną i kochał zarazem. Przyglądałem mu się z całą bezwzględnością psiego węchu – Niełatwo być Psem w dzisiejszych czasach. Jeśli zginiesz – nikt nie będzie płakał, jeśli zwyciężysz – nikt tego nie zauważy.
- Cholerny zboczeńcu! – zakrzyknąłem skryty za falbankami słownymi. Gwałciciel zwrócił na mnie swoją pogodna twarz, lecz zauważywszy, że nie o niego mi chodziło, rozmarzył się – Zauważać to ty możesz swoją ciotkę, nic mnie to nie ton! – kontynuowałem, już bardziej spod spodu – Ale żywszy jestem od twojego lisiego gęgania, Jednostronny Wymiarze Rzeczywistości! – za(uwa)żywszy go w ten sposób odseparowałem to, co niepotrzebne od niejednego, czego nie widać.
- Poczekaj, telewizja przyjeżdża, gromy, grom, grom z jasnego P, ja wiem, wiem...! – głos cichł coraz bardziej, ponieważ Plus zmniejszał się w miarę oddalania się od niego. Kiedy spojrzałem się na Plusa po dwóch minutach, zrobił się taki malutki, że mogłem go schować w dłoni. Jego piskliwy głosik przerodził się w skrzek w momencie, kiedy dłoń zacisnąłem w pięść.

II
- Ptasie gniazda! Ptasie gniazda i zeszyty! – przekupnio dobroczynnie zachwalał swoje towary, znalezione prawdopodobnie za stolikiem – Panie, kup pan wiejskiego szczura! – jeden z przekupniow uderzył mnie w twarz pajęczyną – Palancie, to jest tanie jak twoja matka! – próbował mnie przekonać do jakości swoich wyrobów.
- A ile chcesz za tę małpę na twoim pysku? – spytałem, nieobyty z facjatą tak Wysokiej Mości. Na to on uśmiechnął się w sposób nie pozostawiający wiele do życzenia i odciął się: „Spadam”. Rzucił jeszcze wesołe „Jesteś fiutem” na pożegnanie i zwinął swój bezsens z mojej drogi, jakże przecież widocznej.
Miasto było szumne, to pierwsze rzucało się w oczy. Szumne i długie – dało się słyszeć, że stanowczo za długie jak na reguły konwencji „Krótkich miast zazdroszczących długim”. Udało mi się jednak przemierzyć całą tą długość nie czując współczucia dla kroków już postawionych – ba, czułem swoistą radość ze stworzenia sensu i celu dla mej wędrówki. Idąc, nagle poczułem pulsujący w skroni jakiś potworny kolor, coś jakby widok odjazdowych pomarańczy na granicy snu i jawy. Nie chciałem pamiętać tego uczucia, więc zanegowałem swoją tożsamość, usuwając z psychiki owo niechlujne zdarzenie. Zmieniło się moje miejsce urodzenia. Z Psa stałem się Zwierzchnikiem, za młodu kursującym między Bangladeszem a Mołdawią. Heroiczna przeszłość, niepamięć zdarzeń i w efekcie – nijakość teraźniejszości.
- Czy teraz kupisz gniazdo ptaka dodo, obsrany pojebie? – zagadnął mnie ponownie przekupnio, otwarcie siedząc na jeżdżącym taborecie.
- Nie durniu, nawet na chujowy niebieski zeszyt się nie zdecyduję – wysiliłem się na uprzejmość mimo irytacji spowodowanej utratą tożsamości.
- Pierdol się, ten zeszyt to gówno, bierz go sobie – zachęcony moją skłonnością do współpracy przekupnio rozpoczął licytację.
- Twoja mać ma więcej w głowie, niż jest słów w tym zeszycie – nieskładna reakcja na jego zaczepki zaowocowała erekcją.
- Bierz go i nie chcę w zamian nawet pierdnięcia, bo i tyle nie jest wart ten szajs – przekupnio rzucił mi w twarz zeszytem, patrząc w niebo.
- Nie, za darmo to ty możesz swoją matkę rozdawać, ja mam odrobinę godności – używając starego chwytu retorycznego „na matkę” pragnąłem rozstrzygnąć targ – Masz tu stary bukłak z korkiem w kształcie onanizującego się proboszcza parafii św. Wąsa z Bezbożnej Pustoty Duchowej, zabytek wart kreciego skalpu.
- Ale z ciebie kutas, dobra, biorę to. Ale nigdy więcej nie próbuj mnie na to złapać – przekupnio wstał z jeżdżącego taboretu i minął osiem beczek fig grających w rozbieranego pokera. Wygrywała beczka bez liny.
Zeszyt okazał mi więcej dobroci, niż lew źdźble trawy. Powróciła tożsamość, a wraz z nią uczucie pulsującego koloru. Zbadanie tej sprawy to chyba więcej, niż można przeżyć, kulejąc.


III
- Szkoda, że jestem taka niedościgniona – odezwała się na głos Parapetowa Dżeny. Miała więcej stóp wzrostu niż niejeden mógłby jej pozazdrościć. Paliło się światło – A więc, szkoda, powiadam, że jestem taka niedościgniona – Coś zakrakało w odpowiedzi. To dzban pragnął wkurwić filiżankę. Nic więcej.
W salonie wrzało, para gryzła w oczy, pantalony działały hipnotyzująco, a Parapetowa Dżeny mówiła na głos niemodne rzeczy.
- Ty to taka sowizdrzałka jesteś – zagaił jeden pantalon, chcąc zbrukać niedorozwiniętą moc psychicznej bariery Dżeny – Sowizdrzałka, i to w dodatku: zjedzona! – po całej sali przeszmuglował się instynkt śmiechu, nikt jednak nie dał mu wyrazu w czasie. Dopiero poniewczasie, kiedy Dżeny chciała odezwać się po raz trzeci, śmiech, zagubiony w podziemiach, znalazł wyjście w narządzie jamy gębowej. Pantalony owijały się w basałyki ze śmiechu, rozweselony dzban obrażał wszystkie naburmuszone filiżanki, a płomień trajkotał z parą o rzeczach nie z tej ziemi. Parapetowa Dżeny zadrżała, bojąc się ruszyć. „Jak się przestanę ruszać – myślała – może przestanę być sobą. Jak nie będę oddychać, może mnie nikt nie zauważy”. Bo ona nie chciała być sobą, nie teraz, nie w tej chwili. W gruncie rzeczy to nigdy tego nie chciała. Zawsze marzyła o przytulnym etosie wypasacza jednorożców. Spokój i samotność – oto jej ciche marzenia. Świat jednak nie dał się wziąć na litość i zmusił ją do bycia pośmiewiskiem dla ust i przyczepionych do nich pantalonów. O tak, definitywnie nie chciała być sobą.
Kiedy tak siedziała skulona, starając się zmienić i nie zwracać uwagi na wieczne „teraz, kiedy się ze mnie śmieją”, stała się rzecz dziwna. Łuna, pomarańczowe Nic wtargnęło do gospody „Wnieś kukłę” i zakazała ludziom spotkań. Każdy stał się obcy, każdy był podejrzany, każdy dla każdego mógł być każdym. Wszechobecna obcość dała o sobie znać w przejawie bezlitosnej furii odwiecznego archetypu przestępcy. Śmiech, z gromkiego i tubalnego skowytu, przerodził się w ciche i podstępne rechotanie, w okrywającą się płaszczem sarkazmu tajemnicę indywidualnej osobowości.
Parapetowa Dżeny, poruszona (a przez to przywrócona świadomości) nagłą zmianą, uwieczniła się na ścianie. Śmiech z wieczności przeszedł w chwilę, chęć ucieczki stała się chęcią powrotu, a tumany iskier z kopulacji ognia i pary wypaliły pole dla radości i pełni egzystencji. Dżeny nie pragnęła już zaniku swej skóry (kiedyś w tym celu nacierała się piaskiem i kapiszonami), wydobyła się z otchłani i zanurzyła w świetlistym „teraz” – w „teraz” takim, jakiego pragnęła.
Zaczęła wypasać jednorożce.


IV
Ja jestem Tym, Który To Napisał i jednocześnie Tym, Który Wędruje po mieście Tęcza Brahmana. Ja tworzę i cierpię, ja wiem i nabywam wiedzę. Światło pomarańczy jest moim dziełem, a jednocześnie doprowadziło mnie do utraty osobowości. Czterdziesty raz powtórzę: jestem szaleńcem.


V
Zgubiłem moją Prześliczną Nowinę. Czułem ją, czułem, że jest blisko, w paskudnym bólu pulsującej skroni dostrzegłem obietnicę fikuśnej radości. Czemu ją zignorowałem na początku, czemu dopiero przekupnio zdołał mnie przekonać do akceptacji własnej tożsamości? Gównianie to wszystko wyglądało, bo mi Nowina (jaka Prześliczna) uciekła.
Tak rozmyślając przemierzałem ulice Tęczy Brahmana, aż tu nagle oczom mym ukazał się niezwykły przybytek. Była to piętrowa kamienica, z drzwiami wychodzącymi na ulicę i oknami ustawionymi w dwa rzędy. Zaintrygowany specyfiką tego budynku postanowiłem przyjrzeć mu się dokładniej. Niestety – z bliska nie prezentował się już tak interesująco. Dwa morsy strzegące wejścia wyróżniały się tylko odblaskowymi kamizelkami, prawdopodobnie mającymi za zadanie zwrócić uwagę na ich obecność. Potężne drzwi o kształcie smoczej paszczy posiadały bardzo niezwykłą kołatkę, która wydawała dźwięk przypominający szamotanie się ryby w sieci. Na piątej ścianie kamienicy widniał napis: „Strzeż się kurzej stopy”, jednak to polecenie nie wydawało mi się godne zapamiętania i wygląd liter szybko wyleciał mi z głowy (choć sens pozostał). Słowem – był to prawdopodobnie zakon farbiarzy ziela. Prawdopodobnie, bo żaden z zapytanych morsów nie raczył udzielić odpowiedzi.
Wtem zapadł zmierzch. Słońce nie dorosło chyba jeszcze do swojego zadania i szybko poszło w kimę, bo rozległo się potężne chrapanie, zagłuszające miejski zgiełk i rzucające na kolana deklamatora dytyrambów. Według mojej rachuby nie nadeszło jeszcze południe, a w tym mieście zaległa już ciemność. Słońce tu jeszcze młode, a i ludzie niedojrzali.
Jak jeden mąż powrócił do swych licznych żon ból w skroni i zaczął z nimi wszystkimi naraz kopulować. Orgazmy kobiet były tak potężne, że omal nie rozsadziły mi głowy. Dojrzałem światło. Gdzieś na górze, na grani, wysoko. Ze szczytu góry Potwór z Lochness wykwitło pomarańczowe, pachnące widokiem niedźwiedzia światło, zalewające mój umysł i doprowadzając męża i żony do najwyższej ekstazy.
Znalazłem moją Prześliczną Nowinę.


VI
Jeździła na oklep na jednorożcu, śmiejąc się sama z siebie. Wtedy dojrzałem ją w pełni szczęścia, w absolutnym rozchełstaniu emocjonalnym i najczystszym samospełnieniu. Wówczas widziałem ją po raz ostatni i wówczas była najczystsza. Kiedy mnie spostrzegła, pełnym wdzięku ruchem zsiadła ze swego wierzchowca. Nie wstydząc się swej nagości zrobiła krok w moją stronę, spoglądając na mnie pytającym wzrokiem. Nagły błysk zrozumienia – i już wiedziała. Wiedziała, że chcę ją sprowadzić do miasta. Wiedziała, że znów będzie musiała oddawać się ludziom, i że znów zostanie zbrukana.
Prześliczna Nowina nie chciała zejść i zabiła mnie na łące, na szczycie góry.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...